Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przewodniczącemu Konwentu Europejskiego nie udało się przeforsować radykalnych zmian w systemie kierowania Unią Europejską. Projekt Giscarda d'Estaing - mający usprawnić procesy decyzyjne, ale równocześnie wzmacniający pozycję Niemiec - został podczas szczytu w Porto Carras zakwestionowany przez ponad połowę przywódców „25” (bo poza państwami członkowskimi głos miała też dziesiątka kandydatów). Tym samym Unię (i Polskę) czekają dopiero rzeczywiste negocjacje w tej sprawie: mają rozpocząć się późną jesienią, a zakończyć na początku 2004 r. Jest to termin oparty na rachubach optymistycznych, bo temat władzy w Unii stał się dziś najważniejszym i najtrudniejszym jej problemem.
Niedawno berlińska Akademia Europejska - nie przez przypadek z inicjatywy rządów Francji i Niemiec - zaprosiła do Sofii dziennikarzy mediów opiniotwórczych z krajów członkowskich i kandydujących do UE, przedstawicieli centrali w Brukseli oraz parlamentów i resortów spraw zagranicznych poszczególnych państw „25” oraz aspirujących Bułgarii i Rumunii. Okazało się, że, po pierwsze, kalendarz tempa i zasięg integracji nie budzi już większych emocji - najostrzejszy spór dotyczył natomiast właśnie struktury organów decyzyjnych Unii i podziału głosów. Konferencja ujawniła nadto, po drugie, że oś podziału w tej mierze nie przebiega między dotychczasowymi a nowymi członkami Unii, ani nawet między dużymi a małymi państwami. Tu nie ma żadnych sentymentów: powstać mogą nowe i nieoczekiwane sojusze, oparte o arytmetykę i handlową regułę „coś za coś”. Przecieki z kuluarów szczytu Porto Carras tylko to potwierdzają.
Krzysztof Burnetko