Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Bywa zresztą, że wystarczy mu zwykła akustyczna gitara, by slidem wygrać nastrój, do stworzenia którego inni potrzebowaliby orkiestry. Wystarczy też stary zestaw tematów do zaśpiewania, a właściwie jeden temat: szczęśliwa bądź (częściej) niespełniona miłość. Nawet jeśli o swej samotności śpiewa jakby od niechcenia, bo i głos już nie ten, i lata trudnych doświadczeń skłaniają raczej do smutnej refleksji niż beztroskiego entuzjazmu - brzmi to naturalnie. Lata doświadczeń...
Jesienią 1997 r. miałem szczęście widzieć koncert Johnny Wintera. W przydrożnym barze Chapel Hill, w małym uniwersyteckim miasteczku w Karolinie Północnej, może setka okolicznych fanów, głównie w średnim już wieku, czekała na legendę. Wszyscy zamarli, gdy gitarzysta musiał być niemal wniesiony na scenę: obsługa wprowadziła go, trzymając pod ręce. Podczas samego setu tylko czasami słychać było dawny ogień i polot - częściej mistrz automatycznie i jakby sztywno odgrywał swoje partie, a ciekawsi wydawali się koledzy z zespołu. Niedługo potem w bluesowy świat poszła wiadomość o kolejnej heroinowej zapaści Wintera. Teraz śpiewa: “Let’s start all over again!" I deklaruje: jestem bluesmanem. Ale tego deklarować nie musi.