Epitet Urban

Woli być bydlakiem z wywalonym językiem i butlą szampana niż kimś, kto wymienił bystrych przyjaciół na tępawych generałów. To jego odpowiedź na diagnozę, że przegrał.

04.01.2015

Czyta się kilka minut

Jerzy Urban, 2013 r. / Fot. Filip Ćwik / NAPO IMAGES
Jerzy Urban, 2013 r. / Fot. Filip Ćwik / NAPO IMAGES

Ewa Kopacz to Urban w spódnicy”. Słyszał pan to? Dlaczego pan teraz wraca?

– Dlaczego? Bo ja służę prawicowej prasie do brudzenia.

– Brudzenia?

– Brudzenia politycznych przeciwników. Ja dla nich nie jestem negatywnym bohaterem, na to jestem za mało ważny. Jestem raczej jak pokost, którym można kogoś wysmarować. „Kopacz jest Urbanem w spódnicy”... Nie pamiętam, to Kaczyński powiedział?

– Tak, Jarosław Kaczyński. Powrót pana nazwiska do bieżącej polityki raduje pana?

– To nie jest powrót do gry politycznej, bo ja nie biorę udziału w grze. To moim nazwiskiem grają. Moje nazwisko jest jak g... Ma się przylepić do postaci, którą się zwalcza. Nie przeszkadza mi to ani mnie nie emocjonuje, nie mam z tego popularności...

– A radości?

– Też nie. Jest mi to obojętne.

Pytanie o męskość premiera

W swoim eleganckim gabinecie przy ulicy Słonecznej 25 w Warszawie redaktor Urban wydaje się malutki. Fotel, wypolerowane biurko. Filigranowa filiżanka z porcelany. Ujmuje ją dwiema rękami i podnosi do ust. Z trudem, bo ręce mu się trzęsą. Przestygłą kawę wypija na raz, drobnymi łykami.

Ostatni raz widzieliśmy się 11 lat temu, również tutaj. Jerzy Urban właśnie zakończył występ przed komisją śledczą ds. afery Rywina. Był pełen wigoru i sił.

– Od teraz wskakuję do większej szuflady – mówił, rozpierając się wygodnie. – Oczywiście, że odczuwam satysfakcję. Coś nowego otwarło się przede mną. Etap bardziej jawnego uznawania tego, co robię, za element życia publicznego.

Faktycznie: afera Rywina odkurzyła Urbana i jego tygodnik, którego prawie nigdy nie cytowano, a kupowano ze wstydem. Okazało się, że redaktor „Nie” był jedną z najlepiej poinformowanych osób w państwie. O łapówce proponowanej przez Lwa Rywina dowiedział się od samego Adama Michnika „podczas pijanej nocy”. Wkrótce opublikował słynny felieton – na tyle enigmatyczny, że publiczność przełknęła go w miarę spokojnie, i na tyle jasny dla wtajemniczonych, że na Słoneczną zaczęli pielgrzymować ważni politycy lewicy, chcąc wybadać, ile Urban wie.

„Nadszedł czas, aby ścisła ekipa premiera wykryła i ujawniła z hukiem aferę we własnych szeregach, ubiegając w tym konkurencję – pisał w tekście „Pytanie o męskość premiera” w sierpniu 2002 r. – Jeżeli Miller nie zechce ponieść takiego ryzyka lub nie potrafi przeniknąć plątaniny interesów, które go otaczają, zakres korupcji szybko będzie się wzmagał i różnicował. Aż po krach, który może wstrząsnąć Polską i formację rządzącą strącić w niebyt”.

O wizytach ministrów i ciemnych sprawkach ekipy Millera Jerzy Urban przed komisją specjalną mówił obszernie i chętnie.

Nadal pisano, że jest łobuzem i kanalią, ale zaczęto dodawać, że redaktor „Nie” to także sumienie lewicy.

Pytam po latach: – Skok do większej szuflady nie trwał zbyt długo?

– Wtedy odchodziłem od SLD. To miało znaczenie dla moich sympatii politycznych. Są mody, fale.

– Mówił pan wtedy, że to nowy etap: „bardziej jawnego uznania tego, co robię”.

– Bo wtedy tak było, a teraz tak nie jest. Nie rośnie mi sprzedaż ani zainteresowanie. Dziś jestem tylko odpersonifikowanym epitetem.

Ja jako były

Z Jerzym Urbanem jest kłopot. Od lat powtarza dziennikarzom to samo. Kto uważnie czytał jego książki, odgadnie zakończenie niemal każdej historii, którą zaczyna. Może nawet spróbować dokończyć za niego – bez obaw, bo Urban jest miłym w obyciu rozmówcą.

– To też pan zna? Przychodzi pan pytać, a już pan sam wszystko przeczytał – niemal identyczne zdania wypowiedział podczas spotkania sprzed 11 lat.

W każdej z tych „przeczytanych” historii Urban jest cynicznym draniem, brutalnym i pozbawionym skrupułów dowcipnisiem, barbarzyńcą nieuznającym tabu i świętości. Odpowiada na zapotrzebowanie społeczne: przyjmuje postać człowieka, którego wszyscy kochają nienawidzić. Bywa też dzieckiem szczęścia, które niczego nie żałuje. Zadowolonym z siebie bogaczem. Posiadaczem basenu, limuzyny, cygar. Z tymi symbolami luksusu – oddzielnie lub wszystkimi naraz – lubi się fotografować.
To jego odpowiedź na zarzut, że jednak przegrał. Woli być bydlakiem z wywalonym językiem i butlą szampana niż kimś, kto wymienił bystrych przyjaciół na tępawych generałów, a po latach został zupełnie sam.

Zauważyłem, że inny jest tylko wtedy, gdy mówi o dziennikarskich tekstach i ich autorach. Szczególnie o tych sprzed lat. Z czasów, gdy był redaktorem „Po prostu”, a potem „Polityki”. Świetnym publicystą, który chętniej niż inni stawał okoniem: nie pękał przed władzą, nieraz na niego wściekłą i zakazującą drukować.

Pamiętnik swata

– A z jakich tekstów jest pan najbardziej zadowolony? Z „Po prostu”, „Polityki”, może z felietonów Kibica?

– Kibic? Ma swoich zwolenników, do dziś jest pamiętany, ale z Kibica nie...

– Niektóre kawałki były przednie.

– Ja napisałem 1500 tych Kibiców. Dla mnie to była katorga.

– No, wymyślał pan to z kapelusza.

– Czym dalej, tym trudniej. Pracuję w tym zawodzie 63 lata. Pisałem tyle i w tylu różnych pismach, że trudno coś wyłowić. W „Antologii polskiego reportażu” wydrukowali stary artykuł o biurze matrymonialnym w Krakowie. Kiedyś myślałem, że to marny tekst, ale okazuje się, że da się to czytać i dziś.

Jerzy Urban – podając się za niejakiego Sylwestra Kwiatkowskiego – założył fikcyjne biuro matrymonialne. Dał ogłoszenie w prasie, a potem rozmawiał z 38 kobietami („panienki w wieku od 17 do 70 lat”), szukającymi kandydatów na męża z zagranicy. Reportaż, opublikowany w 1957 r. w „Po prostu”, wywołał potężny skandal obyczajowy.

– „Pamiętnik swata” to był chyba pierwszy w Polsce reportaż wcieleniowy – mówię.

– No był.

– To przeczytam panu kawałek: „– Mądry to względne pojęcie i trudny warunek, proszę pani! – No, mądrzejszy ode mnie. – Aha – odetchnąłem z ulgą”.

Jerzy Urban trzęsie się ze śmiechu: – Tak, widzi pan, że to się daje czytać także dziś.

– To był Hotel Francuski w Krakowie.

– Francuski! Ale wie pan, mnie zapadł w pamięć tekst „Dziura” z „Polityki”. Nie dlatego, że taki dobry, ale dlatego, że mnie za niego opier…

– „Dziura”, słynny tekst o budowie oczka wodnego na pana osiedlu.

– Tak. Jak Krallówna, w kropli wody odbiłem cały PRL. Tylko że w tym przypadku kropla wody była dosłowna. Mam przyjemność, bo to było bardzo dobrze udokumentowane. Krok za krokiem. Portret całego procesu inwestycyjnego w Polsce. Strasznie wściekło to władzę, choć władza nie miała się tak naprawdę do czego przyczepić. Bo ja w końcu opowiadałem tylko o tym, jak na moim osiedlu kopali dziurę w ziemi, w którą mieli wlać trochę wody.

Feudałowie i wasale

Urban przypala papierosa Davidoff. Ręce przestają mu się trząść. Za to cały znów trzęsie się ze śmiechu: – Nie mogli przecież powiedzieć, że ten tekst ma obalić ustrój, ale jednocześnie czuli, że to ma jakąś straszną siłę rażenia. Ja, wie pan, nie mam na swoim koncie arcydzieł stylistycznych. Są tylko udane strzały tematyczne.

– „Feudałowie i wasale”?

– Pamiętam! Ten tekst jest do puszczenia dzisiaj. Nic się nie zmieniło, starzy profesorowie nadal to robią.

„Profesor, o którym mowa, dopisuje się z zasady tak długo, aż się delikwent nie habilituje. Asystent na tej metodzie traci i zyskuje. Zyskuje łatwość publikacji. Traci połowę skromnego honorarium – pisał Urban w „Polityce” w 1962 r. – Zabawa o tyle jest bez mety, że dzisiejsi asystenci również kiedyś krzykną »tradycja!« i po habilitacji też zechcą się odegrać. Powiedzą, że nie po to męczyli się przez dziesięciolecia, żeby akurat teraz, gdy się dochrapali – mieli tracić prawo własności do wyrobniczych dusz”. Po latach okazało się, że ten tekst znalazł się w bibliografii rozprawy doktorskiej Jarosława Kaczyńskiego z 1976 r.

– A „Jego totalność doktor Marcinkowski”? To pamflet, niezwykle rzadki gatunek.

„Czym była międzynarodówka Żydów, masonów i cyklistów dla idei chrześcijańsko-narodowej, tym pijacka fraternia dla boga trzeźwości i jej proroka” – pisał Urban w 1963 r., obśmiewając znanego działacza antyalkoholowego. Wywołało to wściekłość Władysława Gomułki: Mieczysław Rakowski musiał wyrzucić Urbana z „Polityki”. Przez sześć lat żył dzięki kolegom, którzy drukowali go pod pseudonimem. Tak narodził się Kibic, pisujący (zmyślone) kryminałki w „Kulisach”, i felietonista „Życia Gospodarczego” Jan Rem. Sekretarz redakcji „Polityki” Dariusz Fikus także przyjmował pisane pod pseudonimami artykuły Urbana.

– Tak, pamflet jest rzadki, bo naraża na proces… Tak… Tak… Ale ja miałem mówić, co jest dobre… Tylko ja nie pamiętam…

Robi teraz bardzo długie przerwy między kolejnymi frazami. Zapala jeszcze jednego papierosa.

– No, doktora Marcinkowskiego pan przecież pamięta.

– Oczywiście, tekst był słynny, ale nie przez swoją pyszną jakość.

– Pamflet był to rzadkiej urody.

– Zgoda, pamflety się nie starzeją, ale przecież stał się głośny z innych powodów. Gomułka z trybuny plenum partyjnego się oburzał… Najbardziej było mi przykro, bo w plebiscycie czytelników „Polityki” zająłem pierwsze miejsce na najbardziej poczytnego autora. Wyprzedziłem w końcu Passenta, ale redakcja nie mogła już tego publicznie ogłosić, bo wyleciałem.

Wyznania nawróconego cynika

– A pamięta pan „Wyznania nawróconego cynika”?

Krzywi się mocno. Wiem, że „Wyznania” go irytują: nie pasują do jego cynicznej pozy.

– Nie lubię tego tekstu. Bujałem w nim na swój temat...

Urban zaczynał dziennikarską karierę w czasach stalinowskich, w redakcji „Nowej Wsi”. Miał wtedy 18 lat. Potem przeszedł do „Po prostu”, stając się jednym z czołowych publicystów i szefem działu krajowego pisma-symbolu polskiego Października. „Wyznania nawróconego cynika” ukazały się w styczniu 1956 r. „Gdzieś tam w barłogu umierała z głodu i choroby dziewczyna, którą wyrzucono z pracy za to, że miała gruźlicę – pisał. – Czy rozumiecie? W imię wyższych celów skrupulatnie rugowano najnormalniejsze ludzkie odruchy emocjonalne. Dla dobra socjalizmu wytrącono mi z ręki tę najlepszą i najskuteczniejszą broń, którą dysponuje dziennikarz – wrażliwość i możliwość pisania o tych sprawach”.

– …kłamałem, że donosiłem na swoją nauczycielkę. Nie donosiłem, ale wtedy była moda na samokrytykę. Skoro nie miałem grzechów na sumieniu, to sobie wymyśliłem, że byłem taki podły w stalinizmie.

– Zawsze pan umniejsza znaczenie tego tekstu. Opowiada go pan tylko przez pryzmat historii o nauczycielce.

– Bo ten tekst jest emocjonalny. Nie cieszą mnie takie histeryczne występy. Wolę celny dowcip.

Czas przyszły niedokonany

Przyjaźnił się z najlepszymi. Czytali jego teksty, a on czytał ich teksty. Redagował, podpisywał do druku, pił z nimi wódkę. Rozmawiamy o Hannie Krall (reportaż „Piękna żona sztygara”), Ryszardzie Kapuścińskim (tekst jak najlepsze opowiadanie, „Sztywny”), Wiesławie Górnickim (zapomniana, kapitalna książka „Bambusowa klepsydra”), potem o Wojciechu Giełżyńskim i Krzysztofie Mroziewiczu („świetni, moim zdaniem niedocenieni”). Moglibyśmy tak jeszcze o całej plejadzie ważnych reporterów i publicystów z czasów PRL – sam miał jedno z najostrzejszych piór i należał do czołowych dziennikarzy tamtej Polski


W środowisku miał przezwisko „Brzuch”.

– Wolał pan liberalną „Politykę” Rakowskiego czy rewolucyjne „Po prostu”, które było prawie partią polityczną? Gdy zamykali „Po prostu”, na ulicach doszło do zamieszek, milicja walczyła ze studentami, którzy was bronili. To była siła... – mówię.

– Jednak wolę „Politykę”. „Po prostu” to była wielka przyjemność: cały naród patrzy, jesteśmy bohaterami, satysfakcja z nabitych sal, oklasków. Ale po zamknięciu pisma doznałem dziwnego uczucia. Nagle wszystko się rozpłynęło. Jako nurt myślowy nie mamy żadnego poparcia. Jesteśmy zupełnie osamotnieni, poza kilkoma kawiarniami w Warszawie i w Krakowie. Okazało się, że Gomułka społeczeństwu wystarcza. Po drugie, my w „Po prostu” głosiliśmy wiele głupstw: zakłady pracy własnością załogi itd. Poza szlachetnymi ogólnikami wszystkie nasze szczegółowe pomysły były głupie, wymyślone przez uniwersyteckich ideologów, którzy coś gdzieś przeczytali i czynili z tego bezdyskusyjne panaceum. Ale najbardziej ciążyło mi poczucie samotności.

– A „Polityka”?

– Była pragmatyczna, przedstawiała realne rozwiązania i miała wpływ na całe pokolenia inteligencji.

– „Czas przyszły niedokonany” to miał być manifest budowy w miarę normalnego państwa po Gomułce. Pamięta pan?

– Tak, bo ja napisałem taką książkę.

– Michał Radgowski, wieloletni zastępca naczelnego „Polityki”, mówił mi kiedyś, że napisał pan na Mazurach w dwa tygodnie.
– Wie pan to? Ale książki mi nie wydali…

W 1972 r. Jerzy Urban zostaje szefem działu krajowego „Polityki”. Po latach będzie opowiadał, jak Gierek zakochuje się w sobie, nie słuchając przestróg – np. naczelnego „Polityki” Mieczysława Rakowskiego. Wówczas patrzy, jak poszczególni dziennikarze, np. Radgowski i Fikus, zbliżają się do opozycji. Sam w lipcu 1980 r. pisze tekst „Życie na własny rachunek”: „Wzrost płac nominalnych zagraża poziomowi płacy realnej. Ci, którzy uzyskują podwyżki, mogą odnieść korzyść krótkotrwałą i to kosztem wszystkich innych”.

– Pamięta pan ten artykuł?

– Nie.

– To o pierwszych strajkach w Lublinie.

– A tak!

– Przecież wiedział pan, że błąd systemu tkwił gdzie indziej, nie w strajkach.

– No tak, ale to była paranoja. Bo władza płaciła pieniądze kolejarzom i było wiadomo, że zaraz podwyżek będą chcieli inni. Ale że głupi byłem, to oczywiste. Nie dostrzegałem znaczenia burzy z lata 1980 r. Patrzyłem na to tylko z perspektywy: podwyżka to inflacja. Nie rozumiałem, że obserwujemy grom polityczny.

– W końcu go pan dostrzegł.

– Tak, i mi się nie podobał. Myślałem – błędnie – że przecież wszystko najlepiej zreformujemy my. Każda władza tak sądzi.

– Tekst ze „Szpilek”, z 1981 r., „Po ryju”: „Moja dostała od organizacji plakietkę-miniaturkę z wiadomym napisem w kolorze rudym. Ilekroć próbuje to założyć w domu, zaraz dostaje ode mnie po ryju”.

– Kojarzę.

– Maksymalne przegięcie.

– Prowokacja, uzgodniona z żoną.

– Pana ówczesna żona pisała, że tekst jej pan pokazał i uciekł do toalety.

– Nieee. Wszystko było uzgodnione.

Seanse nienawiści

– Mówił pan: „Każda władza tak sądzi”. Ale nie był pan jeszcze władzą.

– Od lutego 1981 r. byłem wciągnięty w zespół Rakowskiego, związany z władzą. Uważałem, że rząd Jaruzelskiego jest emanacją tego, co proponowała „Polityka”.

– Rząd Jaruzelskiego?

– No, rząd, na którego czele stał Jaruzelski.

– Przecież Jaruzelski się na tym nie znał.

– Zupełnie się nie znał. Jego polityka była marzycielsko nieporadna.

– Czym pana w takim razie ujmował?

– To był bardzo uroczy człowiek. Nie miał wiedzy w żadnej dziedzinie poza wojskiem, a jednocześnie wnikliwie chwytał istotę rzeczy.

– Lubił pan iść pod prąd, ale w latach 80. pod prąd coraz częściej oznaczało klaskanie władzy.

– No ale to było ciągle pod prąd, tym razem środowiskowo.

– Większa część kolegów z „Polityki” poszła do Solidarności.

– Ale ja byłem już w ekipie rządowej. To oznaczało zmianę środowiska, punktu widzenia. Już mnie to, co mówią koledzy, nie obchodziło. Wychodziliśmy na spacery do Łazienek, żeby nas nie podsłuchiwali w gabinetach. Chodziliśmy po alejce, a obok nas po innej chodziła poprzednia władza, resztki ekipy Gierka. Obie grupy pilnowały, żeby ich drogi się nie przecięły. Myślałem wtedy: „ciekawe, ile jeszcze będzie takich alejek”.

– Został pan rzecznikiem rządu: zmienił pan inteligentów na generałów.

– Nie nudziłem się. Uczestnictwo we władzy wypełniało mi cały czas. To było fascynujące, bo człowiek zajmuje się ważnymi sprawami od świtu do zmroku, albo wydaje mu się, że to ważne sprawy. Dopiero kiedy uczestnictwo we władzy się kończy, ktoś inny ją przejmuje, trzeba podejmować decyzje innego rodzaju. Czy gosposia ma kupić dziś coś na rosół, czy coś na befsztyk. Życie się spłaszcza do wymiarów obrzydliwych.

– Przepraszam, pana ulubiony generał Jaruzelski nie pił. Co pan robił z nowymi kolegami?

– Towarzysko to rzeczywiście było kiepskie. Generałowie i ministrowie to nie była moja bajka. Miałem jednak Mieczysława Rakowskiego, Zbysława Rykowskiego, Wiesława Górnickiego…

– Ten ostatni w mundurze.

– Nie kolegowałem się z nim wtedy. Wcześniej tak, znakomity dziennikarz, jeden z najzdolniejszych w historii, ale zwariował.

– Z miłości do generała?

– I munduru. I biurokracji. I nienawiści do Ameryki. Siedzieliśmy w tym samym gmachu. Jedyni dwaj koledzy. A ten pisał do mnie urzędowe listy, zamiast podnieść słuchawkę i powiedzieć: „Jurek, jest sprawa”. Zachowywał się jak carski czynownik.

– „Seanse nienawiści” z 1984 r., wydrukowane w „Tu i teraz”: „W kościele księdza Popiełuszki urządzane są seanse nienawiści. Mówca rzuca tylko kilka zdań wyzbytych sensu perswazyjnego oraz wartości informacyjnej. On wyłącznie steruje zbiorowymi emocjami”. I dalej: „Ks. Jerzy Popiełuszko jest więc organizatorem sesji politycznej wścieklizny”. Co pan powie o tym felietonie?

– Nie mam sobie nic do wyrzucenia. Nie można przewidzieć, że kogoś zabiją. Popiełuszko wygłaszał polityczne kazania, a ja z nimi polemizowałem. Uważałem, że mam prawo.

– Pamięta się panu ten tekst. Jest jednym z najsłynniejszych, może najsłynniejszym.

– Bo go zabili. Gdyby Popiełuszko do dziś żył, nie miałby żadnego znaczenia. Kompletnie bez znaczenia.

Obwoźne sado-maso

– Bycie rzecznikiem rządu dało panu rozpoznawalność, a potem pieniądze. Nikt by nie kupił „Alfabetu Urbana”, gdyby nie znał Urbana. A sprzedało się 750 tysięcy egzemplarzy.

– Oczywiście. Rozpoznawalność to też wartość rynkowa. Moja rozpoznawalność wynosiła 96 procent wśród dorosłej ludności. „Alfabet” poszedł rewelacyjnie, tygodnik też sprzedał się rewelacyjnie. Pomogła władza, wytaczając mi proces o pornografię.

– Kiedyś sprzedawał pan 500 tysięcy tygodnika „Nie”.

– Tak było. Minęło.

– Ile udaje się panu sprzedawać dziś?

– Faluje w okolicy 30 tysięcy.

– Dlaczego? Kryzys prasy? Czy tygodnik pisany na „nie” się zużył?

– Wielkie powodzenie wynikało z tego, że „Nie” było jedynym pismem opozycyjnym okresu transformacji. Jedynym, które broniło godności i praw ludzi PRL-u, czyli jednej trzeciej społeczeństwa. Było też jedynym pismem faktów i satyry. Ale minęło ćwierć wieku, czytelnicy nostalgiczni poumierali albo czytają coś innego. Nie zdobyliśmy młodzieży, choć celujemy w nią formułą zabawową. Pismo jest wewnętrznie pęknięte: z jednej strony jest dużo tekstów satyryczno-rozrywkowych, z drugiej są gnioty na poważne tematy. I jeszcze jedno: gdy u nas się coś ukazuje, inni to biorą, nie powołując się na źródło. Jesteśmy traktowani wstydliwie. Ale uważam, że robimy dobre pismo, ciekawe. Tygodnik sam się utrzymuje. Ćwierć wieku bez reklam, z samej sprzedaży – to fenomen na skalę światową.

– Pamięta pan jakiś swój tekst z tygodnika „Nie”?

– Ostatni, w rocznicę stanu wojennego, poszedł na pierwszej stronie. Były tam nowe argumenty… Ale mam kiepską pamięć i nie pamiętam, co teraz piszę. Ostatnio coś żona chwaliła, ale… nie pamiętam co… Nie bardzo wiem, które felietony są udane, które nie. To kłopot szefa pisma.

– Najgłośniejszy felieton miał tytuł „Obwoźne sado-maso”, z sierpnia 2002 r. Był o Janie Pawle II: „Nie rób widowiska z ludzkiej agonii, powściągnij więc chętkę, żeby paść na stanowisku. Choruj z godnością, gasnący starcze, albo kończ waść, wstydu oszczędź”.

– Co innego rozgłos związany z procesem, a co innego jakość tekstu.

– Ale był pan z felietonu zadowolony, niezależnie od rozgłosu?

– Byłem, bo staram się mówić to, czego inni nie mówią. Staram się nie śpiewać w chórze, nie być banalnym.

Tradycyjne święta

– Był pan na pogrzebie generała?

– Tak.

– Jak pan ocenia wydarzenia na cmentarzu?

– Nie byłem zmartwiony, że skrajna prawica się tak wygłupia.

– Generał Jaruzelski nawrócił się na wiarę chrześcijańską.

– Nie wiem, czy się nawrócił, czy go nawrócono. Jak do niego chodziłem do szpitala, to na korytarzu czekało dwóch księży, na sali obrazek Matki Boskiej. Mówił: „Polują na moją duszę”, no ale przecież gdyby nie chciał, nikt by go nie zmusił. Jaruzelski już w 1989 r. wiedział, że historycznie przegrał i że nie mieliśmy racji.

– Czytałem, że pływa pan w swoim basenie i marzy. Ma pan jakieś wizje funeralne?

– Nie mam takich zmartwień: to, co będzie po mojej śmierci, mnie nie obchodzi, bo mnie nie dotyczy. Nie rozdysponowuję majątku. Nie myślę o pochówku ani o jego braku.

O tym, że Jerzy Urban pływa codziennie pół godziny w swoim krytym basenie i wymyśla sztuczne marzenia, bo prawdziwych mu brak, dowiedziałem się z książki Marty Stremeckiej. Może to zresztą też element jego blagi, bo gdy mu o tym wspomniałem, wyglądał na zdziwionego.

Zatrudnia „dużo służby”: kierowcę, wartowników, sekretarki i dwie gosposie. Mieszka w Konstancinie, do pracy wożą go jaguarem. Narzeka na uwiąd bodźców życiowych i ambicji: – Prawie nie chodzę, nie piję, niechętnie podróżuję, bo wyjazdy się kończą na tym, że siedzę w pokoju hotelowym i czytam książkę. Nie mam więc po co wyjeżdżać. Przychodzę z pracy i najchętniej idę do łóżka poczytać książkę. Nie mam ochoty na życie towarzyskie, rozmowy telefoniczne.
To opis życia starego zapomnianego człowieka.

Jerzy Urban pozwoli sobie zrobić zdjęcie w basenie, wywali nawet język, jak go poproszą. Ale nawet o to proszą coraz rzadziej. Jest postacią zapomnianą, epitetem albo pokostem.

W trakcie naszej rozmowy sam – może nieświadomie – opisał, czym dawno temu stało jego życie. Kiedyś był ważny, czytany, nienawidzony. Teraz musi decydować, czy gosposia ma kupić coś na rosół, czy na befsztyk. „Życie się spłaszcza do wymiarów obrzydliwych”...

– A myśli pan o tym, jak zostanie zapamiętany?

– Nie będę zapamiętany. W takiej lawinie nieboszczyków?

– Jest pan szczęśliwy?

– Zawsze byłem. Teraz też, bardzo. Jestem tylko bardzo nieporadny. Fizycznie.

Wideoblog „Urban syn Alzheimera”, filmik „Tradycyjne święta”, 24 grudnia 2014 r., czas 19 sekund. Jerzy Urban, ubrany w bambusowy kapelusz i szlafrok, recytuje: „Tilko u nas Kińczików kupisz karpia, który śpiewa kolendy”. Bierze do ręki śledzia, który robi za karpia, i śpiewa: „Dżingil kaj, dzingil kaj…”. Koniec.

– Stracił pan chęć do pisania?

– Piszę w każdym numerze.

– Ale nagrywa pan filmy ze sobą, widziałem na blogu.

– Zabawa. Mnie to cieszy.

– To, jak udaje pan Chińczyka z karpiem?

– No tak, jak z karpiem. To ma dużą widownię. Większą niż pismo.

– Ile?

– Kilkadziesiąt tysięcy obejrzeń każdy film.

Jerzy Urban nalewa wodę z niewielkiego dzbanka do szklanki. Znów walczy z drżącymi rękami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2015