Eksperyment gabinetowy

W najbliższy piątek Marek Belka staje przed kolejnym sprawdzianem w sejmowym głosowaniu nad wotum zaufania. Warto przyjrzeć się konstrukcji i działalności jego rządu, bo jest w polskim życiu politycznym eksperymentem, którego rezultat będzie mieć wpływ na przyszłość naszej demokracji.

17.10.2004

Czyta się kilka minut

Na specyfikę tego gabinetu składa się w pierwszym rzędzie jego prezydencki rodowód i patronat. Od czasu, gdy pod koniec 1990 r. Lech Wałęsa desygnował Jana Krzysztofa Bieleckiego, nie było tak spektakularnego wpływu głowy państwa na obsadę stanowiska premiera. Jednak w tamtym czasie sytuacja była przejściowa, trwała właśnie transformacja ustrojowa, co dawało prezydentowi więcej możliwości manewru. Przyjęta w 1997 r. konstytucja znacznie ograniczyła prerogatywy głowy państwa. Aleksander Kwaśniewski nie starał się i bodaj nie umiał ich w pełni wykorzystywać, a w drugiej kadencji wydawał się wręcz tracić resztki politycznej aktywności. Determinacja i skuteczność, z jaką przeforsował kandydaturę Marka Belki, pokazały, że nie tylko obecny, lecz także każdy przyszły prezydent może mieć znacznie większy wpływ na bieżącą politykę. W szczególnych sytuacjach otwiera się perspektywa kreowanych przez głowę państwa gabinetów pozaparlamentarnych.

Oparcie w prezydencie oznacza bowiem istotne uniezależnienie rządu od partyjnego zaplecza w parlamencie. Premier Belka musiał wprawdzie uzyskać formalne wotum zaufania sejmowej większości, ale przy uporze prezydenta i niezdolności rozproszonego Sejmu do wyłonienia kontrkandydata, ostateczny sukces misji prezydenckiego nominata okazuje się teraz znacznie bardziej prawdopodobny niż się wcześniej wydawało. A uzyskawszy zatwierdzenie przez Sejm, premier staje się prawie zupełnie niezależny w swych decyzjach, zwłaszcza kadrowych.

To jeden z najciekawszych wyróżników premierostwa Belki, który ministrów i wysokich urzędników powołuje często bez partyjnego, a nawet jakiegokolwiek politycznego klucza. W naszych warunkach i wobec dotychczasowych doświadczeń upartyjniania państwa od góry do dołu przez kolejne koalicje, jest to postępowanie dość niezwykłe. Dlatego politycy SLD uznali za skandal utratę wpływu na obsadę stanowisk w rządzie (którego szefa wcześniej zaakceptowali), a partyjny “aktyw" mu złorzeczy, bezsilnie i przez zaciśnięte zęby.

Czy to oznacza, że możliwe jest urzeczywistnienie ponadpartyjnego gabinetu fachowców? To byłaby konstatacja zbyt pochopna. Ale na pewno realne okazuje się porzucenie skompromitowanej formuły partyjno-frakcyjnych parytetów i wyeliminowanie kumoterstwa w obsadzaniu państwowych posad, co degenerowało dotąd system władzy w III RP.

Sceptycy przepowiadają odwet SLD (i presję SdPl) podczas przyszłych głosowań nad ustawami ważnymi dla Belki i rządu. Sprawdzianem będą zwłaszcza prace nad budżetem na rok 2005 - rok podwójnych wyborów (parlamentarnych i prezydenckich). Już wymuszone ustępstwa w niektórych punktach planu Hausnera potwierdzają obawy, że niełatwo będzie obronić ekonomiczną racjonalność przed wymogami partyjnego interesu. Ogłoszone w piątek przez Krzysztofa Janika na konferencji prasowej SLD rozdanie lekką ręką 1,5 mld zł emerytom, rencistom i najuboższym jest tego wymownym przykładem.

Pozycja premiera jest jednak mocna nie tylko konstytucyjnie. Zgłaszając racjonalne projekty może on liczyć na poparcie części opozycji (która jednak nie może go otwarcie wesprzeć w głosowaniu nad wotum zaufania). Tak stało się już podczas uchwalania zmiany zasad waloryzacji emerytur i rent, wspartej przez posłów Platformy. Realne staje się więc powstanie w Sejmie układu wspierającego sensowne reformy, grupującego posłów z różnych klubów. Byłaby to wprost rewolucja, bo dotychczas łatwo powstawały tam tylko większości doraźne, złożone z najgorszych populistów i demagogów, gotowych poprzeć najgłupsze pomysły.

Nie wszystko jednak w formule rządu Belki jest zachęcające i optymistyczne.

Brak wyraźnego klucza w obsadzie personalnej rodzi wątpliwości co do spójności tak skleconego gabinetu. Postacie o różnych rodowodach ideowych i różnych przekonaniach politycznych mogą popadać w konflikty. Czy liberalny minister finansów zdoła się porozumieć z lewicowym ministrem zdrowia, a konserwatywne kierownictwo resortu oświaty z ultralewicową panią wicepremier od polityki społecznej? A jeżeli się nawet jakoś porozumieją, to czy wyniknie z tego polityka spójna i konsekwentna, czy też raczej programowy i decyzyjny chaos?

Nawet bezpartyjni fachowcy miewają rozbieżne opinie. Iluzją jest przeświadczenie, że apolityczny specjalista zrealizuje w powierzonej mu dziedzinie jakiś optymalny wariant. Najwybitniejsi eksperci z tytułami profesorskimi też różnią się np. w kwestii finansowania ochrony zdrowia czy systemu podatkowego. Ponadpartyjny rząd fachowców może więc okazać się fiaskiem.

Powstaje tu niebłahe pytanie: kto poniósłby za to polityczną odpowiedzialność? Pytanie tym bardziej istotne, że nie bardzo wiadomo, kogo i jak należałoby rozliczyć za błędy popełnione przez rząd, do którego nie chce się otwarcie przyznać żadne ugrupowanie polityczne. Konsekwencje mógłby ewentualnie ponieść prezydent, skoro był patronem Belki. Lecz jego kadencja upływa niewiele później niż kadencja rządu, a na kolejną Kwaśniewski i tak nie kandyduje.

Rozliczenie samego premiera też nie będzie łatwe, jeśli - jak zapewnia - nie aspiruje on do dalszej kariery politycznej i nie będzie się starać o wybieralne stanowiska.

Problem ten rozwiązałby się automatycznie, gdyby rząd Belki odniósł niekwestionowany sukces. Wtedy na pewno znajdzie się wielu chętnych do utożsamienia się z nim i przypisywania sobie jego zasług.

Nie stworzy to jednak wzoru do prostego naśladowania. Belka i jego gabinet mają szczęście, że mogą liczyć na odpowiedzialność części opozycji. Choć nie do końca, o czym świadczy np. chęć usunięcia przez Platformę dwóch niezłych ministrów: Marka Balickiego (zdrowie) i Włodzimierza Cimoszewicza (MSZ). Ale gdyby w przyszłości na czele opozycji wobec kolejnego ponadpartyjnego rządu stanął ktoś pokroju Leszka Millera, który w latach 1997-2001 gotów był na wszelkie destrukcyjne ekscesy, byle tylko zaszkodzić premierowi Jerzemu Buzkowi, wtedy taka formuła rządzenia byłaby utrudniona, jeśli w ogóle możliwa.

Jakość demokratycznej polityki zależy nie tylko od tego, kto i jak rządzi, lecz także, kto i w jaki sposób wywiązuje się z roli opozycji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2004