Ekonomia paniki

Drogi frank szwajcarski, marazm na giełdach, a nawet głosy o rychłym końcu strefy euro. Na rynku finansowym już pachnie paniką podobną do tej z 2008 r. Polacy znów zapłacą za nią droższymi kredytami, stresem i obawami o kolejne straty swoich oszczędności.

19.07.2011

Czyta się kilka minut

Ponad 700 tys. polskich posiadaczy kredytów we frankach szwajcarskich z niedowierzaniem patrzyło w ubiegłym tygodniu, jak helwecka waluta poszybowała do najwyższego w historii poziomu 3,50 zł. Stało się coś, o czym jeszcze kilka tygodni temu większość ekonomistów mówiła: "nierealne".

Jak to możliwe, skoro wszyscy dookoła podkreślają, że polska gospodarka jest silna, doskonale poradziła sobie z ostatnim kryzysem, rośnie w tempie 4 proc. rocznie, a jej perspektywy są bardzo dobre? Co do tego ma maleńka Grecja, której gospodarka to zaledwie 2 proc. PKB całej strefy euro? I wreszcie: co do polskich kredytów w szwajcarskiej walucie mają Włochy, które wiele osób w ostatnich miesiącach kojarzyło tylko z niekonwencjonalnym zachowaniem ich premiera i afera "bunga bunga"?

Trzeba pogodzić się z banalną prawdą: gigantyczny, wirtualny, wypełniony "pustym pieniądzem" rynek w skali globalnej już od dawna przypomina wielkie kasyno, w którym drobny inwestor czy kredytobiorca nie ma absolutnie nic do powiedzenia. W kasynie rządzą banki inwestycyjne, międzynarodowe fundusze i kilka amerykańskich agencji ratingowych, które podsycają emocje swoimi raportami i ocenami. I czasem pojawia się pretekst do paniki. Przed trzema laty były nim kredyty subprime w USA. Dzisiaj to zadłużenie krajów strefy euro, którego w praktyce przecież nikt nigdy nie spłaci. Prędzej czy później wszystko skończy się zapewne na kolejnym dodruku pieniądza, wyższych podatkach i obietnicach programów oszczędnościowych.

Wirtualne długi Europy realnie odczujemy w naszych kieszeniach, płacąc za to dodatkowo sporymi nerwami. Bo nikt tak naprawdę nie wie, ile za kilka miesięcy będzie kosztował frank czy też w którą stronę skierują się indeksy giełdowe.

- Nie czujemy się dobrze, gdy nie jest jasne, co się stanie w bliższej lub dalszej przyszłości. Stan emocjonalnego napięcia nie jest zatem niczym zaskakującym - mówi prof. Tomasz Zaleśkiewicz ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, specjalista w zakresie psychologii i zachowań w świecie finansów. - Obecnie nie wiemy nawet do końca, kogo słuchać i komu ufać, a przez to czujemy się zaniepokojeni i bardzo niepewni - dodaje.

Włosi się wybronią?

To nie koniec kłopotów

W ubiegłym tygodniu pretekstem do kolejnego już zamieszania na rynkach była informacja, że nie tylko Grecy, ale również Włosi mają spore długi i sobie z nimi nie radzą. Sprawa znów mało odkrywcza, bo przecież tamtejsza gospodarka - trzecia pod względem wielkości w Eurolandzie - jest w stanie stagnacji od dwudziestu lat, a prognozy na najbliższe lata mówią o wzroście PKB na poziomie niecałego procenta rocznie. Do tego kraj ten ma nadmierne wydatki socjalne. Zadłużenie Włochów wyrażone w wartościach nominalnych jest najwyższe w Europie, sięga 120 proc. ich PKB i jest pięciokrotnie wyższe od PKB Polski. Nie ma więc szans, by przy takiej dynamice wzrostu gospodarczego zostało kiedykolwiek spłacone.

Tym razem na rynku pojawiła się plotka, że jako kolejny kraj strefy euro Włosi wyciągną rękę po pomoc do Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Sprawa poważna, bo nikt nie ma takich pieniędzy, by Włochom pomóc. Bankructwo Włoch oznaczałoby potężne kłopoty wielu instytucji finansowych, których portfele są wypchane włoskimi obligacjami rządowymi. - We Włoszech sytuacja nie jest jeszcze krytyczna - uspokaja Arkadiusz Krześniak, główny ekonomista Deutsche Bank Polska. - Panika wzięła się jednak stąd, że bankructwo tego kraju wprowadziłoby kryzys w strefie euro na zupełnie inny poziom. Inwestorzy boją się, że przy niskim wzroście gospodarczym i bez wprowadzenia poważnych programów oszczędnościowych Włochy mogą mieć problemy z obsługą długu przy wyższych obecnie rentownościach.

Ekonomiści zaznaczają, że sytuacja we Włoszech to dla strefy euro zupełnie inna skala problemu niż Grecja. Na razie Grecy korzystają z dobrodziejstw międzynarodowej pomocy, a Włosi przyjęli plan oszczędnościowy połączony z dodatkowymi kosztami ponoszonymi przez społeczeństwo. Pacjenci będą na przykład płacić za wizyty u lekarza specjalisty, a najbogatsi emeryci - 5-procentowy podatek od swoich świadczeń.

Ale przecież Grecja i Włochy to nie jedyne kraje, których długi przybrały niebotyczne rozmiary. Jeżeli spojrzeć na mapę Europy, to dług publiczny sięgający 120 proc. PKB ma również Irlandia. Z kolei w Portugalii przekracza on 100 proc. PKB, w Belgii 90 proc., a we Francji 80 proc. Dla porównania dług publiczny w Polsce waha się w okolicach 54 proc. PKB.

Z pomocy UE i MFW poza Grecją skorzystały także Irlandia i Portugalia, ale kolejka może się wydłużyć. Przedstawiciele unijnych instytucji, wśród nich komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski, zapowiadają, że Bruksela będzie bronić członków strefy euro przed kryzysem. Pojawia się jednak pytanie o sens takiego działania i samą przyszłość strefy euro. Można się bowiem spodziewać, że wraz ze zwiększaniem pomocy dla bankrutów będą się też pojawiać głosy niezadowolenia wśród tych, którzy pieniądze muszą wyłożyć. A to może doprowadzić do sytuacji, w której część polityków coraz głośniej będzie domagać się, by winowajcy opuścili strefę euro i wrócili do narodowych walut.

- Problem tylko w tym, że o ile wymagania i mechanizmy przystępowania do strefy euro zostały dokładnie opisane, to nikt nie przewidział drogi wyjścia - zauważa prof. Marian Noga, były członek Rady Polityki Pieniężnej.

Jedynymi zwycięzcami tego zamieszania są więc jak na razie frank szwajcarski i złoto. Inwestorzy kupują je, bo to one stanowią obecnie rodzaj "bezpiecznej przystani" na niespokojnych rynkach. Zwiększony popyt sprawia, że ich kurs rośnie. I dlatego obrywają polscy kredytobiorcy.

Mocny frank straszy

Pani Katarzyna z Wrocławia przed trzema laty zaciągnęła kredyt na mieszkanie we frankach szwajcarskich na kwotę 380 tys. zł. Nie miała wkładu własnego, ale w ówczesnym czasie niewiele banków przejmowało się takimi drobnostkami. Na rynku panował boom kredytowy, a frank szwajcarski kosztował 2 zł. Do tego różnica pomiędzy oprocentowaniem kredytów w złotych a we franku przemawiała dodatkowo na korzyść szwajcarskiej waluty.

- Różnica w ratach pomiędzy jednym a drugim kredytem wynosiła kilkaset złotych. Nie było się nad czym zastanawiać - wspomina dzisiaj. Od tamtej pory rata jej miesięcznego zobowiązania skoczyła o około 300 zł. To niewiele, zważywszy, że frank umocnił się w tym czasie w stosunku do złotego o ponad 70 proc. Kredytobiorców we frankach ratuje na szczęście to, że chociaż szwajcarska waluta idzie w górę, to stopy procentowe w Szwajcarii są na rekordowo niskim poziomie.

- Gdyby nie to, aż strach pomyśleć, ile w tej chwili wynosiłaby moja rata - zastanawia się pani Katarzyna.

Bowiem znacznie większym problemem od wzrostu rat jest dla kredytobiorców gigantyczny skok samej wartości zadłużenia. Pożyczka 380 tys. zł po kursie 2 zł za franka oznaczała zaciągnięcie zobowiązania na mniej więcej 190 tys. franków. Dzisiaj to zobowiązanie, przy kursie 3,50 zł, to ponad 660 tys. zł, czyli o 280 tys. zł więcej niż wartość mieszkania. Bez szans na spłatę, ale również bez szans na sprzedaż mieszkania w przypadku np. koniecznej przeprowadzki. Bo przecież pieniądze ze sprzedaży pokryłyby tylko część długu.

Pocieszeniem dla kredytobiorców może być to, że w obecnej sytuacji szwajcarski bank centralny raczej nie zacznie szybko podnosić stóp procentowych. Oznaczałoby to bowiem nie tylko droższe kredyty dla tamtejszych firm, ale dodatkowo dalsze umocnienie franka. A warto pamiętać, że na mocnym franku traci również sama szwajcarska gospodarka. Dlaczego? Bo mocny frank nie sprzyja tamtejszym eksporterom, którzy po wymianie dostają mniej pieniędzy za towar sprzedawany za granicę. Sytuacja jest na tyle poważna, że szwajcarski rząd obniżył niedawno prognozę wzrostu gospodarczego w przyszłym roku do 1,5 proc. z 1,9 proc. Z kolei dynamika eksportu spadnie do 3 proc., podczas gdy wcześniej mówiono o wzroście nawet o 4,7 proc. Co ciekawe, Bank Szwajcarii ma niewielkie pole manewru, by osłabić franka. Stóp procentowych praktycznie nie ma już jak obniżać, a dotychczasowe interwencje na rynku walutowym okazywały się nieskuteczne.

Eksporterzy na razie nie narzekają

Zamieszanie i duża niepewność na rynku walutowym połączona z obawami o kondycję strefy euro nie sprzyja też polskim przedsiębiorcom, zwłaszcza tym, którzy większość swoich produktów wysyłają na eksport. Starają się więc ograniczać ryzyko do minimum. Dariusz Borczyk prowadzi w Wałbrzychu firmę Dompol zajmującą się produkcją elementów mebli. Zatrudnia w sumie 80 osób, a większość produkcji wysyła na eksport, do Niemiec, Wielkiej Brytanii i krajów skandynawskich. Przyznaje, że chociaż kryzys w strefie euro nie uderza bezpośrednio w jego współpracę z zagranicznymi partnerami, to jednak problemem wciąż pozostają wahania walutowe.

- Różnica kilku groszy w kursie euro do złotego w przypadku transakcji na kilkadziesiąt tysięcy euro ma ogromne znaczenie, bo zawsze wiąże się z ryzykiem, że zarobimy znacznie mniej, niż byśmy mogli na przykład dzień wcześniej - mówi Dariusz Borczyk. Jego zdaniem optymalny kurs euro to 4,20 zł. Choć bardzo dobrze pamięta znacznie gorszy czas mocnego złotego. Trzy lata temu euro było rekordowo tanie i kosztowało 3,20 zł. To znacznie utrudniało prowadzenie biznesu.

- Pamiętam, że w sierpniu 2008 r. dokładnie po tej cenie musieliśmy zamienić euro na złote, by mieć pieniądze na wypłaty dla pracowników - wspomina Dariusz Borczyk. Jego zdaniem jedyny sensowny sposób, by zabezpieczyć się przed ryzykiem wahań walutowych, to dokonywać jak najwięcej transakcji tylko w euro, bez żadnych przewalutowań. Dzisiaj nawet polskie firmy mogą wystawiać sobie faktury w tej walucie, i tylko VAT trzeba płacić w złotych.

Żadnych opcji czy też innych zabezpieczeń proponowanych przez banki. Właściciel firmy Dompol nie zaufał bankowcom, którzy w 2008 r. masowo sprzedawali opcje walutowe. Miały one zabezpieczyć przedsiębiorców przed dalszym umacnianiem się złotego. Problem w tym, że w przypadku osłabienia złotego to firma ponosiła straty. A warto pamiętać, że na początku 2009 r. złoty mocno spadł i euro kosztowało prawie 5 zł.

- Firmy bały się mocnego złotego i chwytały się tych opcji jak brzytwy. My zacisnęliśmy zęby, bo zawsze trzeba pamiętać o tym, że bank to nie instytucja charytatywna. Zarobić musi - zauważa Dariusz Borczyk.

Dodaje, że dzisiaj sytuacja polskich eksporterów jest znacznie lepsza niż kilka lat temu. Pomimo paniki spowodowanej zadłużeniem krajów strefy euro i dużą niepewnością na rynku, eksporterzy na razie nie narzekają. Potwierdzają to najnowsze dane Głównego Urzędu Statystycznego. W okresie od stycznia do maja eksport z Polski był o 17 proc. wyższy niż w tym samym okresie ubiegłego roku. Sprzedaż do krajów strefy euro wzrosła w tym czasie o 13 proc.

Ameryka zbankrutuje 2 sierpnia?

Można zaryzykować stwierdzenie, że sytuacja osób zadłużonych we frankach szwajcarskich jest dziś nawet nieco gorsza niż podczas ostatniego kryzysu i rekordów tej waluty, gdy za jednego franka trzeba było zapłacić 3,30 zł. To dlatego, że wówczas alternatywą dla inwestorów na rynku walutowym pozostawał uznawany za bezpiecznego dolar, w którym banki centralne na świecie wciąż trzymają około 60 proc. swoich rezerw. Dzisiaj amerykańska waluta nie cieszy się już takim powodzeniem i mocno straciła na wiarygodności. Doprowadził do tego gigantyczny wzrost zadłużenia Stanów Zjednoczonych, połączony z drukowaniem pustego pieniądza na wykup obligacji z amerykańskich banków w ramach prowadzonych przez tamtejszy bank centralny programów wspierania gospodarki.

Dług publiczny w USA od 2004 r. wzrósł dwukrotnie i przekroczył astronomiczną kwotę 14 bilionów dolarów. To 100 proc. tamtejszego PKB i jednocześnie "sufit", bo zgodnie z przepisami rząd nie może zaciągać zobowiązań powyżej tej kwoty. W USA trwa w tej chwili napięta gra, bo - jak zapowiada prezydent Barack Obama - już 2 sierpnia może zabraknąć pieniędzy na wypłaty świadczeń dla amerykańskich emerytów.

Ratunek jest banalnie prosty: wystarczy, że Kongres zgodzi się na dalszą emisję obligacji i zwiększenie limitu zadłużenia. Na to nie chcą się jednak zgodzić Republikanie, którzy domagają się od amerykańskiej administracji wprowadzenia poważnych programów oszczędnościowych. A taka sytuacja przed przyszłorocznymi wyborami nie jest na rękę prezydentowi Obamie. Pat wprowadzający dodatkowy niepokój na rynku będzie zapewne trwał do samego końca, aż wreszcie obie strony poinformują o zawarciu kompromisu.

Atmosferę podgrzewają dodatkowo agencje ratingowe, które straszą cięciami swoich ocen dla USA w razie braku porozumienia w sprawie limitu zadłużenia. A już takie zapowiedzi wystarczą, by skłonić inwestorów do wyprzedaży na rynkach akcji i kupna uznawanych teraz za bezpieczne złota i franka szwajcarskiego.

Giełda powróci do wzrostów

Gigantyczne zadłużenie Stanów Zjednoczonych połączone z kryzysem w strefie euro powodują również duży niepokój wśród inwestorów giełdowych. Chociaż analitycy najczęściej przekonują, że to jeszcze nie koniec hossy i obecny okres należy wykorzystać do kupna akcji, to jednak natłok złych informacji jest tak duży, że coraz mocniej skłania on tych najmniej odpornych do pozbywania się papierów spółek w obawie przed stratami.

- To reguła. Straty zawsze bolą nas bardziej, niż cieszą zyski - zauważa prof. Tomasz Zaleśkiewicz. - Ten mechanizm został wytworzony w procesie ewolucji naszego umysłu. Brak zysku to co najwyżej zachowanie status quo, natomiast strata niesie za sobą konkretne zagrożenie. Właśnie dlatego nasz mózg jest bardzo wyczulony na ponoszenie strat.

A od takiego podejścia już tylko krok do paniki. Chociaż w realnej gospodarce nie stało się w ostatnich miesiącach nic tragicznego, a wyniki spółek w większości są bardzo dobre, to indeksy na europejskich parkietach mocno tracą. W ciągu ostatnich trzech miesięcy główny indeks we Włoszech stracił 20 proc., w Portugalii 15 proc., w Chinach 8 proc., a we Francji 6 proc. W tym zestawieniu Polska nie wypada najgorzej, bo nasz rodzimy WIG 20 od swoich ostatnich szczytów z końca kwietnia stracił niecałe 5 proc. Analitycy przyznają, że chociaż obecna sytuacja na giełdzie jest niezwykle napięta, to wciąż wierzą we wzrosty w drugiej połowie roku.

- Cały czas jesteśmy optymistami. Zakładamy, że polska giełda ma do końca roku szansę na wzrosty rzędu 10-15 proc. - mówi Tomasz Matras, zarządzający funduszami akcji w Union Investment TFI. - To, co działo się w ostatnim czasie na europejskich rynkach, nosi oznaki paniki, ale fundamentalnie nasze spółki są bardzo mocne.

Jego zdaniem obecna sytuacja na GPW w niczym nie przypomina tej ze szczytów sprzed trzech lat, po których doszło do gwałtownej przeceny i bessy. - Wiele spółek wciąż wygląda dość atrakcyjnie z punktu widzenia inwestorów - uważa.

O tym, że to jeszcze nie koniec hossy, może świadczyć fakt, że do funduszy inwestycyjnych nie zaczęli jeszcze masowo napływać klienci, by lokować oszczędności w funduszach akcji. A z reguły to właśnie oni przychodzą na rynek w ostatnim okresie hossy. Dokładnie tak było w 2008 r., gdy fundusze notowały rekordowe wpływy od klientów, a wówczas giełda była już "na górce".

Teraz takiej sytuacji jeszcze nie ma. Jak podaje spółka Analizy Online, od stycznia aktywa funduszy akcji zwiększyły się o 0,3 proc. w porównaniu do tego samego okresu ubiegłego roku. W tym samym czasie bezpieczne fundusze dłużne odnotowały wzrost rzędu 10 proc. Wyraźnie widać więc, że Polacy wciąż mają w pamięci poprzedni kryzys. Do tego dochodzi teraz niepokój związany z sytuacją w strefie euro czy w USA.

Długi nie znikną, reszta to niewiadoma

Wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach kraje rozwinięte nie zdołają znacznie obniżyć długu publicznego, który teraz spędza sen z powiek tysiącom kredytobiorców i inwestorów. Jak podają analitycy Deutsche Bank Research, w 2020 r. średnie zadłużenie gospodarek rozwiniętych sięgnie 126 proc. PKB. To o ponad jedną czwartą więcej niż dzisiaj. Warto zaznaczyć, że to i tak optymistyczny scenariusz zakładający reformy, programy oszczędnościowe itd.

W sytuacji, w której nic nie zostanie zrobione, dług publiczny w ciągu najbliższych dziesięciu lat może przekroczyć nawet 150 proc. PKB. Niepokoi również sytuacja w USA, gdzie zadłużenie w 2020 r. może przekroczyć 130 proc. PKB. Ze spirali długów nikomu nie uda się więc uciec. Można być pewnym, że wszystkie kraje będą ratować się podwyżkami podatków i część będzie musiała zdecydować się na poważne programy oszczędnościowe, kończąc erę rozdawnictwa. Zapewne więc daleko nam jeszcze do uspokojenia sytuacji na rynku i powrotu franka szwajcarskiego do poziomu 2 zł. Inwestorzy giełdowi powinni z kolei uzbroić się w cierpliwość i mocne nerwy. A ufać tylko sobie.

- Myślę, że przede wszystkim powinniśmy słuchać samych siebie. Jeśli inwestor stworzył sobie wcześniej określoną strategię działania, to powinien się jej trzymać - uważa prof. Tomasz Zaleśkiewicz. Bo ktokolwiek powie mu, że jest dzisiaj pewnym tego, co stanie się na rynku za rok lub nawet miesiąc, będzie w dużym błędzie.

Łukasz Pałka jest analitykiem portalu finansowego Money.pl. Współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2011