Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeszcze przed chwilą prezydent-islamista Mohammed Mursi ogłaszał w orędziu do narodu, że nie wycofa się z dekretu, którym przyznał sam sobie niemal taką władzę jak Mubarak (wedle dekretu Mursi miałby odpowiadać tylko przed Bogiem i historią, a jego decyzje byłyby ostateczne). Tymczasem trzy dni później, w minioną niedzielę, Mursi – jakby nigdy nic – unieważnia własny dekret (tj. najbardziej bulwersujące jego fragmenty).
Dni dzielące oba wydarzenia to coraz gwałtowniejsze demonstracje opozycji (świeckiej, najogólniej mówiąc) przeciw Mursiemu i kontrdemonstracje Bractwa Muzułmańskiego, z ulicznymi starciami i apelami armii o dialog. I znów, jak w styczniu–lutym 2011 r., na ulicach stoją czołgi, a różni mędrcy wróżą, czy armia – jeden z aktorów egipskiej „gry o tron” – występuje jeszcze w roli rozjemcy, czy już stanęła po stronie islamistów.
Intencje stron są jasne: świecka opozycja nie chce (jeszcze?) obalić Mursiego, wybranego przecież w wolnych wyborach, ale chce, by trzymał się jakichś zasad, a Egipt nie stał się „republiką islamską”. Mursi zaś i stojący za nim obóz politycznego islamu dążą do zmiany modelu państwa, coraz bardziej otwarcie. Gdyby na tę rozgrywkę spojrzeć jak na partię szachów: mamy więc z jednej strony Mursiego, który wie, czego chce, i okazuje się „królem” bynajmniej nie malowanym, a druga strona nie ma w ogóle „króla”. Gambit Mursiego – poświęcenie własnego dekretu, który wywołał furię opozycji (i niepokój Zachodu) – nie dowodzi, że prezydent zmienił priorytety. Zmienił tylko narzędzie: teraz główna batalia będzie się zapewne toczyć wokół projektu nowej konstytucji. Napisany pod dyktando islamistów (a właściwie przez nich, bo inni gracze po kolei wycofywali się z konstytuanty, szlachetnie i nieskutecznie protestując przeciw dominacji Bractwa) oraz odwołujący się do szariatu, jeszcze w grudniu może zostać poddany pod błyskawiczne referendum – mówi się o 15 grudnia. Jeśli przejdzie, Mursi będzie mógł głosić, że wszystko odbywa się demokratycznie, bo taka jest wola ludu. Myśl, że demokracja to nie dyktat większości, a wolność jest zawsze wolnością (także) dla inaczej myślących, nie miała szans zakorzenić się nad Nilem.
Gdy wybuchła Arabska Wiosna, część zachodnich i izraelskich politologów twierdziła, że to nie ma prawa się udać. „Demokracja w kraju arabskim? Z największym trudem... Można przypuszczać, że niektóre z nich będą w dalszym ciągu rządzone przez dyktatorów, w koronie lub bez, z wąsem lub bez, tak jak to zawsze bywało. A inne pogrążą się w wojnie domowej” – ironizował w rozmowie z „Tygodnikiem” izraelski historyk Martin van Creveld („TP” nr 13/2011). Dziś właśnie o to chodzi: nie tylko o przyszłość Egiptu, ale w ogóle eksperymentu pod tytułem „demokracja w kraju islamskim/ /arabskim”. Jeśli nie powiedzie się on w Egipcie, będzie to nie tylko koniec Arabskiej Wiosny – bo Libia i Tunezja to mimo wszystko kraje peryferyjne. Będzie to też sygnał dla Zachodu, że nie warto angażować się w zmiany w świecie arabskim, skoro koniec końców prowadzi to, upraszczając, do „drugiego Iranu”, i to z mandatem większości.
W Egipcie oba obozy – islamiści i świeccy – na razie blokują się wzajemnie, a obopólna nieufność jest tak wielka, że trudno wyobrazić sobie jakiś kompromis. Z kolei bez kompromisu trudno sobie wyobrazić przyszłość Egiptu...