Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wszyscy inni nabywają masowo - jeśli nie nagrania sonat Wolfganga Amadeusza, to chociaż supermarketowe składanki z cyklu "Baby Einstein" - i katują się bezlitośnie "poważką". Męczą siebie, męczą bliskich, męczą dzieci - gdyż wiedzą, że w ten sposób im się polepszy, gdyż intelekt wzrośnie, a wzrost intelektu przekłada się na wzrost życiowej stopy, więc niech Mozart leci, niech ktoś gra Mozarta. Ludzie nie są głusi na rzeczywistość, i wiedzą, że nie ma granka, nie ma sianka - parafrazując powiedzenie reprezentacyjnego ongiś trenera Janusza Wójcika. Niech Mozart wejdzie przez uszy i powiększy mózgoczaszkę, niech harmonia sfer niebieskich poszarzy komórki, skoro tak wypadło z badań, skoro efekt Mozarta, skoro Mozart genialny - genialny i ty.
Skąd to wiemy? W 1993 r. zagrano grupie amerykańskich studentów sonatę Mozarta, po czym przeprowadzono testy. Okazało się, że "melomani" wypadli lepiej w testach na inteligencję przestrzenną. Lepiej od kogo? Od tych, którzy musieli słuchać monotonnego mamrotania, oraz od tych, którzy siedzieli w ciszy. Mozart rządzi? Tak, ale tylko przez 10-15 minut, bo tyle trwa "efekt", no i tylko jeśli chodzi o pewien typ inteligencji. Wyniki opublikowano w "Nature".
Wtedy ruszyła medialna lawina. Z igły widły. Gazety, tygodniki, telewizja śniadaniowa. Fragmenty artykułu trafiły pomiędzy półki sklepowe w "dobrych sklepach muzycznych". W końcu naukowcy zaczęli otrzymywać telefony z pogróżkami od śmiertelnie obrażonych fanów rocka i country. I tak to trwa, podczas gdy chodzi o to, że słuchanie muzyki, którą się lubi, stymuluje mózg do efektywniejszej pracy.