Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Trzy, góra cztery miesiące – tyle według władz Demokratycznej Republiki Konga może zająć opanowanie epidemii gorączki krwotocznej ebola, którą w minionym tygodniu Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła w okolicach Bikoro w północno-zachodniej części kraju. Laboratoryjnie potwierdzono dotąd tylko dwa przypadki, ale ostatnio odnotowano kilkanaście prawdopodobnych zachorowań.
Kongo ma największe w świecie doświadczenie walki z ebolą (ubiegłoroczną epidemię opanowano w kilka tygodni), jednak tym razem są pewne, szczególnie złowieszcze okoliczności: podejrzane przypadki raportowano w paru miejscach odległych od siebie o kilkadziesiąt kilometrów; okolice Bikoro są trudno dostępne (podróż motocyklem do najbliższego miasta zajmuje 15 godzin), co utrudnia walkę z epidemią; w dodatku wiarę w skuteczny dotąd system powiadamiania o eboli podważyła informacja, że poprzedni raport o możliwych przypadkach gorączki krwotocznej (z marca) utknął w szufladach urzędników Prowincji Równikowej.
Najgorzej jednak, że Bikoro jest położone nad jeziorem Tumba, które łączy się z rzeką Kongo, najważniejszym korytarzem komunikacyjnym kraju. Zaledwie 500 km dalej w dół rzeki, w Kinszasie i Brazaville, stolicy sąsiedniej Republiki Konga, mieszka ok. 13 mln ludzi. Od zarażenia ebolą do pierwszych objawów może upłynąć nawet 6 dni; mniej więcej tyle trwa tam rejs z Bikoro. Nowe ognisko epidemii w którymś z tych miast – to scenariusz, który urzędnikom WHO mógł się do tej pory pojawiać tylko w najgorszych koszmarach. ©℗