Dzieje zdrady

W Europie robi karierę angielskie słowo „whistleblower”. Zastępuje inne pojęcie. Stare jak świat pojęcie zdrady.

15.07.2013

Czyta się kilka minut

Dosłownie whistleblower oznacza kogoś, kto dmie w gwizdek. Ale w żargonie politycznym kryje się za nim ni mniej, ni więcej, jak tylko właśnie słowo znane i straszne: zdrajca. Ktoś, kto zdradził swój kraj albo/i ludzi, którzy mu ufali.

 Ludzi zawsze interesowały tajemnice innych ludzi. Ale, choć – tak kiedyś, jak i dziś – kocha się zdradę i to, czego można się dowiedzieć w jej efekcie, to zarazem nie kocha się zdrajców. Z owoców zdrady korzysta się chętnie, zdrajców najchętniej trzyma się na odległość.

Najnowszym przykładem ilustrującym tę starą prawdę jest właśnie Snowden. Wszystko wskazuje na to, że istnienie amerykańskiego programu inwigilacji obwieścił on całemu światu nie za pieniądze, że w grę nie wchodziła tu także na przykład „miodowa pułapka” – jak w szpiegowskim żargonie zwykło się określać romans, aranżowany przez KGB przy pomocy atrakcyjnej Rosjanki. Wydaje się, że Snowden to typowy apolityczny nerd – pojęcie to, wzięte z angielskiego, określa młodych ludzi, często introwertycznych, niewidzących świata poza komputerami i często mających problemy z dostosowaniem społecznym. Wydaje się, że to, co uczynił, uczynił z idealizmu – i naiwności.


ORDER LENINA DLA „KRETA”


Sprawa Snowdena jest więc innego kalibru niż np. przypadek Kima Philby’ego, czołowej postaci z „Piątki z Cambridge” – grupy pięciu przyjaciół wywodzących się z brytyjskich wyższych sfer, którzy w latach 30. minionego wieku doszli do przekonania, że brytyjska demokracja jest modelem schyłkowym, Hitler zagrożeniem dla świata, a Stalin dla tegoż świata wybawieniem. Konsekwencją melanżu poglądów stała się zdrada: „Piątka” zdradziła swój kraj, podjęła współpracę z Sowietami i – w pewnym sensie – już podczas trwania II wojny światowej przygotowywała „zimną wojnę”.

Philby uchodził za arcymistrza w szpiegowskim rzemiośle. Syn bogatych rodziców podczas studiów na słynnym Trinity College w Cambridge trafił do lewicującego środowiska, którego guru był wykładowca i marksista Maurice Dobb, związany z Kominternem – czyli de facto z sowieckim wywiadem. Sowiecki wywiad zwerbował Philby’ego w Wiedniu, za pośrednictwem pewnego austriackiego komunisty. Wolno sądzić, że rozpieszczonemu Brytyjczykowi wydawało się wtedy, że stanął po właściwej stronie. Ale, być może, była to dla niego tylko bardzo ryzykowna gra, gdyż wkrótce potem zatrudnił go – także – wywiad brytyjski MI6. W ten sposób Kim Philby stał się klasycznym podwójnym agentem, w istocie pracującym dla Kremla. Dla Sowietów był skarbem tym większym, że w MI6 robił szybką karierę, awansując w pewnym momencie na szefa... operacji antysowieckich, a potem na łącznika między służbami brytyjskimi i amerykańskimi. Ilu ludzi straciło przez niego życie, można tylko domniemywać.

Z biegiem lat Brytyjczycy zaczęli go podejrzewać, ale Philby ubiegł rodaków i w 1963 r. uciekł do Związku Sowieckiego. Tam zmarł, 25 lat później – zapomniany i dręczony przez chorobę alkoholową. Sowieci nadali mu wprawdzie oficjalnie stopień generała KGB, ale do klubu oficerskiego KGB udało mu się trafić tylko raz – w trumnie. Pośmiertnie otrzymał także – jako dowód uznania – Order Lenina.


ZDRADZONY ZDRAJCA


W przypadku innego top-agenta motywy były bardziej oczywiste. Richard Sorge, Niemiec i sowiecki szpieg, był bawidamkiem, bohaterem barów w Berlinie, Londynie, Sztokholmie i Tokio; kochał huczne imprezy i szybką jazdę motocyklem. Król życia, był przeciwieństwem wyobrażenia o szpiegu jako osobie z gruntu dyskretnej – a jednak (czy może właśnie dlatego?) odnosił na tym polu duże sukcesy.

Sorge, urodzony w 1895 r. w Baku, był klasycznym zdrajcą z przekonania. Wychowywany dwujęzycznie – ojciec był niemieckim inżynierem, matka Rosjanką – po I wojnie światowej studiował w Niemczech, został doktorem prawa, wybrał jednak zawód dziennikarza; pisał do czołowych niemieckich gazet. Do Komunistycznej Partii Niemiec wstąpił już w 1919 r., a sześć lat później zamieszkał w Związku Sowieckim. Pracował dla Kominternu, wykonując różne tajne zadania za granicą, aż w końcu trafił do wywiadu wojskowego GRU.

W 1933 r. zaczyna się najbardziej efektowny rozdział w biografii Sorgego jako sowieckiego szpiega. Pracując w Japonii – sprzymierzonej z Hitlerem – jako korespondent „Frankfurter Zeitung”, stworzył siatkę szpiegowską składającą się z 40 osób. Dzięki swym kontaktom Sorge (przez GRU prowadzony pod kryptonimem „Ramsay”) miał dostęp do wielu tajemnic nie tylko japońskich, ale także niemieckich – i tak dowiedział się o „Operacji Barbarossa”, planie ataku Hitlera na Stalina w czerwcu 1941 r. Informacje przekazał na Kreml, ale Stalin nie uwierzył swemu agentowi – skutki znamy.

Pod koniec 1941 r. Japończycy aresztowali Sorgego – po czym wielokrotnie zwracali się do Moskwy, z którą wtedy jeszcze nie byli w stanie wojny, z ofertą: gotowi wymienić go na swoich szpiegów ujętych przez Sowietów. Ale Moskwa zdradziła Sorgego: Sowieci udawali, że w ogóle nie znają takiej osoby. W końcu 7 listopada 1944 r. sowiecki top-agent został powieszony. Dopiero po śmierci Stalina Sorge został zrehabilitowany – i odznaczony pośmiertnie tytułem „Bohatera Związku Sowieckiego”.


SZEF I SEKRETARZ


Podczas „zimnej wojny” idealnym boiskiem dla szpiegowskich rozgrywek były zwłaszcza podzielone Niemcy. Za przypadek niemal klasyczny uważa się tu dziś „aferę Guillaume”.

Günter Guillaume nie miał ani takiej klasy jak Philby, ani takiego uroku osobistego jak Sorge. Cechowały go – jak mówili później ci, którzy go poznali – raczej przeciętny intelekt oraz skłonność do tego, aby w sposób wręcz nachalny przypodobać się osobom silniejszym i bardziej wpływowym. W tym sensie niemal perfekcyjnie reprezentował państwo, któremu służył: komunistyczną NRD.

Wszelako Guillaume, ów twór Stasi – tajnej policji NRD i jej pionu wywiadowczego – odniósł jeden z największych sukcesów w dziejach szpiegostwa, przynajmniej jeśli patrzeć na ten fach z punktu widzenia czysto rzemieślniczego. Całe jego życie było kształtowane przez Stasi: zwerbowany w 1950 r., w wieku 23 lat, rok później ożenił się, także z agentką Stasi. W 1956 r. małżeństwo uciekło do Niemiec Zachodnich – tj. uciekło pozornie, w istocie z zadaniem wtopienia się w tamtejsze społeczeństwo i zrobienia kariery w instytucjach interesujących dla „centrali”. Oboje wstąpili więc do partii socjaldemokratycznej SPD i zaczęli piąć się w górę... W 1972 r. zleceniodawcy osiągnęli cel: Günter Guillaume został osobistym sekretarzem kanclerza Willy’ego Brandta, twórcy nowej „polityki wschodniej” RFN i zwolennika pojednania z Europą Wschodnią.

Tu dochodzimy do paradoksu: historycy spierają się, czy i w jakim stopniu sukces Stasi okazał się polityczną porażką Kremla – bowiem po tym, jak Guillaume został zdemaskowany i aresztowany, Brandt podał się do dymisji. A Guillaume, ów szpieg pozbawiony namiętności, odsiedział 8 lat w więzieniu, aby potem, wymieniony za agentów zachodnich, dokonać życia jako emeryt.


AZYL W MOSKWIE


Szpiedzy, agenci, wywiadowcy – wszyscy oni nie muszą być zdrajcami, ale często nimi są. Jeśli nawet nie zdradzają swych krajów (bo im służą), to jednak zdradzają – np. ludzi, którzy im zaufali. Historia szpiegostwa pełna jest zdrady, która pozostaje zdradą nawet wtedy, gdy dopuszczano się jej z idealizmu albo głupoty – jak w przypadku małżeństwa Ethel i Juliusa Rosenbergów, współtwórców amerykańskiej bomby atomowej, którzy uznali, że muszą podzielić się jej tajemnicą z Sowietami, i skazani za zdradę na śmierć, zostali straceni.

Zwykle nie jest też tak, że skutki zdrady – nawet tej dokonywanej „zza biurka” – nie pociągają za sobą kosztów ludzkich. Nigdy nie dowiemy się, ilu zwykłych żołnierzy armii austro-węgierskiej straciło życie z powodu zdrady pułkownika Alfreda Redla. Ten oficer Sztabu Generalnego c.k. armii – i członek szefostwa Biura Ewidencyjnego (pod tą nazwą krył się wywiad wojskowy), a prywatnie homoseksualista wiecznie tonący w długach – zwyczajnie sprzedawał tajemnice Rosjanom. Także Mata Hari nie działała z wyższych pobudek, gdy podczas I wojny światowej „tańczyła” między jej frontami. Redl, zdemaskowany w 1913 r., dostał szansę popełnienia samobójstwa; piękna Holenderka skończyła przed francuskim plutonem egzekucyjnym.

Zdrajcy – także ci działający z idealizmu czy głupoty – rzadko doświadczają chwały i sławy, czy choćby wdzięczności. Przypadek Eda Snowdena może okazać się tu wzorcowy: po trzech tygodniach spędzonych w strefie tranzytowej moskiewskiego lotniska, Snowden – podobno obrońca naszej wolności – poprosił Rosję o tymczasowy azyl. Akurat Rosję: kraj, którego władze niezbyt cenią sobie wolność jako wartość. Czy whistleblower Snowden podzieli los Kima Philby’ego? 


PRZEŁOŻYŁ WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2013