Dyskretny urok helikoptera

Łatwiej pokazać skrajnie awangardową operę na Zachodzie niż smutną operę w Petersburgu.

21.08.2012

Czyta się kilka minut

Helicopter String Quartet weźmie udział w spektakularnej inscenizacji opery Karlheinza Stockhausena w Birmingham. / Fot. Journalofmusic.com
Helicopter String Quartet weźmie udział w spektakularnej inscenizacji opery Karlheinza Stockhausena w Birmingham. / Fot. Journalofmusic.com

Podobno Karlheinz Stockhausen marzył o lataniu. Sny o tym, że unosi się nad ziemią, towarzyszyły mu przez całe życie. Nic dziwnego, że swoją muzykę też chciał wystrzelić w niebo. W latach pięćdziesiątych rozważał, jakie możliwości dałoby mu umieszczenie instrumentalistów na wiszących krzesłach. Jak łatwo się domyślić – współpracownicy nie podzielali jego entuzjazmu. Kompozytor wykorzystywał więc przestrzeń sali koncertowej, rozstawiał głośniki na obracających się platformach, ale wciąż pozostał na ziemi... do czasu. Czterdzieści lat później jego muzyka rozbrzmiała hukiem wirujących śmigieł. Ludzkość po raz pierwszy obcowała z kompozycją na kwartet smyczkowy i cztery helikoptery.

W tym tygodniu uwaga świata koncentruje się na pierwszym w historii całościowym wykonaniu słynnego „Mittwoch aus Licht” Stockhausena, zapewne najbardziej oczekiwanej premiery muzycznej roku. Dzieło łączące w sobie komizm i podniosłość, kompozycyjną wirtuozerię i technologiczną ekstrawagancję wykona Birmingham Opera Company pod okiem popularnego brytyjskiego reżysera Grahama Vicka od 22 do 25 sierpnia.

W GÓRĘ

„Mittwoch aus Licht”, z którego pochodzi ów podniebny utwór, to w dorobku niemieckiego kompozytora opera szczególna. Oczywiście rozsławił ją szokujący trzeci akt z helikopterami. Umocnił pozycję Stockhausena jako papieża awangardy, ale nie powinien on przysłonić wymowy całego dzieła. Opera poświęcona jest bowiem idei współpracy, pojednania i zgody. Aż trudno uwierzyć, że zrodziła się w umyśle raptusa ze skłonnościami do socjopatii. Spotykają się w niej wszyscy główni bohaterowie siedmioczęściowego cyklu „Licht”, by obradować nad losami wszechświata.

– Na potrzeby tej części Stockhausen przerobił swój wcześniejszy utwór „Europa-Gruss”, który pierwotnie planował uczynić hymnem Unii Europejskiej – mówi Monika Pasiecznik, autorka książki „Rytuał Superformuły” poświęconej kompozytorowi. – Nie wszyscy wiedzą, ale był on (zmarł w 2007 r. w wieku 79 lat) wielkim entuzjastą idei ponadnarodowego zjednoczenia. Uważał, że tylko w ten sposób można poprawić los człowieka na świecie.

Trudno o międzynarodowy konsens, więc niełatwo też wykonać Stockhausenowski „Welt-Parlament”. Paradoksalnie to właśnie pierwszy akt tej opery – a nie „Helikopterowy kwartet smyczkowy” – stanowi największe wyzwanie dla wykonawców. Wszystko za sprawą parlamentarnych chórów, które napisane są w taki sposób, że ich wykonanie graniczy ponoć z cudem. Szczególnymi umiejętnościami muszą się popisać także instrumentaliści, na których skupia się akt drugi. Zaskakująco parodystyczna wariacja na temat konkursów muzycznych obnaża groteskowość dziewiętnastowiecznej wirtuozerii. Instrumentaliści wykonują swoje partie jeden po drugim, wzbogacając je o nietypowe pozycje i akrobatyczne figury. Gdy już skończą swoje wykonawcze popisy, kłaniają się i wracają do domu. Oczywiście helikopterami.

Z GÓRY

Kompozytorska ścieżka Stockhausena konsekwentnie wiodła do tego miejsca. Tutaj spotykają się zarówno jego muzyczne, jak i pozamuzyczne fascynacje.

– Mamy tu do czynienia z rotacją dźwięku w przestrzeni – mówi Pasiecznik. – Obracające się śmigło produkuje pulsujący hałas, którym kompozytor zainteresował się już przy okazji „Kontakte”. Wówczas Stockhausen zaczął tworzyć stoły rotacyjne, które nadawały jego kompozycjom wrażenie ruchu.

Helikoptery są więc bezkompromisowym ujęciem idei sprzed lat. Materializują się w nich jego młodzieńcze fantazje. Warto się jednak zastanowić, czy podobne zabiegi nie burzą bastionu, w którym schronił się ten muzyczny radykał. Znana jest przecież awersja, jaką Stockhausen żywił do wszelkiej powtarzalności. Zarzut niepotrzebnej repetycji słyszały z ust niemieckiego twórcy kolejne pokolenia kompozytorów: od Steve’a Reicha po Aphexa Twina. Mogłoby się wydawać, że dźwięki wydawane przez wznoszący się helikopter również da się przewidzieć, zamknąć w określonym schemacie.

– Tylko pozornie – uspokaja Pasiecznik. – W partyturze „Helikopterowego kwartetu smyczkowego” jest dokładnie napisane, na jaką wysokość mogą się one wznieść, z jaką prędkością się poruszać – ten utwór cechuje naprawdę duża różnorodność. Myślę, że powtórzenie jest ostatnią rzeczą, której Stockhausen by sobie życzył.

Na uwagę zasługuje też ideowe zaplecze „Mittwoch aus Licht”. Kompozycje Stockhausena są pełne zagadkowych symboli i teozoficznych rozważań. Gdzieś w głębi duszy tego skrajnie nowoczesnego twórcy drzemie sprawdzony neoplatonizm. Wystarczy pomyśleć o kulistej sferze dźwięków generowanej przez rotacyjne stoły, a także o nieskrywanym hołdzie, jaki za pośrednictwem opery oddaje harmonii. Wznoszące się ku niebu helikoptery są tu jedynie wisienką na torcie. Zresztą nie tylko Platonowi kompozytor kłania się w pas.

– Stockhausen tworzy zgodnie z duchem koncepcji pitagorejskiej – tłumaczy Pasiecznik. – Dla niego dźwięk jest czymś więcej niż tylko zjawiskiem fizycznym. Zawiera symbolikę, którą można odnieść do relacji między planetami i do ich wpływu na nasze życie.

Ojcami chrzestnymi tego radykalnego utworu są również włoscy futuryści, których z kompozytorem łączyło więcej niż tylko zamiłowanie do hałasu.

– Określone szumy wytwarzane przez rotacyjny ruch mogą zaoferować kompletną – wznoszącą lub opadającą – skalę dwunastodźwiękową przez ledwie odczuwalne zwiększenie lub zmniejszenie prędkości obrotów – pisał w swoim manifeście z 1913 r. Luigi Russolo. W tym tygodniu te wizje znów nabiorą realnych kształtów.

O reżyserze Grahamie Vicku znów będzie głośno. Nie po raz pierwszy w tym roku.

NA WSCHÓD

Gdyby nie trzy dziewczyny z punkowego Pussy Riot, Graham Vick pozostawałby najbardziej kontrowersyjnym artystą, jakiego ostatnio widziała Rosja. Zaprezentowany w petersburskim Teatrze Maryjskim „Borys Godunow” wzbudził gorące komentarze na całym świecie. Okrutnego i przebiegłego cara znanego z libretta Musorgskiego Brytyjczyk przeniósł w realia dzisiejszej Rosji. Media na całym świecie błyskawicznie wychwyciły podobieństwa pomiędzy tytułowym bohaterem a Władimirem Putinem. Opera nie pozostawiała zresztą złudzeń – policja na scenie Maryjskiego rozgania protestujących z zapalczywością dobrze znaną z ostatnich powyborczych zamieszek. O premierze rozpisywał się brytyjski „ The Guardian” i „The New Yorker”. Krytycy zgodnie przyznawali, że nie spodziewali się po petersburskim teatrze takiej produkcji. Nie w rodzinnym mieście Putina. Nie w placówce zarządzanej przez jego przyjaciela Walerija Giergijewa. Sam Vick nie przykłada większej wagi do reakcji mediów.

– Przede wszystkim jestem bardzo zadowolony z odzewu ze strony publiczności – mówi „Tygodnikowi” reżyser. – Nie mam nic przeciwko artykułom, ale denerwuje mnie, że zamiast skupiać się na samym wykonaniu, podnoszą drugorzędne aspekty. Nie możemy spłycać „Borysa Godunowa” do poziomu, w którym rozpatrujemy go wyłącznie pod kątem produkcji – przede wszystkim jest to uniwersalne w swej wymowie, doskonale skomponowane dzieło sztuki.

Brytyjczyk wypowiada się o petersburskim teatrze w samych superlatywach. Zna go dobrze – jego współpraca z Maryjskim trwa już przeszło dwadzieścia lat. Każde pytanie o personalne związki zarządców opery z rosyjskim establishmentem działa mu na nerwy. Podnoszone przez zachodnie media sugestie o zażyłych relacjach Giergijewa z Putinem nazywa plotkami lub wręcz kalumniami. Trzeba zmienić temat.

Emocjonalny stosunek Grahama Vicka do Teatru Maryjskiego wynika również z miłości, jaką darzy muzykę rosyjską.

– Jako nastolatek słuchałem jej na okrągło – mówi reżyser. – Fascynuje mnie głębia, jaką oferuje ten duchowy pierwiastek tak wyraźnie zaznaczony w dziełach rosyjskich kompozytorów. Ta kultura nierzadko skrywa przed nami tajemnice, zasłaniając je parawanem skomplikowanej psychiki bohaterów.

„Borys Godunow” to zresztą nie jedyna premiera rosyjskiej opery przygotowana w tym roku przez Vicka. W marcu publiczność w Göteborgu mogła podziwiać „Lady Makbet mceńskiego powiatu” w jego interpretacji. W tym ujęciu opera Szostakowicza rozgrywa się pośród szwedzkiej klasy wyższej: państwo Izmailov jeżdżą volvo, robią zakupy w Ikei... – Celem moich zabiegów nie jest zmiana przeszłości. Staram się raczej udowodnić, że znajomość współczesnych realiów pełni istotną rolę w interpretacji klasyki – tłumaczy Vick. – Takie zderzenie przeszłości z teraźniejszością pozwala wykazać, jak bardzo są one do siebie podobne albo przeciwnie – jak bardzo się różnią.

Choć w przypadku „Borysa Godunowa” zadziałał ten pierwszy mechanizm, rosyjskie media potraktowały petersburską premierę bardzo łagodnie. Nic nie wskazuje na to, aby opera miała w przyszłości zostać zawieszona. Dla Brytyjczyka jest to oznaka pozytywnych przemian, jakie zachodzą w tym kraju.

– Przez te wszystkie lata widzę, że Rosja ciągle się zmienia i obecnie należy do państw, w których istnieje miejsce na politycznie zaangażowaną sztukę – twierdzi Vick, który podkreśla, że lepszej publiczności niż w Petersburgu nie ma nawet w Londynie.

NA ZACHÓD

Rysa na tym pięknym obrazku malowanym przez Vicka powstała przypadkiem. Kilka dni po rozmowie z brytyjskim reżyserem za sprawą niezwykłego zbiegu okoliczności poznałem byłego pracownika Teatru Maryjskiego. Aleksiej Kononow przez lata zajmował się choreografią w tamtejszym balecie. Dziś mieszka w Berlinie, gdzie pod nazwą Temporaere Theater organizuje spektakle na własną rękę. Z Petersburga wyjechał po niepowodzeniu, jakie pięć lat temu towarzyszyło premierze „Silenzio” z Dianą Wiszniewą w roli głównej. Produkcję, która pochłonęła 560 tys.funtów, zaprezentowano publiczności tylko raz.

– Kuratorem projektu była Walentina Matwijenko, ówczesna gubernator Petersburga – wspomina Kononow. – Pewnego dnia zapytała nas, jak idą próby i czego ma się spodziewać po tym przedstawieniu. Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć, więc napomknęliśmy tylko, że to raczej smutny spektakl. To był błąd. Momentalnie poproszono nas, aby „Silenzio” było raczej wesołe. Wówczas uświadomiłem sobie, że los tej produkcji jest już przesądzony – nie pasowała do propagandy silnego, prężnie rozwijającego się kraju.

Zaskakujące, ale to właśnie w cechach współczesnych elit opiewanych przez Vicka Kononow dostrzega zapowiedź klęski ambitnej sztuki rosyjskiej. Jego zdaniem napędzana przez zdziczały kapitalizm westernizacja sprawiła, że miał coraz większe trudności w docieraniu do publiczności Marińskiego.

– Recenzje w prasie rosyjskiej diametralnie różniły się od tych zagranicznych – twierdzi choreograf. – Każda gazeta w Petersburgu poczytała sobie za honor rozerwać nas na strzępy. Podejrzewam, że była jakaś instrukcja z góry, ale nie sądzę, aby jedna osoba mogła zablokować tak drogą produkcję. Wydaje mi się, że „niemożność porozumienia i artykulacji swych pragnień” to po prostu nie jest temat, który mógłby zainteresować rosyjskiego karierowicza.

Ponury ton nie był jedyną przewiną Kononowa. Po prostu niezależnie od kursu, na jakim znajduje się rosyjska polityka, niektórzy ludzie zawsze będą dla niej niewygodni. Taką postacią jest najwidoczniej Anna Achmatowa, której wiersz wykorzystali twórcy „Silenzio”. Tak jak w latach 40., tak i dziś jej poezja razi urzędników niepoprawnym politycznie pesymizmem. Oczywiście takie porównanie jest pewnym nadużyciem, gdyż dziś nikt nie ląduje w łagrze za niewłaściwy grymas na twarzy. Jednak fragmenty utworów Achmatowej pojawiły się w przedstawieniu baletowym nie ze względu na ich ponury charakter.

– Powodem były aktualne, niepokojące nas wydarzenia – wspomina Kononow. W Petersburgu toczyła się właśnie debata na temat budowy nowych rezydencji dla elit politycznych, które miałyby się mieścić w Komarowie – wcześniejszym ośrodku wypoczynkowym rosyjskich artystów. Właśnie tam swoje dacze mieli Szostakowicz i Achmatowa. Wprowadzenie tych planów w życie oznaczałoby likwidację tych miejsc. Ten fakt miał dla mnie wymiar symboliczny, gdyż dzisiaj w Rosji tak dużo mówi się o narodowym dziedzictwie, a w rzeczywistości nikt nie potrafi o nie zadbać. To bardzo symptomatyczne, a słowa Anny Achmatowej znów stają się przerażająco prawdziwe: „a nas nikt nie zna – my jesteśmy obcy. / Trafiliśmy gdzie indziej... Miły Boże!”.

Jak widać, artystyczne podróże na wschód czy na zachód nierzadko bywają obciążone bagażem frustracji i niezrozumienia. Zdaje się więc, że rację miał Stockhausen, myśląc tylko o jednej drodze – w górę. Z helikoptera świat wygląda lepiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2012