Dyktatura traci zęby mleczne

Szok transformacji pierwszych lat po rozpadzie ZSRR zaczął w Rosji mijać. Dziś najbardziej nośnym społecznym hasłem jest rozprawa z niepokornymi oligarchami-krwiopijcami, prowadzona pod sztandarem praworządności. Przy okazji następuje wymiana kadr: z najwyższych stanowisk odchodzą przedstawiciele poprzedniej ekipy, a ich miejsce zajmują niecierpliwi i głodni smakowitych kąsków z państwowego stołu wychowankowie instytucji założonej przez Feliksa Dzierżyńskiego.

30.11.2003

Czyta się kilka minut

W obecnej rozgrywce chodzi jednak o coś więcej niż o biurokratyczną rewolucję własnościową. Chodzi o zwrot ku nowemu (czy może staremu) modelowi rządzenia państwem.

Aresztowanie największego bogacza Rosji Michaiła Chodorkowskiego pod zarzutem machlojek finansowych i odejście z pozycji wszechwiedzącego “krupiera" wieloletniego szefa prezydenckiej administracji Aleksandra Wołoszyna kończą epokę wahań i chwiejnej równowagi między grupami walczącymi o władzę. Pakt o nieingerencji między robiącą politykę drużyną kremlowską a robiącymi pieniądze oligarchami - zawarty podczas nieformalnych spotkań w początkach kadencji Putina “na szaszłyku" - został ostatecznie złamany (obie strony porozumienia zresztą wchodziły sobie od czasu do czasu w pole: politycy robili pieniądze, a oligarchowie - politykę). Teraz z prezydenckiej rakiety Władimira Putina odpadł człon, utrzymujący w orbicie władzy wpływową grupę jelcynowskiej “familii".

To, że Putin będzie budować swoją prezydenturę “na kontrze" wobec nieporadnego bałaganu epoki Jelcyna, można było dostrzec już na początku jego rządów: mocne słowa o dyktaturze prawa, bezwzględne potraktowanie Czeczenii, zapowiedź wzmocnienia państwa, oczyszczenie pola działania przez przykręcenie śruby mediom, reorganizowanie kontroli władzy centralnej nad regionalną itd.

Jednocześnie widać było, jak jego autokratyczne zapędy hamowane są przez zobowiązania wobec poprzedniego prezydenta, który wydobył Putina - jeszcze niedawno nieznanego aparatczyka - z niebytu i wylansował na następcę. Przez pierwsze lata rządów “familia" była Putinowi potrzebna: dawała mu oparcie w dziedzinach, o których jako nieopierzony polityk nie miał - zwłaszcza na początku - pojęcia. Na styku intryg i rozgrywek między poszczególnymi “grupami wpływu" pracę wykonywał Wołoszyn, którego lobby biznesowe uważało za gwaranta prawa własności. Ale “familia" była też niewygodna, zwłaszcza jeśli miała nieostrożność przypominać, ile Putin jej zawdzięcza.

Wszyscy grają czarnymi

Tymczasem Putin lubi, żeby to jemu ktoś coś zawdzięczał. Stąd zamiłowanie do otaczania się zaufanymi ludźmi ze służb specjalnych - miernymi, ale wiernymi, którzy za nominację gotowi są sławić “cara" i nie przejawiają samodzielnych ambicji. To na nich prezydent buduje swą drugą kadencję (w to, że Putin nie wygra wyborów prezydenckich w marcu 2004 r. wierzy chyba tylko jego zapiekły wróg Borys Bieriezowski).

Jest prawdopodobne, że rozpychające się coraz bardziej na politycznej szachownicy “gebjo" (jak nazwał okołoprezydencką frakcję, wywodzącą się z KGB, jeden z rosyjskich komentatorów) chce nie tylko uzyskać kontrolę nad biznesem i w ten sposób wzmocnić swą pozycję. Dalekosiężny plan zakłada zapewnienie Putinowi konstytucyjnej drogi do przedłużenia kadencji. W Moskwie spekuluje się, że chodzi o wprowadzenie w ustawie zasadniczej zmian, dotyczących wydłużenia prezydenckiej kadencji z 4 do 7 lat. Następne wybory głowy państwa odbyłyby się zatem nie w 2008, lecz w 2011 r.

O ile wtedy jeszcze komukolwiek byłyby potrzebne...

Jeśli jednak spojrzeć na kremlowskie podwórko nie okiem strategów, lecz z pozycji bardziej przyziemnych, wręcz doraźnych - to widać jeszcze jeden aspekt sprawy. Oto odtrąbiono uroczyście koniec epoki oligarchicznego kapitalizmu, wyhodowanego na piersi poprzedniej ekipy. I ogłoszono nieformalny program gospodarczy prezydenta, przez samych autorów określony kuriozalnym mianem “oświeconego kapitalizmu państwowego": kompleks surowcowy niby jest prywatny, a naprawdę w pełni zależny od państwa, bo choć właściciele kompanii naftowych mają oddane we władanie złoża i szyby, to surowce były, są i pozostaną własnością narodu. I już wiadomo, kto będzie odcinać kupony ze sprzedaży ropy: nie Chdorkowski, ów sztukmistrz z Jukosu, tylko grupa urzędników trzymających władzę. W interesach ludu pracującego miast i wsi, ma się rozumieć.

Myśl tę podchwycił szef prokremlowskiej partii władzy “Wspólna Rosja" i zaśpiewał elektoratowi znaną piosenkę o sprawiedliwości społecznej. Rzecz odbywa się zgodnie z prawami rewolucji, gdy wszystko zmienia właściciela i nikt nie jest pewien swojego prawa do posiadania czegokolwiek: zagrabione (przez oligarchów) zagrabi teraz na powrót państwo. W imię tejże sprawiedliwości. Władza oznajmiła, że najlepiej wie, jak wykorzystać pieniądze oligarchów. I w ogóle wie wszystko najlepiej. Poza władzą nikt nie ma prawa parać się polityką. Władza władzą dzielić się nie będzie.

Ale jak pokazuje rosyjska historia XX wieku, wszystkie wywłaszczenia i fale represji - skierowane kolejno przeciw właścicielom ziemskim, fabrykantom, rewolucjonistom z odchyleniami, kułakom, spekulantom, dysydentom - nie przyniosły poprawy sytuacji gospodarczej i społecznej. Przeciwnie. Miały za to wspólny mianownik: ludzie nie bronili prześladowanych, bo się bali. Rzucone w gniewie przez Putina słowa: “Proszę nie histeryzować z powodu Jukosu!", tłumacze nowomowy jednym tchem przełożyli: “Bójcie się mnie, bo jestem groźny. Jeśli chcecie spać spokojnie, to oddajcie wszystko, co macie!".

I jeszcze jeden doraźny aspekt awantury z Jukosem: kto zarobił na gwałtownym spadku cen akcji kompanii? Bo na pewno mógł dobrze skalkulować działania i zbić niezły kapitał ten, kto zawczasu wiedział, co się stanie.

Przyczajone tygrysy

A teraz odwróćmy putinowskiego kota ogonem i zapytajmy, czy rzeczywiście wszystko prezydentowi idzie jak po maśle? Czy cieszy się tak wielkim poparciem społecznym, jak pokazuje bez reszty oddana telewizja państwowa?

Ostatnie posunięcia (choćby spuszczenie z łańcucha prokuratury), gesty (bratnie uściski z trzymaną dotąd na dystans armią) i słowa (że prasa zachodnia jest przekupiona przez oligarchów, których putinowski aparat bezpieczeństwa chwycił za “pewne miejsce") zdradzają nerwowość w obozie władzy. O co chodzi? Czy o mnożące się w prasie zapowiedzi rychłej dewaluacji rubla i kolejnego kryzysu gospodarczego? Czy o jeszcze większy kryzys polityczny całego systemu? Czy o to, że poważnie obawiano się ambicji politycznych Chodorkowskiego (nota bene teoretycznie prawo do wystawienia swej kandydatury w wyborach prezydenckich zachowuje on nawet siedząc w areszcie; niektórzy komentatorzy gotowi są zobaczyć w nim “Nelsona Mandelę rosyjskiej demokracji")?

Po Moskwie kursuje powiedzonko jednego z prawicowych deputowanych: “Albo trzeba zwalić Putina, albo samemu zwalać z tego kraju". Czy jednak ktoś naprawdę myśli poważnie o usunięciu prezydenta? Czy to tylko świadectwo końca epoki “małej stabilizacji"?

Kilka tygodni temu deputowany Dumy i znany obrońca praw człowieka Siergiej Kowaliow zreferował w dzienniku “Nowyje Izwiestia" rozmowę z Borysem Bieriezowskim, w której ten odgrażał się, że Putin nie zostanie prezydentem na drugą kadencję, i że wybory do parlamentu też mogą się nie odbyć. Z powodu jakichś dramatycznych wydarzeń. Nie od dziś wiadomo, że Bieriezowski - ten niegdyś wszechmocny oligarcha, zesłany przez prezydenta na banicję - próbuje wszelkimi sposobami mieszać w rosyjskim kotle. W licznych wypowiedziach twierdzi, że Putin sam zorganizował zamachy bombowe na domy w Moskwie jesienią 1999, a powstała po nich psychoza strachu pomogła mu wygrać wybory. Ostatnio zapowiadał, że będzie startować w wyborach do Dumy, ale zaraz uniemożliwili mu to panowie z odpowiedniego resortu, którzy finansowaną przez niego partię “Liberalna Rosja" podzielili na dwie zwalczające się frakcje i zneutralizowali jako siłę polityczną.

W połowie października w prasie angielskiej, a potem także rosyjskiej pojawiły się dziwne opowieści o przygotowywanym zamachu na Putina. W Londynie zostali zatrzymani dwaj Rosjanie, którzy próbowali zwerbować do “akcji" byłego funkcjonariusza FSB i samego Bieriezowskiego. Zadaniem wysłanników z Moskwy była aktywizacja rosyjskiej diaspory w Londynie. Putin miał być powalony strzałem snajpera podczas jednej z zagranicznych podróży (wypisz, wymaluj “Dzień szakala").

Pikanterii dodaje fakt, że jeden z przybyłych z Moskwy Rosjan, funkcjonariusz kontrwywiadu, parę lat temu miał otrzymać “odgórne zlecenie" zlikwidowania... Bieriezowskiego. Jednym słowem: gruba prowokacja, bujda na resorach albo zaawansowana antyputinowska paranoja wygnanego oligarchy. Kto miałby być zleceniodawcą? Zamachowców in spe Scotland Yard przesłuchał, a nie uzyskawszy odpowiedzi na to pytanie, wypuścił. Rosyjska ambasada odmówiła Scotland Yardowi współpracy w tej sprawie, a służba prasowa rosyjskiego kontrwywiadu nie wydała żadnego oświadczenia. Zamachowcy spokojnie wrócili do Moskwy, rodzima służba bezpieczeństwa ich nie niepokoiła.

Dużo ciemnych kątów

Nie jest to jedyny fantastyczny scenariusz szykujących się zamachów na prezydenta. W 2002 r. służby specjalne Azerbejdżanu udaremniły zamach na Putina podczas jego wizyty w Baku; aresztowano nawet jednego podejrzanego (z Al-Kaidy).

W Moskwie prezydent też nie może czuć się w pełni bezpiecznie: przemieszczające się zmienianą codziennie trasą prezydenckie “konwoje" kilkakrotnie były celem zamachów. Za każdym razem mistrzostwem wykazały się jednak odpowiednie organy i do nieszczęścia nie doszło. Jak twierdzą komentatorzy, pierścień ochrony wokół prezydenta stale rośnie.

Czego obawia się Putin? Miłości narodu? A może tych, którym zaczął zagrażać, którzy są zawiedzeni jego nielojalną postawą, złamaniem ustalonych reguł gry?

O tym, że Putin niekoniecznie trzyma się litery prawa, pisał swego czasu w książce “Prezydencki maraton" Borys Jelcyn. Działo się to w czasach, gdy prokuratura nie tylko nie wykonywała pokornie poleceń Kremla, ale kopała dołki pod prezydentem Jelcynem, wyciągając na światło dzienne afery bankowe członków jego rodziny. Prokurator generalny zaczął też węszyć wokół Anatolija Sobczaka, byłego mera Petersburga, jednego z najbardziej zasłużonych demokratów pierwszej fali, u boku którego Putin uczył się polityki. Ówczesny dyrektor Federalnej Służby Bezpieczeństwa pod osłoną nocy nielegalnie wywiózł poważnie chorego Sobczaka do Finlandii, a potem do Paryża, pozwalając mu uniknąć przesłuchań w prokuraturze. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że ów dyrektor FSB - był nim wówczas niejaki Władimir Putin - jest zwolennikiem dyktatury prawa. On sam najwyraźniej o tym nie wiedział.

A jeśli o możliwe i niemożliwe scenariusze chodzi: jedyną daną na początku rządów gwarancją, jakiej Putin dotąd nie złamał, są gwarancje nietykalności dla Jelcyna. Ale czy są wieczne?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2003