DRUGI DZIENNIK albo autobiografia w sensie ścisłym

Pół Wisły raz na miesiąc słuszną sumę niemieckich marek z całym spokojem inkasowało. Pół Wisły z Jankiem na czele. On jako ranny na wojnie trwałym i ciężkim kalectwem swą służbę w Wehrmachcie okupujący, inkasował więcej.

05.08.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

W POPRZEDNIM ODCINKU:
Poznajemy najważniejsze wiślańskie miejsca. Wędrujemy wraz z pisarzem do karczmy "Ogrodowa", dawniej "Piast", gdzie zmarł brat matki autora, Adam Czyż, który "tak łapczywie rzucił się na porcję kiełbasy na gorąco, że go to zabiło". Dowiadujemy się również, jak swoją obecność w "Piaście" zaznaczył w 1926 r. Witold Gombrowicz. Pod koniec odcinka przenosimy się do oddalonego o sto metrów od karczmy domu rodzinnego Jerzego Pilcha
REDAKCJA

„Bazar”
Następna i zarazem doraźnie końcowa, choć uniwersalnie początkowa, stacja: „Bazar”. Byliśmy już tam na chwilę – teraz nakreśliwszy niewielką (ale kształtną) pętlę wracamy. Ze zwodniczej krainy dygresji wracamy do punktu wyjścia. Po odwiezieniu mojej matki do izby porodowej ojciec i dziadek zmierzają do „Bazaru”. Jano z Wymowy z pewnością im towarzyszy, w końcu gdzieżby się spieszył o niedzielnym świcie? (Nawet jakby się spieszył, przy „Bazarze” by zwolnił). Niedzielny świt trochę niepokoi, pozornie pora z praktyką się nie zgadza. Niedzielny świt – czwarta, piąta rano. Owszem, jak to w sierpniu, już widno; widno, ale przecież gospody zamknięte! O tej porze wszędzie i wszystko zamknięte! Kołaczcie, a będzie wam otworzone? Kołaczcie, a otworzą wam bracia wasi? Chyba nie musieli zbytnio kołatać, ledwo weszli na podwórze, uchylają się drzwi kuchenne i stają w nich prowadzący na parterze gospodę, a mieszkający z familiami na piętrze bracia mojego dziadka, Andrzej i Paweł Czyżowie.
Swoją drogą: knajpy jako słupy graniczne mojego świata? Nie za prosto? Nie. Po pierwsze: nie knajpy, a nad-knajpy. Po drugie: nic na to nie poradzę: dworzec – strona babki; „Bazar” – strona dziadka. Wisła – południowo-luterskie kresy katolickiej Polski – na kresach tych kresów moi przodkowie – wyłażą z lasów na „Stożku”, zwożą stromy z Baraniej, gołymi rękami łapią pstrągi w jawornickim potoku, patrzą przez okno na szczere pole, po którym niebawem zaczną jeździć parowozy. Po trzecie: o kościołach będzie później. Po czwarte: prostuję błąd – „Bazar”, owszem, był kresem rzeczywistości, ale nie był ostatnią gospodą przed Głębcami – na wysokości cmentarza ewangelickiego była jeszcze legendarna (nielegendarnych realności w tym świecie nie ma) „Ojczemula”. Wiem, że była, że prowadził ją jeden z „Bazarskich” – Paweł, że doszedł do grubych pieniędzy i że wszystko – jak to z grubą kasą bywa – źle się skończyło. Nigdy tam nie byłem (z dziadkiem w dzieciństwie? Jedyna szansa, ale i tak nic nie pamiętam), nawet miejsca, gdzie ta chałupinka, istna lepianka (mordownia w lepiance) stała – precyzyjnie bym nie wskazał, ale odnotowuję – pewnie zbytecznie. W końcu nie od dziś wiadomo: to, czego nie pamiętamy albo czego nie umiemy opisać – nie istnieje.
Długie ręce Wehrmachtu
Mój ojciec siedzi obok Jana z Wymowy. Pierwszego nauczę się rozpoznawać za jakieś trzy lata, drugiego ze dwa lata później. Ale zanim zauważę, jak bardzo się różnią, i zanim zrozumiem sedno tej różnicy, wieki przeminą.
Chłopcy Wehrmachtowcy mieli do swego wehrmachtowskiego wcielenia stosunek – najoględniej mówiąc – ściśle odwrotny. Ojciec za wszelką cenę starał się tę plamę z życiorysu doszczętnie wymazać i dokumentnie zataić – Janek tego epizodu nie miał za plamę, niczego nie taił – przeciwnie, chełpił się służbą w niemieckim wojsku. Ojciec w tej sprawie nigdy pary nie puścił. Janek snuł frontowe opowieści – śniegu, człowiecze, dwa metry! O Germańcach perorował i rozprawiał, jak tylko była okazja, a okazja była praktycznie codziennie. Ojciec wszelkie dokumenty i fotografie z tamtego czasu zniszczył i spalił – Janek całą dokumentację starannie przechował. Ojciec puściwszy papiery z dymem, udaremnił sobie wszelkie roszczenia o żołd, odszkodowanie czy inną rekompensatę.
Wywód czysto abstrakcyjny – stary nawet jakby niczego nie spalił, jakby dajmy na to wszystkie wiadome Papieren w hermetycznym słoju umieścił i w ogrodzie zakopał, nigdy by celem wydębienia od RFN-u jakiegoś grosza z powrotem na światło dzienne ich nie wydobył. Dla niego sama myśl, że mógłby z tego najtrudniejszego dlań fragmentu życia jakieś wynagrodzenia czerpać i tym samym skomplikowaną moralnie sytuację jeszcze bardziej komplikować – otóż dla niego sama tego rodzaju myśl, cień tego rodzaju myśli był absolutnie nie do przyjęcia. Heros? Heros. Heros tym większy, że pół Wisły raz na miesiąc słuszną sumę zachodnioniemieckich marek z całym spokojem inkasowało. Pół Wisły z Jankiem na czele, on jako ranny na wojnie trwałym i ciężkim kalectwem swą służbę w Wehrmachcie okupujący, inkasował więcej. Swoją drogą – jakież to szczęście, że ojciec jakiegoś dożywotniego uszczerbku na wojnie nie odniósł! Wówczas nie inkasowałby więcej, a to mogłoby być dla matki groźne. Okoliczność, że nie inkasuje mniej, była wystarczająco dojmująca. Germaniec, człowiecze, dba o swoje wojsko! Jeszcze jak! Opiekuńcze ramię Wehrmachtu dało Janowi ekstra wsparcie w latach 70. Tak jest, pisałem o tym, tak jest, nie pamięta moja głowa gdzie. Zanim ustaliłem gdzie, tyle sił ubyło, tyle czasu zeszło, że została wielka przykrość: przepisywanie. Bo powtarzanie, pisanie w koło tego samego, odwoływanie się do klasycznego wzorca i praktykowanie go po swojemu – ten podstawowy i odwieczny program literacki jest moim programem – byłoby nim, gdyby nie trzeba było od czasu do czasu czegoś przepisywać, a przy takich założeniach bez kopiowania się nie obejdzie. „Wisła jako duchowa forma życia”. Po przeszło piętnastu latach, jakie od śmierci Janka przeszły, nie napisałbym tego lepiej. Lepiej nie, ale dokładniej tak. Toteż pewne rzeczy poprawiam i podkręcam – w efekcie powstaje nowy precyzyjniejszy i zarazem dosadniejszy fragment. Jeszcze raz toż samo nigdy nie daje efektu tożsamego.
Konzentrationslager Baden-Baden
Po latach spokoju z fascynacją wspominana wojna objawia swe mroczne oblicze. Z Niemiec prócz rytualnej puli nadchodzi pismo, z którego wynika, iż w ramach swoistego bonusu, swoistej premii reparacyjnej Janek zostaje na miesiąc zaproszony do jednego z najbardziej ekskluzywnych tamtejszych uzdrowisk. W ofercie przywracające zdrowie zabiegi; dieta i inne masaże tak skuteczne, że być może nawet sztywna noga odzyska elastyczność. Rzecz jasna pokryte koszta podróży, leczenia, utrzymania; sowite kieszonkowe na dodatek. I Janek daje się zwieść, i popełnia największy błąd życia. Jego stabilna egzystencja obraca się w ruinę. Nigdy już nie powie: Germaniec dba o swoje wojsko. Bo na miejscu co się okazuje? Spacery jak dla letników! Wycieczki jak dla dziecek! Przymusowe natryski jak dla wiadomo kogo! Kąpiele w błocie, w którym chyba tylko wieprzki dobrze by się czuły! Żarcie jak dla królika: warzywa, owoce, sałaty, lekkie serki! Jałowe zupki jak dla noworodków! Jak może leczyć coś, co zabija? Gdzie budweiser, paulaner, heineken? Gdzie bawarska salami?
W nocy nie uśniesz, bo sztywne jak tektura prześcieradło perfumą zajeżdża! I co z tej forsy, jak nie wolno kupić nawet małpki? Tak jest. Janek rychło pojął, iż to nie jest żadne uzdrowisko, ale obóz, w którym wykańcza się ludzi. Żadne sanatorium, ale zwyczajny Konzentrationslager Baden-Baden. I zrobił to, co każdy z nas zrobiłby na jego miejscu – jął szykować ucieczkę. Wyrok opiewał na miesiąc – wiadomo, że w takich warunkach mało kto dociągnie – udało mu się zbiec po dwu tygodniach. Był już fest wycieńczony, ale jeszcze dawał radę. Zmylił pielęgniarki, przekupił portierów, przedarł się przez straże. I potem przez autostrady, granice i kordony, czym się dało: koleją, autobusami, okazjami, furmankami przebijał się do domu. A kiedy dotarł do swoich terytoriów, zaraz za Ustroniem poczuł dawno zapomniany dreszcz serca. Polana. Czantoria. Tartak. Krzyżówka. Kuźnia. Most na Pile. Był w Wiśle. Miał przed sobą wszystko.
Jedyny czas wart uchwycenia – czas, kiedy zmarli mają przed sobą całe życie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2013