DRUGI DZIENNIK PILCHA

Znacie ten nieubłagany mechanizm? Gdybyście nie oglądali – nasi (a jak nie nasi w sensie ścisłym, to ci, którym kibicujemy) by wygrali.

17.09.2012

Czyta się kilka minut

 / Fot. Andrzej Dudziński
/ Fot. Andrzej Dudziński

10 sierpnia | Na 60. urodziny kilka negatywnych reguł? Warum nicht? „Jak nie pisać dziennika? 5 kardynalnych grzechów wychwyconych w trakcie lektury »Tagebucha 1990« Güntera Grassa; 5 elementarnych diarystycznych lapsusów rzetelnie spisanych, krótko skomentowanych i należycie uogólnionych przez dyplomowanego diarystę profesjonalistę”.

1) Nie komentuj w dzienniku własnej twórczości, nie snuj planów twórczych, to zawsze wypada żenująco, zawsze wychodzi, że traktujesz siebie zbyt poważnie. Gombrowicz pisał o obecnym w wyborze pisarskiej profesji, trudnym do uniesienia aspirowaniu do wyższości; babrząc się publicznie w własnym pisaniu, aspirujesz do roli – bo ja wiem – maga słowa – żenada żenad.

2) Jeśli twój dziennik nie jest „Dziennikiem nałogowca”, bądź ostrożny w ujawnianiu nałogów, nawet jeśli są niewinne. Nałogi (nawet niewinne) zmieniają proporcje, rozpychają się, zajmują znacznie więcej miejsca, niż im przeznaczono – prawdę powiedziawszy, zżerają wszystko dokoła. Grass jest żarłokiem i ten (niewinny?) nałóg rządzi dziennikiem; książka w zamiarach polityczna o mały figiel nie jest książką kucharską.

3) Jeśli już stało się, co się miało stać, jeśli np. twój dziennik polityczny przekształcił się w dziennik gastronomiczny, wykorzystaj to, uznaj, że metamorfoza jest po twojej myśli, pisz o potrawach i jedzeniu. Bądź przy tym – jak przystało urodzonemu kucharzowi – superdokładny. 3 stycznia 1990 roku Grass notuje: „Pierwsza ryba w nowym roku z dodatkiem jarzyn – pomidory, cukinia, papryka, cebula i słodkie ziemniaki”. A ryba jaka? Jak warzywa nazwane, to czemu ryba bezimienna? Potem się takie uszczerbki w realizmie nie zdarzają, ale i teraz nie powinny. „Nowy rok z dodatkiem jarzyn” – również – tłumaczowi tej miary co Sławomir Błaut – nie powinien się zdarzyć. Nie powinien? Ależ po stokroć powinien! W końcu jest tu – niezamierzone, bo niezamierzone, ale jakże trafne – nazwanie sytuacji duchowej autora i jego (cienia złośliwości) kluczowych priorytetów, rok zjednoczenia Niemiec był dla Grassa „rokiem z dodatkiem jarzyn”. Nic dodać, nic ująć.

4) To absolutnie zrozumiałe, że masz się za wybitnego znawcę polityki, a nawet za istne zwierzę polityczne – jesteś nim, jesteś nim w sensie ścisłym; bądź jednak ostrożny. Grass w dzienniku nie ukrywa ani swych poglądów, ani swej biegłości politycznej, pierwsze wyeksplikować niełatwo, przed drugim niech nas Pan Bóg broni! W sumie dobrze, że pisarz raczej o polityce pisał niźli ją uprawiał, choć uprawiać się starał. Praktyka ta na szczęście wielkiego znaczenia czy jakichkolwiek konsekwencji nie miała.

Stara fraza, ale doprawdy, doprawdy „strach pomyśleć”, co by było, gdyby autor „W drodze z Niemiec do Niemiec” miał realne wpływy polityczne; co by było, to by było – pewnik jest jeden: Niemcy do dziś nie byłyby zjednoczone. Optujący za zjednoczeniem aksamitnym, partnerskim, niespiesznym i Bóg wie jak jeszcze kunktatorskim – pisarz uważał to, co się działo w 1990 roku, za zabór czy wręcz anschluss NRD przez RFN. Niechęci do ówczesnej błyskawicznej technologii zjednoczeniowej towarzyszyła, a może u jej podstaw spoczywała kolosalna – delikatnie mówiąc – niechęć do Helmuta Kohla. To również jest powód, dla którego w zapisach diarystycznych polityki w zasadzie należy się wystrzegać – po cóż tracić czas, zdrowie i umiejętności na pozorowanie szlachetności, na maskowanie niechęci do tego czy owego? Tym bardziej, że by ten czy ów był godzien naszej niechęci, na ogół należy go pogłębić. Zadanie w absolutnej większości przypadków niewykonalne.

5) Jak masz dzieci – rozpatrzmy najprostszy przypadek – z paroma, np. z czterema kobietami, myśl o nich, co chcesz, oceniaj je samowolnie, np. oceniaj ich człowieczeństwo wyłącznie pod kątem, jak gotują, bądź dla nich sprawiedliwy, niesprawiedliwy, wyrozumiały, arogancki, czuły, zły, karz je, głódź, bij, zakuwaj w kajdany, bądź dla nich, jaki chcesz, pisz o nich, co chcesz, rób z nimi, co chcesz, ale jednego im nie rób: nie domagaj się od nich, byście co roku wszyscy do kupy – ma się rozumieć z dziećmi i wnukami – spędzali razem wigilię. Albo inne święto. A jeśli w sensie ścisłym nie możesz się opanować i przy specjalnych okazjach musisz taką rzeźnię bliskim ludziom sprawiać, przynajmniej tego nie odnotowuj. Zwłaszcza że „przychodzi ci to z trudem”. Nie pokonuj tego trudu. Wszystko poza tym możesz odnotować – tego żadną miarą.

11 sierpnia | Grass: „Chciałem obciążyć »lekkość bytu« mojej codzienności ową kotłowaniną, którą można określić mianem wielkiej rodziny, która jest źródłem mojego okazyjnego szczęścia, ale też mnóstwa kłopotów średniego kalibru potęgujących skąpe uczucia szczęśliwości; wszelako wywnętrzanie się przychodzi mi z trudem. Co zmusza mnie do skrywania mojej »prywatności«? Być może obawa, że nazywanie rzeczy po imieniu zakłóci znośny i (przy pewnej dozie chytrości) pozwalający żyć stan zawieszenia. Mówiąc krótko i węzłowato: otacza mnie ósemka dzieci (z tego szóstka rodzonych) i czwórka matek – jestem im oddany i nader chętnie jako patriarcha gromadzę wszystkich wokół siebie: dzieci zasiadają zgodnie, matki nie. »Matki« to mógłby być tytuł książki, której nie napiszę, chyba że jako siedemdziesięciolatek zdobędę się na ową pogodę ducha, która nie musi się rozliczać”.

Nie napisze? Z jednej strony oklaski za dżentelmeńską powściągliwość, z drugiej strony żal tekstu, który pewnie „Bębenkowi” by nie dorównał, choć kto wie? Ale nie napisze. I do dziś – dawno i chyba nie bez wolnej od przymusu rozliczeń pogody ducha, przekroczywszy nie tylko siedemdziesiątkę, ale i osiemdziesiątkę – nie napisał. Swoją drogą Philip Roth by napisał. I to jak!

18 sierpnia | Wszyscy mówią: Olimpiada! Olimpiada! A ja Olimpiady na oczy nie widziałem? A skąd! Po pierwsze jacy wszyscy? Wszyscy to może Rzym 1960, Tokio 1964, Monachium 1972. Dziś co setny, a może co tysięczny. Dziś nikt ani co setny, ani co tysięczny, ani co stutysięczny z ekscytacją nie powtarza: Olimpiada! Olimpiada! Po drugie nie tylko ja – outsider, Olimpiady na oczy nie widziałem, nie widziały jej całe rzesze outsiderów, milion, miliard, parę miliardów outsiderów, zdecydowana światowa dawno połączona międzynarodówka outsiderów Olimpiady na oczy nie widziała. Co się stało? Nie wiem i szczerze mówiąc ani mi się nie chce, ani nie widzę potrzeby dociekania. Olimpiada to margines i tyle. Kiedyś centrum, dziś margines. Niedługo wymrą ci, co pamiętają centrum, margines pozostanie, będzie się zgodnie z swą marginalną naturą dalej marginalizował, o tyle to jest bez znaczenia, że choćby był nie wiadomo jak zmarginalizowany, albo odwrotnie: choćby się marginalizować przestał, „nasi” i tak nigdy nie zdobędą więcej niż 10 medali. Mniej jak najbardziej – więcej nigdy. Dlaczego? Bo tak jest postanowione.

Okej, nie będę kłamał: raz oglądałem. Oczywiście poniosłem klęskę – oczywistość tyczy mojej, nie ojczyźnianej klęskowości. Jest to – klęskowość wyraźna i jak krwawe znamię nie do usunięcia, jest to klęskowość wyższego rzędu – poniosłem klęskę, choć oglądałem zawody, w których nasi nie grali, nie grali, albowiem – jak każe tradycja – odpadli wcześniej.

Jakiś czas temu to było, olimpiada jeszcze trwała, ale się kończyła, a może na odwrót, wróciłem z miasta do domu, puściłem telewizor, finał siatkówki jeszcze trwał, ale się kończył, a może... Wróć! Wracam? Skąd wróciłem? Z miasta. Co tam robiłem? Nie pamiętam. Spotkanie? Może, ale raczej nie. Na wszystkie spotkania umawiam się w domu. Czyli spotkanie było w domu? O ile było. Jest możliwość, że nie wychodziłem? Jest, ale mała. Chociaż nie tak mała. L przychodzi. B przychodzi. C przyjeżdża. D dawno nie było. A wyskoczyła z 10. piętra. O ile wyskoczyła. Z podciął sobie żyły w wannie. Ale nie mojej. Reszta tym bardziej nie żyje? Ciężko wyczuć. Na pogrzebach nie byłem. A choćbym i był – co to za argument? Żaden. Ciągle mam poczucie, że ktoś jest obok. Stoi przy biurku, siedzi w fotelu, zdejmuje buty w przedpokoju. Niby klasyczne objawy uboczne, ale nieraz za wyraźne. Jakby z krwi i kości w sensie ścisłym. Puściłem telewizor, zdjąłem płaszcz, a może na odwrót, i ze spokojem zacząłem oglądać finał siatkówki. Płaszcz? Płaszcz. Był upał. Upału nie było, a nawet jakby był, to bez znaczenia. Chodzę w płaszczu w największe upały. Zimno mi? Przeciwnie, gorąco jak w piecu, ale nie umiem się oprzeć; spocony jak mysz, mokry jak szczur zdjąłem płaszcz. Ktoś wtedy był? Ktoś był. Finał siatkówki trwał, ale się kończył, Brazylia prowadziła z Rosją w setach 2:0, trzeci set zapowiadał się na przyjemną formalność, uwielbiam literaturę rosyjską, ale każde baty spuszczone Ruskim dobre, poza tym każde zwycięstwo Brazylii dobre, zwycięstwo Brazylii nad Ruskimi specjalnie dobre, lubię Brazylię, lubię Brazylię może nie aż tak jak literaturę rosyjską, ale bardzo, bardzo, wszyscy Polacy lubią Brazylię, spośród wszystkich Polaków – warto wspomnieć – najbardziej lubi, co tam lubi, najbardziej kocha Brazylię pewien polski inwestor, zwany z racji swej – powiedzmy – niekonwencjonalności Szalonym Kapelusznikiem i faktycznie na miejscu Brazylii na jego akurat love bym uważał, obiekty nadto płomiennych uczuć Kapelusznika niestety źle kończą, bankrutują, sięgają bruku, trzeba je zamykać. Brazylii na razie nikt nie zamyka, ale podobno po ostatnich dokonanych tam przez Szalonego Kapelusznika operacjach handlowo--inwestycyjnych stopa życia leci na łeb na szyję; prawdopodobnie są to wszystko oszczerstwa mające na celu zohydzenie niespotykanej dziś na świecie miłości bezinteresownej, z drugiej jednak strony... Z drugiej jednak strony prowadzący 2:0 w setach siatkarze brazylijscy zaczęli w trzecim secie grać tak, jakby w przerwie dowiedzieli się, iż polskiego miłośnika ich ojczyzny znów widziano na przedmieściach Rio. Dekoncentracja! Nerwowość! Szkolne błędy! Słaby atak! Dziurawa obrona!

Osobiście nie łączę klęski Brazylii – bo jak powszechnie wiadomo, klęską 2:3 ten wygrywany już 2:0 finał się skończył – z Szalonym Kapelusznikiem, łączę ją z inną magią. Gdybym nie oglądał – Brazylia by wygrała.

Znacie ten nieubłagany mechanizm? Gdybyście nie oglądali – nasi (a jak nie nasi w sensie ścisłym, to ci, którym kibicujemy) by wygrali. Przestańcie oglądać – zaczną wygrywać. Chyba stać was na niewielkie wyrzeczenie? W końcu nie sztuka oglądać, jak przegrywają. Sztuka nie oglądać, jak wygrywają. Wszystkiego mieć nie można. Przynajmniej u nas.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2012