DRUGI DZIENNIK PILCHA

Przestałem palić, bo za dużo plag miałem na głowie, palenie w ich czarnej ławicy ugrzęzło i zgasło.

24.07.2012

Czyta się kilka minut

 / rys. Andrzej Dudziński
/ rys. Andrzej Dudziński

21 czerwca 2012 | Duchota jak kamienna ściana. Będzie większa, ale na razie nie wiadomo. Na razie zła forma. Równie zła, co nieuchwytna, bezimienna. Niby człowiek wie, co mu jest, a nawet najprostszych objawów – nie wspominając o tym, co naprawdę obezwładnia – nazwać nie umie. Zawroty? Zawroty. Lęki? Lęki. Czczość? Czczość. Czeluść? Czeluść. Skok? Ależ skąd! Pokonuję ciało mdłe, duchowi niby ochoczemu na wszelki wypadek też nie odpuszczam. Mózg piłuję! Litery stawiam! Rodzice byliby dumni! (Chyba z siebie – ha! ha! ha!) W każdym razie ruszam się! Wyłażę i łażę. Białe niebo nad Warszawą. Bank, gazety, obiad, Traffic, Green. Czasem nawet pogoń za kimś nieuchwytnym. Dziś nie.

Dziś w duchocie niepoczytalnej i unicestwiającej, ale (może paradoksalny efekt skrajnego wycieńczenia?) w minimalnie lepszym stanie wracam do domu. Koło siedemnastej zasypiam w fotelu. Budzi mnie widmo czyjejś obecności w kuchni i z całą pewnością nie widmowy, a długi i wyraźny metaliczno-szklany brzęk. Nie boję się nie tylko dlatego, że – jak babka Czyżowa mawiała: „takich znaków człowiek choćby chciał, nie poradzi się bać”.

Nie boję się, bo przecież wiem: Henio Bereza był się pożegnać. Mam pewność, że umarł równo trzy godziny po uderzeniu ostatniego pioruna. W nocy nad dachami burza szła za burzą. Koło dziesiątej dzwonił obcy numer – nie odebrałem. Potem koło dwunastej Andrzej Luter z wiadomą wiadomością.

Tyle słyszałem opowieści o znakach, głównie odgłosach, stukaniach, szmerach – teraz pierwszy raz niezbicie usłyszałem, Henio, niech będzie: duch Henia brząknął w kuchni. Swoją drogą, dlaczego oni nie artykułują, a jedynie – i to w najlepszym razie – brząkną, chrząkną, stukną?

Dlaczego nie gadają jak za życia, a nawet – wzmocnieni pierwszymi haustami wieczności – płynniej? Stąd już pa, pa, a tam dopiero pierwsze kroki? W efekcie język w gębie zapomniany? Mówią niewyraźnie, bo jeszcze nie wiedzą, że ich nie ma? Wierzę, słyszałem. I nie były to żadne neurolo-objawy – te umiem rozpoznać. Kanikuła też mi we łbie nie pomieszała. Dźwięk, który słyszałem, był mową zmarłego.

17 lipca | Wytężyć rozum celem wychwycenia jego utraty. Wytężyć rozum celem prześledzenia i opisania zaburzenia wiodącego do utraty rozumu. Być kronikarzem własnego zaniku. Ustalić kalendarium zaniku. Kluczowe daty: daty wzmożenia zaniku, ataku zaniku, szturmu zaniku i daty osłabienia zaniku, powstrzymania zaniku, kapitulacji zaniku.

Na przykład wiosną tego roku, najczarniejszą wiosną mojego – wystarczająco przecież niejasnego – życia; fatalną wiosną 2012 („okuty w powiciu, / ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu”) postawiłem poważną tamę zanikowi, nie tylko zanikowi rozumu, ale i zanikowi węchu, wzroku i innych zmysłów – przestałem mianowicie palić.

Nieoczekiwanie łatwo mi to przyszło; w czarnej, i to nie w jednej czarnej, a w siedmiu, a bardziej jeszcze w siedemdziesięciu siedmiu czarnych studniach tonąłem; w siedemdziesięciu siedmiu studniach byłem na przełomie marca i kwietnia przez łamiących wszelkie konwencje oprawców podtapiany; nie spałem, nie jadłem, nie piłem, nie myślałem, nie rozpamiętywałem, nie wspominałem; sceny z całego życia nie sunęły pod powiekami, nie wstawałem z wyra, ale i nie paliłem!

Nagle uświadomiłem sobie, że nie palę, bezwiedność nie oznaczała łatwizny; tym było trudniej, że miałem za sobą rok abstynentury. Od roku, a nawet od przeszło roku ani kropli, ale nie przez to było trudniej, że ciągnęło mnie, by w tak dramatycznej sytuacji zalać pałę; czyniłem to w końcu w sytuacjach tysiąckroć łatwiejszych, więc w takich ekstremach flaszka w garści, zdawać by się mogło, absolutnie nieodzowna; otóż nie, w najmniejszej mierze żadne znieczulenie mnie nie pociągało, choć myśl, że wszystko – łącznie z rychłym pójściem do szpitala – przerobić trzeba będzie w pełnej krasie do granic wyostrzonych władz poznawczych, miła nie była, co to, to nie.

Były też plusy. Ba! Generalnie da się powiedzieć, iż cały upadek był jednym wielkim plusem, jak zwykle bywa wtedy, gdy gorzej i niżej być nie może – odbijałem się od dna. Odbiłem się od dna, no i rzuciłem palenie.

Oczywiście w całej tej apokalipsie, w całej tej serii katastrof, w całym tym korowodzie nieszczęść rzucenie palenia może wyglądać miałko i faktycznie przyszło mi zdumiewająco łatwo, ale tu nie ma co kokietować, rzucenie palenia to w każdej sytuacji nie w kij dmuchał, a moje sytuacje w tej mierze nie były byle jakie: miałem za sobą przeszło 30 lat żarłocznego sztachania się mocnym tytoniem, w płucach – tak sobie wyobrażałem – sine pokłady skamieniałego dymu, w mózgu organiczną maszynerię wywołującą monstrualny głód nikotynowy; było z czym walczyć.

Przestałem palić nie wiadomo kiedy (ogólnie wtedy, ale szczegółowo co do dnia, o godzinie nie wspominając, absolutnie nie do ustalenia), nie wiadomo jak i nie wiadomo gdzie (teoretycznie w domu, ale pewności nie ma). Jedno w tych niepewnościach pewne – przestałem palić przed szpitalem, żadnych bowiem ukradkowych akcji w wiadomym celu na Sobieskiego nie było.

Przestałem palić, bo za dużo plag miałem na głowie, palenie w ich czarnej ławicy ugrzęzło i zgasło; gdyby nie natłok zarówno demonów z krwi i kości, jak i strachów na wróble, gdybym tylko na rzucaniu palenia był skupiony, gdyby papierosy były jedynym widmem do odegnania – pewnikiem by się nie udało. A tak w tłoku, w nieprzytomności, w bólu – jak najbardziej.

Gdy tłok zrzedł, ból zelżał, przytomność wróciła, postanowiłem historię rozstania z nikotyną spisać, postanowiłem na przykład podkreślić paradoks, iż nie tyle ja rzuciłem palenie, co palenie rzuciło mnie; było – przypomniałem sobie – prawie tak, jak z odstawieniem gorzały: gdy ją odstawiałem – już jej nie było.

Ledwo jednak postanowienie uwiecznienia moich tryumfów, a może perypetii podjąłem – w tejże sekundzie, a może nawet w intuicyjnym błysku ciut wcześniej – uświadomiłem sobie, jak jestem bezradny. Jeszcze przed chwilą zachwycające paradoksy – teraz szeleściły jak papier; nie miałem ani pierwszego, ani żadnego następnego zdania – jak na mnie brak konieczny i wystarczający, by dać sobie spokój; były inne, bolesne, bo merytoryczne niedobory, nie pamiętałem chronologii palonych marek: szafirowe caro, czerwony sobieski, żółty camel, niebieski gaulois, ale co wcześniej? Co wcześniej? Wcześniej przecież niejedno! Należę do pokolenia, które pamięta jak nie smak, to opakowanie waweli! Legendarnych waweli! Mitycznych waweli! Pra-waweli! Arche-waweli!

Na szczęście nie paliłem od dziecka! Na szczęście po krótkim okresie fascynacji straciłem zapał do tego rodzaju – pożal się Boże – proustowsko-peerelowskich „magdalenek”!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2012