Droga do Nieba

Malarstwo Doroty Lampart to zapis jej sugestywnych snów.

09.02.2010

Czyta się kilka minut

Na hasło "artysta ludowy" najczęściej reagujemy stereotypami - sprzecznymi, bo albo lirycznymi, albo podejrzliwymi. Wyobrażamy sobie np. ubogiego pastuszka, nie do końca sprawnego intelektualnie, który pilnując krów, umila sobie czas grą na fujarce. Kiedy indziej widzimy nieświadome narzędzie propagandy "sojuszu robotniczo-chłopskiego" i PRL-owski "towar eksportowy" (pomińmy przy tym fenomen Cepelii). Jest jeszcze trzeci, bardziej współczesny obraz: hurtownika, który na Krupówkach powiela w nieskończoność "sprzedażne" drewniane figurki juhasów.

Dlatego warto podjąć próbę "wyczyszczenia" tego pojęcia. Aby zaś zdać sobie sprawę ze skali możliwości, jakie to stwarza, wystarczy prześledzić losy Doroty Lampart, swego czasu nazywanej (niesłusznie) "Nikiforem w spódnicy".

Ją również dotknął lirycznie-naiwny stereotyp artystki ludowej. Choć była raczej artystką naiwną, osobną.

Życiorys na powieść

Badania terenowe, które podjęło ostatnio Muzeum Etnograficzne w Krakowie, komplikują ten obraz. Owszem, życiorys Doroty Lampart mógłby stać się kanwą powieści - tyle że niekoniecznie pozytywistycznej. Jej matka, śliczna, drobna góralka spod Zawoi, poszła na służbę do Krakowa i tam poznała mężczyznę. Do dziś nie wiadomo, czy ojcem dziewczynki urodzonej w szpitalu św. Łazarza w 1906 r. był żydowski pracodawca Zofii, cesarsko-królewski żołnierz służący w tutejszych koszarach, czy - jak chciałaby wierzyć Dorota - któryś z malarzy. Nie warto też sugerować się imieniem "Edward", zapisanym w rubryce "ojciec" w księgach parafialnych; rubryki tej nigdy nie pozostawiano pustej. Zresztą, w środowisku wiejskim dzieci nieślubne nie były większym problemem. Zofia zostawiła po prostu małą Dorcię dziadkom i znów pojechała do miasta.

Wtedy najważniejszą postacią stał się dla dziewczynki dziadek, z którym, jak głosi miejscowa legenda, powtarzana w rozlicznych wersjach, wiąże się historia kryminalna. Stary Lampart spędził podobno jakiś czas w więzieniu wiśnickim, skazany za zabójstwo. Zwolniono go, gdy odnalazły się pieniądze, dla których - jak przypuszczano - miał zabić właścicielkę wiejskiego sklepiku. Podobno "w kozie" przeżył nawrócenie. Czy to dziadkowi zawdzięczała Dorota swoją głęboką - bardzo bezpośrednią i niezależną - religijność?

Babcię zapamiętała jako kobietę zaradną. Nie mogła sobie pozwolić na niegospodarność, gdy do odpowiedzialności za wnuczkę trzeba było dołączyć odpowiedzialność za córkę: matka Doroty, wróciwszy do domu po raz wtóry, zaczęła zdradzać objawy pogłębiającej się choroby psychicznej. Zmarła w 1926. Nie wiadomo, czy obraz powstały osiem lat później - pierwszy, który znalazł się w zbiorach krakowskiego Muzeum Etnograficznego - jest wspomnieniem tamtej śmierci, czy tylko reinterpretacją sceny znanej z powszechnych wówczas oleodruków. Stara kobieta i dziewczynka modlą się przy łóżku, w którym leży kobieta w białej koszuli. Kraciasta pościel, czerwone słońce zachodzące za oknem i aniołowie - naturalni uczestnicy tej sytuacji. Całość emanuje harmonią, spokojem, łagodnością. Diabeł został zepchnięty na margines.

Czy życie Doroty Lampart rzeczywiście było harmonijne? To może najtrudniejsze pytanie, bo liczba argumentów "za" mogłaby się okazać równa temu, co świadczy "przeciw". Dziadek zdawał sobie sprawę, że jego wnuczka jest "inna", że nawiedzają ją sny, które stara się zapisywać obrazami. Jednak rok przed śmiercią w 1943 r. jej właśnie powierzył zarząd nad całym spadkiem.

Belka po belce

Dorota Lampart miała wszelkie możliwości finansowego "ustawienia się": dysponowała wszak rodzinnym gruntem i domem. Jednak belka po belce rozbierała dom, by zapewnić sobie opał. Ziemi nie umiała zagospodarować: spała, gdy inni siali, plewili bądź zbierali - wybierając najdziwniejsze pory na spacery po lesie. Zbierała wszystko: szmaty, kawałki drewna czy metalu, stare gazety, porzucone zabawki. Dom zamieniał się tymczasem w składowisko, pojawiły się pchły i szczury. Znakomity film o Dorocie Lampart, który w 1988. nakręciła Hanna Kramarczuk, przedstawia przerażającą scenerię: artystka, której prace są wówczas wystawiane i kolekcjonowane, zabiedzona tak jak jej zwierzęta, brodzi po wielkim śmietnisku.

Nie została opuszczona; to raczej ona sama nie pozwalała sobie pomóc. Jeden tylko przykład: ktoś z rodziny, wykorzystując fakt, że malarka znalazła się w szpitalu, uporządkował kiedyś podwórze. Gdy wróciła, nie tylko wpadła we wściekłość, ale włożyła sporo wysiłku, by jak najszybciej przywrócić domowi "pierwotny" wygląd. Pism wysyłanych przez ministerstwa czy urzędy po prostu nie czytała. Nie była analfabetką. Choć w szkole nie spędziła nawet roku, pisała kaligraficznie i ortograficznie - o czym świadczą rewersy jej obrazów i notatki, które robiła w modlitewnikach. Po prostu: świat "oficjalny" jej nie interesował (choć bardzo dbała o rozliczenia i kontrole weterynaryjne), a PRL nie znał metod mniej biurokratycznych, które wspierałyby osoby takie jak Dorota Lampart. Zresztą, czasami się udawało: np. wtedy, gdy dzięki wsparciu gminy zbudowano jej nowy, schludny domek (który zresztą natychmiast zrujnowała). Albo gdy dostała stypendium Ministra Kultury i Sztuki, którym nie potrafiła mądrze dysponować.

Jednak trudno byłoby nazwać artystkę spod Zawoi osobą chorą psychicznie czy nieprzystosowaną do funkcjonowania w społeczeństwie.

Życie, które prowadziła, wynikało oczywiście z pewnej nieumiejętności. Ale w jakiejś mierze było również wyborem (artystycznym, duchowym, religijnym?). Dorota Lampart była świadoma własnego talentu. Kiedy na kilkanaście lat przed śmiercią (a zmarła w 2005 r., na kilka miesięcy przed setnymi urodzinami) robiono jej zdjęcie do pierwszego w życiu dowodu osobistego, była szczerze zdumiona: "Po co mi to? Przecież mnie wszyscy znają". Zaś już w zakładzie opiekuńczym w Rajczy, w którym spędziła ostatnich 15 lat, kiedy pielęgniarka zapytała, czy nie chciałaby obejrzeć transmisji z przyjazdu Jana Pawła II do Polski, wybrała obserwowanie ptaków za oknem. A "niestosowną" propozycję skwitowała słowami: "Phi, Ojciec Święty, ja też jestem ważną osobą".

Potrafiła też traktować odbiorców swojej sztuki w sposób ironiczny, np. wtedy, gdy jakiś kolekcjoner przyjeżdżał do niej z miasta i przywożąc coś do jedzenia, chciał wyłudzić obraz: potrafiła na poczekaniu nakleić na skrawek papieru kilka metalowych kapsli na butelki i tym "prezentem" pozbyć się natręta (notabene, nie mając pojęcia o kubizmie, sama dla siebie odkryła technikę kolażu).

Św. Michał z zegarem

Jak poradzić sobie z osobowością tak skomplikowaną i niejednoznaczną, że trudno ją zredukować do pojęcia "inny"? Może trzeba po prostu uważnie przyjrzeć się temu, co stworzyła. Malarstwo Doroty Lampart to zapis sugestywnych snów, które nawiedzały ją od dzieciństwa. Snów, które nie były koszmarami, a wprost przeciwnie - dawały pocieszenie, chroniły przed ziemską codziennością, ukazywały skrawek lepszego, ważniejszego świata. W tej innej, boskiej rzeczywistości znaleźć można przyjaciół: św. Józefa, św. Kazimierza Królewicza, św. Alojzego Gonzagę, św. Stanisława Kostkę, Genowefę Brabancką. Niewinnych i opiekuńczych - bohaterów prac artystki.

Nie wszystkie zachwycają. Ale kilka niewielkich obrazów, malowanych na skrawkach papieru, daje do myślenia. Przede wszystkim wyrafinowana kolorystycznie kompozycja namalowana przed 1939 r., przypominająca w pierwszej chwili klasyczne przedstawienie Sądu Ostatecznego. Okazuje się jednak, że w tłumie postaci zaludniających ten obraz dominują długie szeregi zbawionych z palmami i krzyżami, skupione wokół Bożego Tronu. Dorota Lampart namalowała "Niebo" tak, jakby bliska jej była idea wszechzbawienia.

W samym środku, między Ojcem a Synem, zasiada Maryja. Centralne usytuowanie tej postaci jest dość częste w sztuce ludowej - jednak w przypadku Doroty Lampart kryje się tu być może coś, co wykracza poza kanon. Bo (coraz bardziej nieufna wobec ludzi) wierzyła, że - jak św. Elżbieta - zostanie kiedyś matką. I to zapewne bliźniąt, bo przed domem dziadków stoi drzewo o podwójnym pniu.

Dalej "Sen" (1967) z koronami i płaszczami - inny, symboliczny (i niemal abstrakcyjny) opis rajskiego współbycia Matki Boskiej i zbawionych. Wreszcie, tajemniczy "Św. Michał Archanioł" (powracający w snach regularnie od roku 1922 do lat 90.), który ukazuje się leżącej w łóżku kobiecie, trzymając w ręku zegar. Między tymi dwiema postaciami widać pień drzewa i stojącą na nim, wyciągniętą ku górze rękę. Czy to surrealistyczne przedstawienie ma coś wspólnego z namalowaną pół wieku wcześniej sceną śmierci matki? Czy jest zapowiedzią przejścia, dołączenia do nowej, nadziemskiej rzeczywistości? Tęsknoty za harmonią wieczności, która akceptuje jednak doczesność.

To zdumiewające, ile mądrości, dojrzałego optymizmu i spokoju znajduje odbiorca w tych kilku obrazach - malowanych przez osobę "trudną", którą powszechnie uważano za dziwaczkę.

"WYRWANY SKRAWEK NIEBA. MALARSTWO DOROTY LAMPART"; Kraków; Muzeum Etnograficzne im. Seweryna Udzieli; autorka wystawy: Grażyna Mosio; aranżacja: Anna Zabdyrska; wystawa czynna do 16 maja 2010 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2010