Nie widzę siebie w czerni

Ogłoszono wyniki konkursu na kuratorski projekt wystawy w Pawilonie Polskim w Wenecji. Nasz kraj reprezentować będzie polsko-romska artystka Małgorzata Mirga-Tas.

20.09.2021

Czyta się kilka minut

Małgorzata Mirga-Tas. Akademia Sztuk Pięknych w Krakowie, luty 2021 r. / Łukasz Gągulski / Pap
Małgorzata Mirga-Tas. Akademia Sztuk Pięknych w Krakowie, luty 2021 r. / Łukasz Gągulski / Pap

PIOTR KOSIEWSKI: Pani twórczość jest osadzona w romskim środowisku, zwłaszcza w rodzinie. Nawet ubrania, które wykorzystuje Pani w swoich pracach, pochodzą od osób bliskich. Dlaczego ta bliskość jest tak ważna?

MAŁGORZATA MIRGA-TAS: Musiałby pan przyjechać do Czarnej Góry i zobaczyć nasze życie! Już podczas śniadania przychodzą mama, wujek, ciocia, siostra czy stryjek. Interesują się, nad czym pracuję, do jakiej wystawy się przygotowuję. Pracuję w domu, więc mają okazję widzieć moje prace w czasie powstawania. Czasem przynoszą niepotrzebne ubrania, bo wiedzą, że je wykorzystam. Rozmawiam z nimi o moich pracach, o sytuacjach, które przedstawiają. Lubię te rozmowy, bo mają zupełnie inny charakter niż te z kuratorami lub artystami.

Te ubrania są ważne?

Zanim zaczęłam używać materiałów od własnej rodziny, sięgałam po rzeczy kupowane na przykład w ciucholandach, a także własne. Dopiero po pewnym czasie uświadomiłam sobie, że pochodzą od konkretnych osób i to jest dla mnie ważne. Jeżeli pracuję nad portretem i wiem, że mogę wykorzystać rzecz pochodzącą od portretowanej osoby, mam wrażenie, że obraz zaczyna żyć. Jest w nim dobra energia, ale też emocje. Dziś już wszyscy wiedzą, że nie wolno niczego wyrzucać, bo Gośce może się przydać.

Widzę też, że moi bliscy cieszą się tym, co robię. Powiedzenie, że maluję obrazy albo tworzę rzeźby, nic im nie mówi. Muszę pokazać pracę i opowiedzieć: oto ciotka Celina. Ona ma tu nawet swoją spódnicę. To, że zobaczą coś im znanego, kompletnie zmienia ich odbiór. Obraz staje się im bliski.

Dlaczego zdecydowała się Pani na studia artystyczne? Jak ta decyzja została odebrana przez rodzinę i Pani społeczność?

Mam szczególną rodzinę. Pewne szlaki zostały wcześniej przetarte, bo dziadkowie naciskali, aby dzieci się kształciły. Nikt w domu mi nie mówił: idź do szkoły zawodowej, bo dzięki temu będziesz mieć zawód. Lub: po zakończeniu liceum najlepiej idź już do pracy. Miałam wrażenie, że rodzina wspierała mnie zawsze, niezależnie od moich wyborów.

Mama często powtarza, że od zawsze dłubałam. Rzeźbiłam w czymkolwiek, co mi wpadło w ręce. Dziś też myślę o sobie przede wszystkim jako o rzeźbiarce.

Pracę dyplomową wykonała Pani z nietypowego materiału: nietrwałego, użytkowego, wręcz śmieciowego.

Nie chciałam robić pracy w drewnie ani w gipsie. Byłam zmęczona tymi materiałami. Nie chciałam też sięgać po ceramikę. Pomyślałam, że wymyślę coś tylko dla siebie. Był też inny powód: nieustannie musiałam prosić kogoś, aby mi przyniósł albo podniósł kawałek drewna czy model z gliny. Te wszystkie materiały były dla mnie po prostu za ciężkie.

Pomyślałam więc o tekturze. Promotor się zgodził. Pierwsza próba wyszła tak sobie. I wtedy prof. Józef Sękowski powiedział: to dosyć ciekawy materiał, ale przemyśl technologię tworzenia. I przyszedł mi do głowy pomysł, by skleić pudełka w wielką bryłę, a potem w niej rzeźbić piłą, niczym w drewnie. I powstał – jako rzeźba dyplomowa – tabor.

Ale jednak zajęła się Pani rysunkiem, a potem malarstwem.

Wykonałam jeszcze rzeźbę jako scenografię do romskiego spektaklu „Gloria”. Byłam w piątym miesiącu ciąży. Okazało się, że to zbyt wyczerpujące. Po urodzeniu syna uznałam, że nie mogę już rzeźbić. Skupiłam się zatem na malowaniu, ale też miałam dookoła rozmaite materiały, które domagały się wręcz, by je wykorzystać. Zaczęłam je wklejać do swoich prac. A tematy obrazów też same się narzucały.

Zaczęłam robić portrety całej rodzinie. Początki nie były łatwe. Pytano: dlaczego nie malujesz naszych oczu czy ust? Dlaczego to są bardziej szkice niż skończone wizerunki? Teraz jednak wreszcie portrety zostały zaakceptowane. Słyszę od sportretowanych: w sumie dobrze wyglądam.

Sięgnęła Pani po stylistyki różne od tych, które dominowały wówczas w malarstwie. Nie bała się Pani umieszczenia w szufladce sztuki niedzisiejszej? Wręcz minionej?

W ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Myślałam o tym, jak się nas, Romów, przedstawia – stały temat rozmów w naszych środowiskach. Uderzające jest to, że do zobrazowania romskiego osiedla zawsze wybierane są zdjęcia pokazujące brud, szarość, bezbarwność – pornografia biedy. Podobnie jest w innych krajach. Pomyślałam, że powinnam pokazać, jak sama widzę siebie i naszą społeczność. Nie zawsze jest pięknie, ale jeżeli ktoś przyjdzie na takie osiedle, to zobaczy różnorodność, nietypowe ubrania niektórych mieszkańców, barwne, osobliwe w doborze.

Sama lubię być w kolorze. Nie widzę siebie w czerni. Dorastając ciągle słyszałam, że czerń wiąże się z żałobą, pogrzebem, smutkiem i złym samopoczuciem. Pomyślałam, że moje obrazy nie powinny być smutne. Przeciwnie, musi być w nich przepych, mocne kolory, złoto. Muszę wręcz przesadzić. Wiem, że mogą się kojarzyć niedobrze: z tanim folklorem, egzotyzacją, etnicznością. Ale zaczęłam tworzyć temu właśnie na przekór.

Nieraz mówiła Pani, że twórczości artystów o romskich korzeniach nie uznaje się za sztukę, dla której jest miejsce w galeriach sztuki nowoczesnej. Odsyła się ją do muzeów etnograficznych.

Bo tak było. Składałam propozycje wystawy własnej lub naszej grupy Romani Art i słyszałam: nie mamy dla pani czasu ani wolnego miejsca. Lub właśnie proponowano mi zwrócenie się do muzeum etnograficznego. Odnosiłam wrażenie, że nie patrzono na prace, tylko na to, kto je zrobił. A skoro jestem z mniejszości etnicznej, do tego romskiej, to moja twórczość jest częścią etnografii.

Środowisko sztuki współczesnej celebruje otwartość na mniejszości. To tylko deklaracje?

Sądzę, że jest otwarte, tylko nie potrafi sobie z taką twórczością poradzić. Swoją pierwszą wystawę miałam w Muzeum Etnograficznym w Tarnowie. Była dla mnie bardzo ważna. Teraz biorę udział w wystawie „RESIST! Die Kunst des Widerstands” w kolońskim ­Rautenstrauch-Joest-Museum – Kulturen der Welt, poświęconej kolonizacji i tym, którzy jej się opierali. Nie chcę zatem mówić, że muzeum etnograficzne nie jest miejscem dla mnie. Nie może to być jednak jedyna przestrzeń, w której sztuka moja czy innych romskich artystów jest prezentowana.

W 2007 r. była Pani współzałożycielką wspomnianego ruchu Romani Art. Jak od tego czasu zmieniło się postrzeganie sztuki tworzonej przez Romki i Romów?

Bardzo się zmieniło. Powstały nowe miejsca poświęcone romskiej kulturze, jak berliński The European Roma Institute for Arts and Culture (Eriac). Przede wszystkim jednak zmieniło się nastawienie większości społeczeństwa. Chyba stało się wrażliwsze na to, jak powinno się nas odbierać, o nas mówić i czego nie ­powinno się robić. Chociaż mój pomnik Romów zamordowanych w 1942 r. w Borzęcinie Dolnym został w 2016 r. zniszczony.

Angażowała się Pani w inicjatywy społeczne. Nie bała się Pani, że aktywizm zje Panią jako artystkę?

Był czas, kiedy zajmowałam się wyłącznie aktywizmem. Nie malowałam i nie rysowałam. Nagle dostałam propozycję własnej wystawy i uświadomiłam sobie, że nie mam czego na niej pokazać. To był moment, w którym stwierdziłam – nadal będę działać, ale zajmować się muszę przede wszystkim sztuką. Zapraszać artystów, ale też sama tworzyć. Ciężko jest oddzielić działalność aktywistyczną od sztuki, te dwie aktywności łączą się ze sobą, przenikają i wzajemnie na siebie wpływają. Rozmawiałam o tym z moimi przyjaciółmi. Ich działania artystyczne były wyrazem protestu przeciwko sytuacji Romów. Ja nie potrafię krzyczeć. Pomyślałam, że to, co mogę robić, to opowiadać o swojej społeczności, pokazywać, jak sami siebie widzimy. A narzędziem, które wykorzystuję, jest sztuka.

W Pani pracach szczególne miejsce zajmują kobiety.

Namalowałam też wszystkich swoich wujków! I inne obrazy, na których byli mężczyźni. Jeżeli jednak przebywasz w romskich osiedlach i widzisz świat, w którym mężczyzna o wszystkim decyduje, to tylko pozorne wrażenie, bo tam kobieta jest – tak naprawdę – silną osobowością. Ona ponosi odpowiedzialność za rodzinę, dba o dzieci, decyduje o edukacji. Pomyślałam, że to niesprawiedliwe. Wiem, że ten patriarchalny system i brak równości wywodzi się z naszej kultury, jednak nie różni się tak zasadniczo od kultury większościowej. Nie zgadzam się z tym i staram się jakoś przeciwdziałać.

W borzęcińskim pomniku – tym zniszczonym – wykorzystała Pani drewno. Dlaczego nie kamień czy brąz?

Adam Bartosz, który poprosił mnie o zaprojektowanie pomnika, od razu powiedział: mamy mało funduszy. Może wystarczy kamień? Co roku jeździłam do Borzęcina na Międzynarodowy Tabor Pamięci Romów. Znałam to miejsce i pomyślałam, że pomnik powinien stać się częścią lasu, w którym stanie. Niekoniecznie musi być „na zawsze”. Przeciwnie, to upamiętnienie powinno żyć, starzeć się, próchnieć, obrastać mchem. Stać się integralną częścią miejsca, w którym Romowie zostali zamordowani. Dlatego pierwszym materiałem, który przyszedł mi do głowy, było drewno. O kamieniu, betonie czy brązie w ogóle nie myślałam.

Najpierw chciałam wyrzeźbić wielki pień z postaciami. Pomnik miał przypominać przydrożną kapliczkę, ale przeskalowaną do znacznych rozmiarów. Potem pomyślałam, także ze względu na fundusze, o skromniejszej wersji: tablicy z wierszem Papuszy oraz figurami Romki i Roma. Drewno zostało jedynie pokryte olejem i zaczęło żyć własnym życiem. Zmieniło kolor i tak dalej. Bardzo mi się to podoba.

Pomnik pomógł w opowiedzeniu o losie Romów w czasie II wojny?

Obracam się w środowisku, w którym wszyscy znają ich historię. Wielu moich przyjaciół zajmowało się miejscami pamięci. Jednak okazuje się, że wiedza o Samudaripenie – eksterminacji Romów – nie jest wielka. Podczas mojej wystawy „29. ćwiczenia ceroplastyczne” w ubiegłym roku w Orońsku podeszła do mnie pani i powiedziała: „Dziękuję! Nie wiedziałam, że Romowie w czasie II wojny światowej byli mordowani w lasach. Nie wiedziałam, a to część naszej, polskiej historii”.

Do tej pory nie wykryto sprawców zniszczenia pomnika w Borzęcinie.

Moim pierwszym odczuciem, gdy się o tym dowiedziałam, był strach. Nie myślałam o pomniku, tylko o swoich dzieciach. Zaczęłam myśleć o bezpieczeństwie mojej rodziny. To był symboliczny akt przemocy, ale właśnie tak zaczynały się pogromy, jeśli nie zareaguje się na czas, jeśli będziemy udawać, że nic się nie stało. Zaczęłam się zastanawiać, czy może lepiej byłoby opuścić Polskę. Potem się uspokoiłam. Pomyślałam, że pojadę i zbiorę szczątki pomnika. Wcześniej zrobił to Adam Bartosz, a podczas kolejnego Taboru Pamięci przekazał mi ocalałe fragmenty.

Zniszczenie pomnika odbiło się szerokim echem. Powstał w tej sprawie apel ludzi kultury, a potem otrzymaliśmy środki z kancelarii prezydenta. Nie było też wątpliwości, że pomnik trzeba odbudować. Zrobiłam nowe postaci Roma i Romki. Udało się też wykorzystać dawną tablicę. Pomnik powstał na nowo.

Pozostały też szczątki pierwotnego monumentu. Co sprawiło, że ostatecznie Pani je pokazała?

Kilka osób chciało dostać te szczątki jako relikwie. Zabrać je do domu. Nagle sobie uświadomiłam, że te fragmenty mają energię lasu i tego, co w nim się wydarzyło. Są śladem po wojennej zbrodni, ale też po zniszczonym upamiętnieniu. Pomyślałam, że muszę je zachować. Nic więcej nie mogłam z nimi zrobić.

Musiało minąć kilka lat, bym się zdecydowała pokazać te szczątki. Jednak tylko ich odlewy. Myślałam o różnych materiałach: mydle, ceramice. Szukałam materiału, który coś znaczy dla Romów. Ostatecznie wybrałam wosk, w mojej kulturze bardzo ważny. Uważa się, że ma on magiczną siłę i moc. Podczas pogrzebów był wlewany do grobów. Ale jest też ważny w innych kulturach. To z niego przecież wykonywano maski trumienne.

W ostatnich swoich pracach sięgnęła Pani do korzeni wyobrażeń o Romach w Europie, do słynnego ­­­ XVII-wiecznego cyklu Jacques’a Callota „Les Bohémiens”, jednego z wybitniejszych przykładów grafiki, a jednocześnie opartego na stereotypach. Dlaczego właśnie po nie Pani sięgnęła?

Najważniejszym powodem jest jeden z tekstów, który im towarzyszy. Ostrzeżenie, by uważać na taką grupę nomadyczną. Callot przestrzega, by pilnować swojego portfela. To bardzo piękne grafiki i… bardzo antyromskie. Gdybym nie wiedziała, kto na nich jest przedstawiony, pewnie nadal bym je podziwiała. Tymczasem przedstawiony w nich obraz Romów wpłynął na to, jak przez stulecia jesteśmy postrzegani. I pomyślałam: jeżeli od tak dawna trwa ten stereotyp, to ile potrzebujemy czasu, by go zmienić? Tym bardziej trzeba zacząć to robić.

Wybrałam elementy z tych grafik. Zawłaszczam je i na swój sposób przetwarzam. I mam wrażenie, że przedstawionym postaciom oddaję godność. Jednak nie wszystkimi przedstawieniami jestem gotowa się zająć. Nie potrafię np. przedstawić kobiety, która rodzi. Dla nas, Romów, to tabu.

Co dziś należy zrobić z takimi przedstawieniami: odrzucić je czy spróbować przyjąć i inaczej o nich opowiedzieć?

Nie powinno się ich odrzucać. Kurator, z którym współpracuję – Wojciech Szymański – policzył przedstawienia Romów od XV wieku. I znalazł ich tylko około stu. To jest jedyny wizerunek naszej społeczności: tendencyjny, zazwyczaj krzywdzący lub infantylny. Na pewno nie uwzględnia naszej, romskiej perspektywy. Nie możemy jednak cofnąć czasu.

Czy o Romach trzeba na nowo opowiedzieć?

Niedawno w gronie romskich aktywistów doszliśmy do wniosku, że przyszedł już czas, by zacząć weryfikować, czy raczej urealniać to, co zostało o nas powiedziane. I co ważne, chcemy sami o sobie mówić. Osoba z zewnątrz, chcąc nawet bardzo uważnie nas opisać, zawsze doda coś od siebie. Jej wyobrażenia o nas przeplatają się z naszą rzeczywistością. Jerzy Ficowski podróżował z jedną grupą – Polska Roma, i trochę przez pryzmat tej grupy opisał grupę, do której sama przynależę: Karpackich Romów czy Bergitka Roma. Stworzył dość uniwersalne wyobrażenie Roma. Mówi się o nas jak o jakiejś jednolitej grupie, a to bardzo różne społeczności!©

MAŁGORZATA MIRGA-TAS (ur. 1978) jest ­polsko-romską artystką i aktywistką. W 2004 r. ukończyła Wydział Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Współzałożycielka w 2007 r. ruchu Romani Art. W latach 2012-2016 organizowała w rodzinnej Czarnej Górze plenery „Jaw Dikh!”, a od 2017 r. działa w berlińskim The European Roma Institute for Arts and Culture (ERIAC). Autorka pomnika Romów zamordowanych w 1942 r. w Borzęcinie Dolnym (2011). Uczestniczyła m.in. w 11. berlińskim Biennale Sztuki Współczesnej w 2020 r. oraz niedawno zakończonym Autostrada Biennale w stolicy Kosowa Prisztinie, gdzie pokazała cykl „Herstories” – portrety zaangażowanych społecznie romskich kobiet. Laureatka Paszportu „Polityki” za 2020 rok.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk sztuki, dziennikarz, redaktor, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Laureat Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy za 2013 rok.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2021