Drabina Mertona

W sztuce Ionesco jedynym bohaterem, który nie został dotknięty „nosorogacizną”, jest alkoholik Berenger. Bycie ostatnim człowiekiem w stadzie nosorożców nie daje jednak powodów do dumy. „Jestem potwór” - mówi Berenger. Dla Thomasa Mertona „nosorogacizna” oznacza chorobę wielkomiejskiego zgiełku, „uporczywy i sfabrykowany sen” tych, którzy samotność utożsamiali z niezdrową izolacją czy wręcz nienawiścią do ludzi.

15.06.2003

Czyta się kilka minut

Ten obraz, kreślony przez mnicha kontemplacyjnego, nie byłby tak wymowny, gdyby przez pewien czas sam nie uczestniczył w pędzie „nosorożców”. O tym etapie życia Mertona traktuje „Bieg ku górze”, pierwszy z siedmiu tomów jego pamiętników. Tytuł i motto, zaczerpnięte z „Boskiej komedii”, najlepiej mówią o treści. Ostatnie lata „w świecie” rzeczywiście były dla Autora czasem zrywania z oczu kory, która - jak pisał Dante - „widok Boga zasłania”.

Ta opowieść o rodzeniu się powołania jest mozaiką refleksji na tematy poważne i całkiem powszednie, zapisywanych w latach 1939-1941 w Nowym Jorku, na Kubie i wreszcie - w Gethsemani. Długo trzeba było czekać, by te najbardziej osobiste pisma ujrzały światło dzienne. Powiernictwo Spuścizny Mertona (Merton Legacy Trust) zobowiązało się do niepublikowania pamiętników przed ukazaniem się oficjalnej biografii. Ponadto do ich wydania dojść mogło dopiero po 25 latach od śmierci trapisty.

Nowojorskie wędrówki

Pierwsza część tomu to „Pamiętnik z Perry Street” - zapiski młodego intelektualisty prowadzącego kursy dodatkowe na Uniwersytecie Columbia, na którym rok wcześniej obronił pracę magisterską o twórczości Williama Blake'a.

Merton zetknął się z Ameryką w 1931 r., kiedy na zaproszenie dziadka przyjechał do Nowego Jorku. Podczas podróży statkiem zakochał się w starszej od siebie kobiecie. Nieszczęśliwe zauroczenie zapisało się w jego pamięci jako pożerająca męka, toteż czas u dziadków najchętniej spędzał w samotności, rozkoszując się własną niezależnością.

Zanim powrócił do Nowego Jorku jako student Columbii, spędził rok w Cambridge, w Kolegium św. Klary. Nie wahał się później nazwać tego okresu duchowym piekłem. William H. Shannon w znakomitej biografii „Milcząca lampa” wspomina o jednym z szaleńczych ekscesów młodego Mertona, opisywanym przez niego samego w powieści „The Labyrinth”. Podczas studenckiej imprezy doszło do szyderczego ukrzyżowania, którego bohaterem był najprawdopodobniej sam Merton.

Dopiero Uniwersytet Columbia wniósł w życie Mertona światło, miał w sobie bowiem „niezafałszowaną żywotność”. Do samego Nowego Jorku pisarz miał stosunek ambiwalentny. W młodzieńczym eseju nazywa go „miastem bez duszy” - pięknym, a zarazem straszliwym królestwem „drapaczy chmur i płatków śniadaniowych, melin i saturatorów.” Gdy przyjedzie tu w 1964 r. - już jako mnich - zobaczy je zupełnie inaczej. Wyzna: „Nowy Jork jest dla mnie rodzaju żeńskiego. To miasto to kobieta. Jestem jej wierny.”

Przed wstąpieniem do klasztoru, właśnie w Nowym Jorku, napisał Merton kilka powieści. Wiele szkiców nie zaistniało jednak nigdy poza kartami pamiętnika - chociażby opowiadanie o pustelniku, zdradzające fascynację Autora duchowością hiszpańską. W usta swego bohatera włożył napisaną w języku hiszpańskim długą, pełną prostoty pieśń-modlitwę: „Moja dusza ucieka/ do tych wzgórz/ i tam śpiewa/ swą wieczorną modlitwę./ Chodźmy/ chodźmy/ błogosławmy/ błogosławmy.”

Merton-pisarz był też żarliwym czytelnikiem i ciętym (niekoniecznie sprawiedliwym) krytykiem. Twórczość Eliota czy Audena kwitował krótko: „mało znaczące”. Za najlepszego poetę „tego wieku i jakiegokolwiek kraju” uznawał Guillaume'a Apollinaire'a. Namiętnie czytał Pascala. „To początek wszelkiego pisarstwa”, powie o filozofie.

Tylko jedna powieść Mertona, napisana w 1940 r., doczekała się druku - po dwudziestu ośmiu latach. „Mój spór z gestapo” to opis podróży do ogarniętej wojną Europy i wyraz protestu wobec przemocy. Oniryczną wędrówkę odbywa poeta przeklęty; widzi więcej niż zaślepieni walką ludzie, co uniemożliwia mu porozumienie.

Merton nienawidził wojny. Uważał, że nikt tak naprawdę nie zdaje sobie sprawy z tego, po co walczy. Motorem wojny jest zwykły, destrukcyjny strach: „Nawet nie pragnęliśmy pokoju, chyba, że dla złych intencji: bo nie chcemy być skrzywdzeni, nie chcemy cierpieć. Jeżeli najbardziej znaczącą przyczyną, dla której pragniemy pokoju jest nasze tchórzostwo, to jesteśmy straceni na samym starcie”.

Odrzucić wszystko

Thomas Merton mawiał często, że lubi wracać po latach do swoich starych pamiętników - po to, żeby wyrywać stronę po stronie i niszczyć. Wczesne zapiski nie ocalały.

„Bieg ku górze” jest książką niezwykłą - dzięki spontaniczności, właściwej pamiętnikowi nie pisanemu z myślą o druku. Wyłania się z niej intymny obraz mężczyzny z krwi i kości, którego nie omijają słabości ducha i ciała (np. dotkliwe bóle zębów). Poznajemy jego dziecięce wręcz zamiłowanie do rejestrowania zjawisk w ich najdrobniejszych szczegółach. Całe strony poświęca na opisywanie osobliwych dźwięków i zapachów: odgłosu lokomotywy, huku zatrzaskiwanych drzwi od piwnicy. Z tych impresji przebija osobowość człowieka zasłuchanego w otaczający go świat, stopniowo uczącego się kontemplacji.

Merton przyjął chrzest w 1938 r. Z radykalizmem konwertyty pisze rok później o konieczności odrzucenia wszystkiego, by w pełni móc korzystać z wolności. Bezlitośnie rozprawia się na kartach dziennika z dostrzeżonymi w sobie najdrobniejszymi przejawami pychy, którą nazywa korzeniem grzechu śmiertelnego, nierzadko zręcznie ukrywanego pod eufemizmem „umiłowania niezależności”. To pragnienie niezależności od Boga rośnie proporcjonalnie do wzrostu uzależnienia od rzeczy doczesnych. Pisze: „Kiedy tylko poznajemy własną zależność, własną nicość, zaczynamy żyć, umierając”.Trzeba więc odrzucić wszystko. „Mężczyzna podążający do domu ukochanej, stojącego na szczycie wzgórza, nie dźwiga worka ze złomem ani rupieciami, by sprzedać je handlarzom starzyzną, których mógłby spotkać po drodze. Rzuca ten worek do rowu i spieszy na wzgórze do domu swojej miłości” (notatka z 29 października 1939 roku).

Na Uniwersytecie Columbia Merton poznał człowieka, który przyczynił się do ukształtowania jego powołania. Był to Daniel Walsh, wykładowca filozofii św. Tomasza z Akwinu, współpracownik Etienne'a Gilsona. Niewysoki mężczyzna o wyglądzie „dobrodusznego boksera”, jak opisuje go Merton w „Siedmiopiętrowej górze”, ujął studenta prostotą bycia i pokorą. Zaraził go też duchem uniwersalizmu, swoim par excellence katolicyzmem.

Odkrycie powołania do kapłaństwa było dla niego takim wstrząsem, że podzielił się nim ze znajomymi podczas jakiegoś spotkania towarzyskiego, wprowadzając konsternację. Rozdarty między wolą a łaską, coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę, że nie znajdzie w sobie siły, by udźwignąć ciężar decyzji. Miesiąc przed wstąpieniem do zakonu notował: „Nasza wola zostaje uwolniona, przekracza własne granice, chwyta nas za gardło i dusimy się. Bóg przecina sznur. Zaczynamy od nowa. Wola umyka, a potem wraca. Wola lubi pluć pod wiatr i własna ślina powraca na twoją twarz. Za każdym razem. Za każdym razem.”

W centrum świata

7 kwietnia 1941 r. Merton znalazł się w Gethsemani. Pierwsze napisane tam przez niego słowa przywodzą na myśl Tomaszo-we omnia pelea, wszystko słoma, wypowiedziane przez Akwinatę tuż przed przekroczeniem progu śmierci: „Powinienem wydrzeć wszystkie kartki z tego zeszytu i wszystkie kartki ze wszystkiego, co napisałem i zacząć tutaj”.

Nazywa Gethsemani pałacem. Ten raj - ziemski i niebiański - jednocześnie jest czyśćcem. A dokładniej: jest rajem d l a t e g o, że jest czyśćcem. Mozół codziennego życia klasztornego przypomina uciążliwą wspinaczkę na górę; do takiej wspinaczki Merton porównuje drogę Wergiliusza przez Czyściec. Wyrzeczenia i trud już stanowią nagrodę, gdyż pozwalają postawić krok ku górze. Wiele lat później Merton napisze do Czesława Miłosza o tym, jak nieskończoną wartość ma ziemska rozpacz i nicość. W niej będzie widział obecność Boga Hioba, Boga, „który nie jest odpowiedzią”.

Pamiętniki Mertona można czytać jako zbiór osobistych zapisków na tematy filozoficzno-teologiczne. Można też inaczej. Dziennik dobitnie pokazuje, że ziemska egzystencja - ów bieg ku górze - niewiele ma wspólnego z mitycznym lotem Dedala, niezakłóconym i szybkim. Jest raczej żmudnym wchodzeniem, szczebel po szczeblu, Jakubową drabiną.

Dopiero przecież na szczycie góry, jak wyobrażał to sobie Dante, drabina staje się świetlista.

THOMAS MERTON, „Bieg ku górze”, Poznań 2002, wyd. Zysk i S-ka. Przet. Aleksandra Jaworowska.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2003