Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Krakowska Galeria Zderzak zaprosiła mnie do Biblioteki Aleksandryjskiej, osobliwego przedsięwzięcia, czegoś w rodzaju seminarium, którego tematem były księgi Zbigniewa Makowskiego. Znalazłem się w gronie kilkunastu ludzi różnych profesji: filozof, tłumacz, psychiatra, poeta, historyk sztuki, antropolog, reżyser... Każdy miał się zmierzyć z jednym konkretnym dziełem. Wybrałem księgę zatytułowaną "Mulier cantat", okrytą postrzępionym płótnem, grubo pokrytym farbą. Jeden z komentatorów, Krystian Lupa, zwrócił uwagę na łachmaniarski szyk, z jakim artysta oprawia swoje dzieła. Ich okładki są jak odzież mitycznego paryskiego kloszarda: niby potargane, niby niedbałe, w istocie jednak jest w nich jakaś przewrotna elegancja.
Okładka mojej księgi była pokryta intensywną żółcią. Na niej czarnymi literami artysta wypisał tytuł. W jednym z wywiadów Makowski wspomina o jaskrawożółtym szlafroku w czarne kwiaty, który nosiła jego matka. "On był niebywale dekoracyjny, a jednocześnie groźny, bo zestawienie czerni z żółcią jest jednak groźne. Pytałem ją kiedyś o ten szlafrok. - Jak byłam przy nadziei z tobą, to ja sobie go ręcznie uszyłam. - A dlaczego? Na to mama powiedziała rzecz, której i matka Goethego by nie wymyśliła: - Żebyś mnie mógł z daleka widzieć".
Postanowiłem skomentować księgę Makowskiego jako opowieść o kobiecości, o ciele i głosie, który coś obiecuje, objawia, a może tylko staje się pretekstem do poszukiwania objawień. Tytuł jest w końcu aluzją do pięknej sceny z Joyce`a. W "Portrecie artysty..." Dedalus i Cranly idą na długi spacer, by dyskutować o Eucharystii. W pewnym momencie z kuchennego okna mijanej willi słyszą głos służącej. Dziewczyna, ostrząc noże, śpiewa piosenkę o miłości. Cranly przystaje i mówi po łacinie: "Mulier cantat". "Łagodne piękno łacińskich słów musnęło czarodziejskim dotknięciem mrok wieczorny, dotknięciem delikatniejszym i bardziej wymownym aniżeli muśnięcie muzyki lub dłoni kobiecej" (Joyce w przekładzie Zygmunta Allana).
To samo dzieje się u Makowskiego. Kobiecość, ciało, głos, materia wreszcie potrzebują "muśnięcia łaciny". Jego księgi są wielojęzyczne, szyfrowane, utkane z aluzji literackich, mitologicznych, filozoficznych, a także cytatów z dzieł sztuki. Teksty zachodzą na obrazy, czasem robią wrażenie wyrwanych z kontekstu, czasem są ledwie czytelne (jak wiadomo, teksty zatarte, trudne do odcyfrowania czyta się z o wiele większą uwagą). Makowski opowiada jakąś osobistą historię - enigmatycznie, niedostępnie - tak jakby była historią świata, historią totalną. Robi to pięknie, uwodzicielsko, tak jak artysta powinien.
Po co o tym opowiadam - na małej, skurczonej przestrzeni felietonu? Może tylko po to, żeby przypomnieć, że sztuka nie jest ucieczką. Że jest wyjściem do innej perspektywy, spojrzeniem na to samo - lecz w innym kierunku. Że rolą artysty jest "objawiać objawienie": nie tyle przekazywać konkretne treści, ile uzmysławiać, że one są dostępne.
I że żałuję tego pospiesznego, niedbałego dotyku.