Dorosłość jako źródło cierpień

Życie małego człowieka w społeczeństwie jest ciągiem upokorzeń, przedstawianym przez dorosłych jako dar i błogosławieństwo. Mieszkania ze zbyt dużymi sprzętami, koszary szkół, wolny czas przed ogłupiającym telewizorem, a w najlepszym razie dorosła sztuka dla dziecka, które byłoby najszczęśliwsze, gdyby mogło uprawiać własną.

27.05.2008

Czyta się kilka minut

Dzieciństwo jako stan uprzywilejowany? Wolne żarty. Na pewno nie dzisiaj i z pewnością nie w Polsce.

Być jak cykada

Po raz kolejny włączam telewizor tylko po to, aby się utwierdzić w przekonaniu, że ludzie powinni przychodzić na ten szalony świat w formie imago, przeczekawszy 17 lat w ziemi, jak larwa pewnej cykady, z dala od groźnych rodziców i współplemieńców. A te lata pośród korzeni drzew, kości prehistorycznych zwierząt i ruin zaginionych miast przeznaczyć na piękny sen przy szumie podziemnych strumieni. O ile lepiej byłoby dla nas, gdybyśmy po pojawieniu się między dorosłymi i oszacowaniu sytuacji, w jaką los zechciał nas rzucić, mogli od razu wziąć nogi za pas. Albo po prostu odejść i dośnić w spokoju swoje sny, w wynajętej kawalerce na przedmieściach, zatrudnieni na pół etatu w wirtualnej firmie, której szef pojawia się na ekranie tylko w dniu wypłaty: łagodnym głosem powiadamia, że wszystko w tym miesiącu poszło dobrze, i pyta, czy czegoś nam nie potrzeba. Mógłby za każdym razem używać trudniejszych słów i bardziej skomplikowanej składni, skoro bez tego naprawdę nie można się obejść.

Ale nawet wyciągnięcie szczęśliwego losu z napisem "zamożna, kompletna i zrównoważona emocjonalnie rodzina" nie rozwiązuje wszystkich problemów. Najdłuższy w naturze okres uzależnienia potomka od rodzica, ten wielki powód do dumy człowieka, często opisywany jest w kategoriach opresji i metodycznego wypaczania dziecięcej natury, jakiekolwiek by się miało o niej zdanie. Dla Midasa Dekkersa, charyzmatycznego biologa z Holandii znanego w Polsce z książki "Poczwarka. Od dziecka do człowieka", ludzkie młode to istota zasługująca na większy respekt. Może nie jest osobnym gatunkiem, godnym własnej nazwy w Linneuszowej systematyce, ale na miano larwy zasługuje z pewnością; jej podobieństwo do postaci dojrzałej to w dużej mierze kwestia społecznej konwencji. Uznanie dla własnej odrębności, jakie larwy innych gatunków zapewniły sobie całkowicie odrębnymi obyczajami, a niekiedy ucieczką w głębiny wód czy ziemi, u człowieka jest uzależnione od wyobraźni rodziców i prawodawców, a z tym, jak wiadomo, nie zawsze jest dobrze. Dlatego życie małego człowieka w społeczeństwie jest ciągiem upokorzeń, przedstawianym przez dorosłych, rzecz jasna, jako dar i błogosławieństwo. Mieszkania ze zbyt dużymi sprzętami, koszary szkół i nadzorcy zmuszający do rzeczy, na które żadne dziecko nie jest przygotowane, wolny czas przed ogłupiającym telewizorem czy komputerem, a w najlepszym razie dorosła sztuka dla dziecka, które byłoby najszczęśliwsze, gdyby mogło w spokoju uprawiać swoją własną. Bezradność, powiada Dekkers, jest najbardziej dojmującym odczuciem dzieciństwa.

W okresie dojrzewania sytuacja staje się wręcz dramatyczna, nawet pobieżny wgląd w fantazje nastolatków sporo nam o tym powie. Autor "Poczwarki" podaje przykład chłopca, którego największym marzeniem w latach 50., w szczytowym okresie zimnowojennej psychozy, było posiadanie własnej głowicy jądrowej. Jako czytelnik maszynopisów przychodzących do wydawnictwa, dobrze wiem, o czym mówi. "Mam 16 lat, napisałam już osiem powieści, cztery następne ukończę niedługo" - pisze Ania z miasteczka X. Tymczasem przysyła jedną. Bardzo porządnie napisaną. W pierwszej scenie wampir wpada do domu nastoletniej bohaterki i zabija jej matkę i ojca. Dziewczyna wraz z młodszym bratem uchodzą z życiem i z dala od domu przeżywają wspaniałe przygody. Zemsta na wampirze zostaje odłożona na sam finał. Krótki i mało przekonujący.

Piwnice i strychy

Dekkers opisuje przepoczwarzanie się dziecka w dorosłego jako fizyczną i psychiczną katastrofę. Nie ma tu mowy o ewolucji, przemiana jest podobno gwałtowna i bolesna. Najlepiej, gdy się odbywa w zupełnym odosobnieniu, za otuliną ochronną muzyki, w pokoju zamkniętym na klucz i położonym jak najdalej od rodzicielskiego - tak jak chcą tego dzieci. Nic już nie jest takie, jak było. Pamięć poprzedniego wcielenia zaciera się wtedy dość gruntownie i dorosły, który chce zachować wspomnienia z dzieciństwa, musi uzupełnić ocalałe strzępki informacji wyobrażeniami ze swojego nowego życia. Oczywiście ludzie różnią się między sobą i niewykluczone, że niektórzy po traumie przepoczwarzenia odzyskują dla siebie rozległe obszary dziecięcego odczuwania. Niewykluczone też, że autentycznie niezwykła wyobraźnia i wrażliwość na świat u dorosłych bierze się jednak z jakiegoś zakłócenia w tym procesie, zbiegu predyspozycji i okoliczności, który nie pozwolił osobnikowi w pełni się przemienić.

Literatura obfituje w obrazy ustronnych miejsc, które aż się proszą, by je zasiedlić i dośnić w nich w spokoju sny dzieciństwa. Prym wiodą tu piwnice i strychy, im rzadziej odwiedzane, tym lepiej. Niektóre dzieci gustują w nich bardziej niż inne i nie czekają z przeprowadzką na ostatni dzwonek. Nie zamierzają kiwać się całymi latami na kolanach niespełnionych macierzyńsko ciotek i paplać bez sensu. Nie chcą potwierdzać w boju swojego miejsca w podwórkowej czy szkolnej hierarchii. Znikają z pola widzenia i śnią, jeśli tylko mają gdzie. "My, to znaczy moi rodzice, Sabina, Nanka z Michałem, dziadek i ja, mieszkaliśmy w pokoju z kuchnią na samym końcu lewego korytarza na czwartym piętrze. (...) Obok mieszkała Zosia Romanowska, moja przyszywana ciotka. Za nią pani Bachman, krawcowa (...). Naprzeciw Bachmanów mieszkał Sylwester z żoną i czworgiem dzieci". Tak pisze Miron Białoszewski o swoim przedwojennym mieszkaniu na Lesznie, gdzie zastał go nie tylko początek wojny, ale też koniec dzieciństwa. Strych, który byłby tu z pewnością jakimś rozwiązaniem, podlegał, niestety, na Lesznie ścisłej reglamentacji. Rzadkie wizyty na nim zapadły przyszłemu poecie głęboko w pamięć: "Nanka co pewien czas szyła kołdrę. Najpierw wybierała się na Dziką po watę albo puch, do Żydów. I po adamaszek wytłaczany w wielkie kwiaty. Potem pożyczała klucz od góry od Hotkiewiczowej i w moim towarzystwie szła na piąte piętro, na tak zwaną górę. Było tam troje drzwi zamykanych na kłódki, ze szparami, i przez te szpary objawiały mi się mocno pachnące kurzem i drewnem siwe, ukośne przestrzenie z belkami. Do dwóch bocznych gór nigdy nie miałem wstępu. W ogóle rzadko mi się trafiła okazja bycia na schodach, tylko jak dziadek tarł chrzan na półpiętrze przed świętami, jak pani Hotkiewiczowa robiła teatr mojej matce i jak Nanka zabierała mnie na górę, żeby porozwieszać albo zebrać bieliznę, albo odnieść czy przynieść krosna. Krosna po matce kołdrzarce: po mojej babce Broni. Na górze przez wąziutkie okienka wpadały słupy słońca i w tych słupach kołowały wszechświaty kurzu, jak w promieniach objawienia".

Czyżby autor "Pamiętnika z powstania warszawskiego" nie miał gdzie i kiedy się przepoczwarzyć? Czy to dlatego całe późniejsze życie śnił na jawie, w wiecznie zaciemnionym pokoju, tworząc dzieło, które pod względem żywości wyobraźni i uwrażliwienia na najdyskretniejsze donosy świata nie mają w polskiej literaturze konkurencji? Tu wyostrzone zmysły i nieskrępowana wyobraźnia dopełniają się znakomicie. Jest coś dziecięcego w jego zażyłości ze światem, którego dorosły zazwyczaj w ogóle nie dostrzega.

Autobiografia

Osobiście nie mogę narzekać: pierwsze siedem lat życia spędziłem w scenerii niemal arkadyjskiej: nieduży, ale stary dom na przedmieściach niedużego miasta, otoczony sadami, z warzywnym ogrodem. Oczywiście strych, na który można było się dostać bez większego problemu. I oczywiście piwnica, a także kilka innych przybytków pełniących w obejściu rolę składowiska zdymisjonowanych sprzętów.

Przedmioty, które wypadły z codziennego obiegu, o fantastycznych niekiedy kształtach, jeśli tylko udało się nie zobaczyć ich ani razu przy pracy. Miśnia, jablonex i cepelia, zgrzebne zabawki, stare gazety, niepełnosprawne meble i drobne przedmioty w pudłach jak owoce futurystycznego morza. Spotkanie maszyny do szycia z parasolką na stole operacyjnym to przy strychowych kolażach bułka z masłem. Gniazdo myszy, podręcznik akwarysty i bukiet majeranku o odurzającym zapachu. Wszystko spowite w pajęczyny i pokryte kurzem, który wiruje w smugach światła bijących z niewielkich okienek i prześwitów. Dokładnie tak samo jak na piątym piętrze domu na Lesznie.

Albo prawie tak samo. A może zupełnie inaczej? Tamten przedteoretyczny świat musiał przecież paść łupem dorosłości z jej szkiełkiem i okiem, przyczyną i celem. Powroty na strych w dojrzałych latach jedynie na krótko budzą dawne, trudne już do nazwania emocje, potem zaczyna się literacka do bólu nostalgia i dobieranie rekwizytów do opowieści o własnym dzieciństwie, mającej z góry określony przebieg.

Potem nastąpiła dość nieprzyjemna zmiana, wylądowałem na kilka lat w innym domu, nawet większym, ale cokolwiek przeludnionym, gdzie wstęp do obu miejsc odosobnienia był ściśle limitowany. Z tego drugiego dzieciństwa pamiętam nastoletniego wujka, który wezwany przez naturę wymusił na mej babce władającej niepodzielnie komunalnym mieszkaniem własny kąt. Do dużej, wspólnej kuchni przeniesiono ciężką trzydrzwiową szafę i ustawiono ją w rogu, metr od ściany, pod niewielkim kątem, tak że przy wejściu "pokój" zwężał się do mniej więcej 50 centymetrów. Wejście do niego graniczyło z cudem, bezwarunkowo mogła się tam znajdować tylko jedna osoba. To mógł być tylko on, chwiejący się już bardzo wyraźnie na cienkiej granicy między dzieciństwem a dorosłością. Kiedy stamtąd wyszedł, nie mieliśmy już o czym ze sobą rozmawiać. Dekkers byłby wniebowzięty.

Głupi uśmiech

Wszystkie te cierpienia miałyby może jakiś sens, gdyby po latach udręki, kiedy pucułowata maska opadnie z twarzy, można było wkroczyć z podniesioną głową w świat dorosłych i dojrzałych, świat skrojony w końcu na naszą miarę. Wiele jednak wskazuje na to, że cierpienia młodego człowieka nie zostaną w pełni zrekompensowane.

Granica, którą z takim trudem pokonaliśmy, okazuje się w gruncie rzeczy iluzoryczna, trud, jaki towarzyszył jej przekraczaniu, daremny. Dojrzali nie są wcale tak dojrzali, jak by się chciało, próżno szukać pośród nich herosów. Dzieci zaś nie są tak do końca czyste. Winna ma być temu sama biologia, przynajmniej do pewnego stopnia. Człowiek jest gatunkiem neotenicznym, co z grubsza znaczy tyle, że jako dorosły osobnik zachowuje wiele cech larwalnych. Jak na przykład aksolotl, którego możemy obejrzeć podczas niedzielnej wycieczki z dziećmi do zoo. Podobno w im lepszych warunkach aksolotl bytuje, tym trudniej rozstać mu się z dawnym życiem. Wtórny infantylizm i kult młodości padają zatem na podatny grunt. W świecie skazanym na sukces, na dojrzałość i starość wkrótce może zabraknąć chętnych. Tym, którzy sukcesu nie zaznali, pozostanie głupi uśmiech na twarzy.

Znawcy kultury dochodzą, niestety, do podobnych wniosków. Dla Neila Postmana, autora książki "Disappearance of Childhood", dzieciństwo bez tajemnic i stopniowego wtajemniczania jest po prostu niemożliwe. Łatwy dostęp do informacji, dominacja w kulturze dziecinnie łatwego języka, jakim jest obraz, coraz bardziej upodabniający się tryb życia dorosłych i dzieci, którzy całe dnie spędzają na ściśle zaplanowanych zajęciach, a wieczorami i w weekendy bawią się, często wspólnie, na boisku czy przy komputerze - wszystko to zaciera różnice i niszczy hierarchię. Współczesny świat dokonał pod tym względem regresu do średniowiecza, powiada Postman. I powołuje się na średniowieczne obrazy, na których ludzie duzi i mali wspólnie biesiadują i oddają się grzesznym uciechom.

Trzydziestolatek

Ale dzieciństwo kończy się przynajmniej jeszcze raz, w okolicach trzydziestki, choć Dekkers o tej metamorfozie nie wspomina. Odgrywanie dorosłych ról przez dzieci, nawet jeśli jest traktowane ze śmiertelną powagą, ma w sobie jednak jakiś element umowności, przypomina mniej lub bardziej dobrowolną i świadomą maskaradę. W każdej chwili ktoś może włączyć światło, zdjąć sztuczne wąsy z piegowatej twarzy, odebrać rakietę tenisową, laptopa i biustonosz powiększający piersi. Będzie trochę płaczu i prawie dorosłych dramatów, ale świat się nie zawali.

Jednak pewnego dnia spotykamy się ze znajomymi i słyszymy, jak wydarzenia z poprzedniego wieczoru zostały odrobinę podretuszowane. Oczywiście zdarzały nam się już spotkania towarzyskie, które każdy zapamiętał trochę inaczej, tym razem jednak nie przesadziliśmy z alkoholem, a przecież nie bardzo rozpoznajemy się w opowieściach znajomych, oni sami też nie wypadają w nich wiarygodnie. Zmiany są w gruncie rzeczy niewielkie, nie bardzo jest co prostować, jednak wrażenie zaprzęgnięcia języka do pracy jest nieodparte. Przedsiębiorstwa z naszymi nazwiskami w nazwie umacniają swój wizerunek i szykują się do ekspansji na rynku.

Ta ostatnia metamorfoza jest wyrazem dobrowolnej i chyba ostatecznej kapitulacji tego, co w nas w najlepszym tego słowa znaczeniu dziecięce. Powrót jest chyba niemożliwy, dobroczynna amnezja pozwala nam dokonać i tej przemiany w miarę bezboleśnie, nie bardzo wiadomo, do czego i po co mielibyśmy wracać. Tym razem włączanie światła i nazywanie rzeczy po imieniu (jeśli ktoś jeszcze to imię pamięta) nie daje już nic. Nie spowoduje też większego dyskomfortu, raczej podniesione brwi i uśmiech pobłażania. A może i nieco bardziej oficjalne "do widzenia". O takim pożegnaniu można myśleć godzinami, ale porozmawiać o nim nie będzie już z kim.

Dariusz Sośnicki (ur. 1969) jest poetą. Opublikował tomy "Marlewo" (nagroda "Czasu Kultury" za debiut w 1994 r.), "Ikarus", "Symetria", "Skandynawskie lato", "Folia na wietrze". Studiował filozofię, był redaktorem czasopisma "Nowy Nurt", obecnie pracuje w wydawnictwie W.A.B.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2008