Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
A jednak: kilka miesięcy temu szlachetność została nagrodzona: Bugaj został mianowany przez prezydenta doradcą do spraw ekonomicznych. Jego zwolennicy z pewnością się ucieszyli, w powietrzu zawisło jednak pytanie: czy nowy doradca przystosuje się do reguł gry, obowiązujących w Pałacu?
Zaczęło się harmonijnie i sielankowo. Trwała właśnie kolejna nagonka na Wałęsę, Bugaj ochoczo podzielił się z prasą swymi (skądinąd znanymi) poglądami, to znaczy powtórzył wszelkie zarzuty, jakie się da postawić pierwszemu przywódcy Solidarności. Rzuciło mi się wówczas w oczy stwierdzenie, że aktualny doradca prezydenta poznał się na Lechu już w sierpniu 1980 r. Rozmawiał z nim wtedy w towarzystwie Geremka, Mazowieckiego i Michnika. Oni, jak się łatwo domyślić, nie dostrzegli wad Wałęsy. (Widać nie byli tak pełni cnót).
Co można powiedzieć? Dopóki Ryszard Bugaj wylewał na Wałęsę brudy jako sfrustrowany, pozbawiony realnych wpływów polityk, wszystko mieściło się w normie polskiego życia publicznego. Wywiad atakujący byłego prezydenta tuż po objęciu funkcji doradcy urzędującego prezydenta wydał mi się śliski i dwuznaczny, nawet jak na polskie obyczaje.
Potem była sprawa sejmowego orędzia prezydenta. Zamiast mówić o gospodarce językiem Bugaja, Lech Kaczyński posłużył się poglądami Zyty Gilowskiej. Urażony doradca udzielił kolejnego obszernego wywiadu; wspomniał o możliwej rezygnacji, sugerował, że nie może narażać swojego prestiżu naukowego. W tym miejscu historyjka, którą opowiadam, nabrała cech groteskowych. Nie sądzę, by mianując doradców, prezydent zobowiązywał się do uwzględniania ich punktów widzenia. Tym bardziej: nie sądzę, by prestiż naukowy Bugaja (w przestrzeni publicznej raczej słabo funkcjonujący) stanowił dla Lecha Kaczyńskiego rzecz szczególnie istotną. Jakkolwiek by było, sprawa ucichła, Bugaj pozostał w Pałacu.
Następnie był krótki wywiad dla tygodnika "Wprost" (z 28 czerwca), w nim zaś odpowiedź na pytanie: "Jak pan ocenia prezydenturę Lecha Kaczyńskiego?". Odpowiedź jest pryncypialna, jak na prawdziwego człowieka lewicy przystało: "Z mieszanymi uczuciami, choć jest to prezydentura lepsza nie tylko od Wałęsy, ale też Kwaśniewskiego. Jest sporo wpadek i niezręczności - stąd mieszane uczucia. Ale jeśli chodzi o typ zaangażowania w rozstrzyganie polskich spraw, to dużo bliżej mi do Lecha Kaczyńskiego. Z jednym ważnym wyjątkiem: nie rozumiem jego zaangażowania na rzecz prezydenta Gruzji Saakaszwilego". Oto tryumf szczerości nad dyplomacją; Bugaj wygłasza obowiązkowy komplement (nie dla wszystkich przekonujący), ale polewa go tak kwaśnym sosem, że przestaje on być komplementem. Nie znam się na życiu w Pałacu, ale sensowność wygłaszania przez doradcę takich opinii o tym, który powołał go na stanowisko, wydaje mi się minimalna. Więcej: odnoszę wrażenie, że w swej szlachetności Ryszard Bugaj nie rozumie nie tylko sprawy Saakaszwilego.
A w przyszłości wiele się jeszcze zdarzy między prezydentem i jego doradcą, o czym się dowiemy z kolejnych wywiadów Ryszarda Bugaja.
"Jest sporo wpadek i niezręczności", właściwie jednak Bugaj nie przeszkadza mi w funkcji doradcy. Niech doradza jak najdłużej. Nie przeszkadza mi także Lech Kaczyński jako ponowny kandydat PiS na prezydenta; dopóki jest kandydatem, mam absolutną jasność, na kogo nie będę głosował w 2010 r. Co zaznaczam dla porządku, nie przywiązując do własnego zdania żadnej wagi.