Daleko od urny

Połowa Polaków uprawnionych do głosowania nie wybierała prezydenta. Więcej niż połowa nie uczestniczyła w wyborach parlamentarnych. Ale przecież frekwencja wyborcza w III RP nigdy nie była imponująca.

06.11.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

W II Rzeczypospolitej głosowało średnio 75 proc. uprawnionych - mimo zacofania cywilizacyjnego znacznych jej obszarów czy konfliktów etnicznych nieuchronnych w państwie, w którym jedną trzecią ludności stanowią mniejszości. W PRL oficjalnie do wyborów chodziło ponad 90 proc. uprawnionych, faktycznie 80-85 proc.; oczywiście był to czysty rytuał, bo listę "reprezentantów narodu" ustalano odgórnie, pamiętać też trzeba o naciskach wywieranych na wyborców. Przyzwyczajenie, że "chodzi się głosować", trwało aż do lat 80. Dopiero po wybuchu "Solidarności" i jej stłumieniu wprowadzeniem stanu wojennego niechodzenie do wyborów stało się jednym z powszechniejszych sposobów manifestacji niechęci wobec systemu.

Przełomu nie przyniosły wybory z 4 czerwca 1989 r., choć z dużą dozą prawdopodobieństwa można było przewidzieć, że zmienią kraj nieodwracalnie. Kartki do urn wrzuciło 62 proc. uprawnionych. "Apetyt na zmianę" mógł osłabić fakt, że tylko wybory do Senatu były w pełni demokratyczne, w Sejmie strona solidarnościowa mogła zdobyć jedynie 35 proc. głosów. Trudno jednak zapomnieć, że w wyborach, które w innych krajach "bloku wschodniego" doprowadziły do rozpoczęcia budowy ustroju demokratycznego, frekwencja kształtowała się na poziomie 80-90 proc. (na Słowacji - 96 proc.).

W następnych wyborach parlamentarnych (’91, ’93, ’97, ’01) - było już tak, jak zazwyczaj: głosowało 40-50 proc. uprawnionych. A przecież to najważniejszy organ władzy, który uchwala ustawy - najważniejsze źródło prawa - i udziela wotum zaufania rządowi, więc zainteresowanie tym, kto w nim zasiada, powinno być największe. Paradoksalnie wyższą frekwencję - o 10-15 proc. - mają wybory na urząd prezydenta, który w polskim systemie ma znaczenie przede wszystkim symboliczne. Temperaturę zmagań podnoszą widać nie tyle uprawnienia wybieranego organu, ile wyrazista, czarno-biała konfrontacja.

Jeszcze większy paradoks, że w kompletnej "niełasce wyborczej" znajdują się wybory samorządowe. Tutaj średnia frekwencja oscyluje wokół 30 proc., choć to w nich właśnie nasz głos (i co za tym idzie, wpływ na władzę) mógłby mieć największe znaczenie. Względy racjonalne nie odgrywają jednak najwidoczniej większej roli przy podejmowaniu decyzji o pójściu do głosowania.

Co się takiego stało, że Polacy, mając nieporównanie więcej wolności niż w PRL, wybierają, w przeciwieństwie do lat 1945-89, raczej niechodzenie na wybory? I dlaczego w 2005 r. 40-procentowa, typowa dla wyborów parlamentarnych po 1989 r. frekwencja obniżyła się o dalsze 5 proc.?

Terapia do demokracji

Pierwsi niegłosujący pojawili się od razu po 1989 r. - rozczarowani, bo "nie o taką Polskę...".

Według dr. Tomasza Żukowskiego, socjologa i politologa z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego, niezbyt wysoki poziom frekwencji w czerwcu 1989 r. wiązał się m.in. z niewystarczającą czytelnością wyborów. Wynikało to w dużym stopniu z zabiegów obozu komunistycznego, który próbował zatrzeć sens wyborczej alternatywy apelami o "niekonfrontacyjne głosowanie". Dla części ludzi mniej interesujących się polityką, obezwładnionych apatią lat 80., sygnał "zmieniamy ustrój" był za mało jednoznaczny. I zostali w domach.

Jednak kluczowe rozstrzygnięcia, wyznaczające poziom wyborczej aktywności Polaków w III RP, zapadły później. W karcie dań było kilka wzorów. Pierwszy - model postkomunistyczny (występujący do dziś w części byłego ZSRR). Wysoką frekwencję osiąga się tam dzięki lojalności ludzi wobec (każdej) władzy. U nas ów model załamał się jeszcze w końcówce PRL. Wzór drugi to masowa aktywność obywateli "państwa oczekiwań socjalnych". Ten liberalno-społeczny model partycypacji zaowocował w drugiej połowie XX wieku w Europie Zachodniej wysoką frekwencją. Polska nie mogła się go nauczyć - nie była wówczas demokratycznym krajem. Jego wdrożenie po 1989 r. wymagałoby opiekuńczej terapii do demokracji, a nie - szokowej terapii do rynku, która zniechęciła do aktywności najbardziej prosocjalnie nastawioną część społeczeństwa. Stąd spadek frekwencji do 40-50 proc. w 1991 r. i później.

Polacy sięgnęli do trzeciego ze znanych im modeli obywatelstwa: "pospolitego ruszenia" - aktywności specyficznie republikańskiej, z większą ufnością do ludzi niż instytucji, związanej z posiadaniem kapitałów (materialnego, ludzkiego, społecznego) oraz siłą tożsamości kulturowych. Nieprzypadkowo w wyborach z lat 1991-2005 najliczniej głosowały osoby lepiej wykształcone, dysponujące zasobami materialnymi (klasa średnia, właściciele), żyjące w społecznościach z długimi tradycjami obywatelskimi (Wielkopolska, Galicja), o silniejszych więziach (także religijnych).

- Wygląda na to - mówi dr Żukowski - że bierna politycznie część Polaków nie dostrzegła zbyt wielu wydarzeń wystarczająco istotnych, by pójść głosować. W ostatnich latach takimi wyjątkowymi zdarzeniami było tylko starcie Kwaśniewski-Wałęsa w 1995 r. oraz referendum w sprawie wejścia Polski do Unii Europejskiej z czerwca 2003 r. (o rok późniejsze wybory do Parlamentu Europejskiego miały frekwencję niższą niż krajowa: ok. 21 proc.).

Według obliczeń Żukowskiego, w wyborach parlamentarnych stabilna norma III RP to ok. 45-50 proc. i nie ma powodu, by rozdzierać szaty. Podobnie rzecz się ma w tak różnych od Polski państwach, jak USA (frekwencja w granicach 50 proc.) czy Szwajcaria (poniżej 40 proc.). Nie można też traktować wysokiego poziomu frekwencji jako prostego wskaźnika jakości demokracji; Białoruś byłaby wówczas bardziej demokratyczna niż Polska (Mińsk tak już zresztą twierdzi...), szczyty zaś demokracji osiągnięto by w projanukowyczowskich obwodach na Ukrainie, gdzie zagłosować miało... ponad 100 proc. uprawnionych.

Margines jako norma

Dla dr. Radosława Markowskiego, politologa i szefa Polskiego Generalnego Studium Wyborczego, przykłady USA i Szwajcarii są nietrafnie dobrane: - Oba państwa mają strukturę federalną, a w polityce często uciekają się do demokracji bezpośredniej. W USA wybiera się nie tylko prezydenta czy senatorów, ale szeryfa, gubernatora, także referenda nie należą do rzadkości. Z kolei Szwajcar oddaje w wyborach i referendach nawet 11 głosów rocznie. Chyba nie ma bardziej aktywnych społeczeństw na świecie i trudno je porównywać z polskim, któremu trudno się zmobilizować raz na kilka lat, by oddać głos.

- Jesteśmy wschodnioeuropejskim dewiantem - podsumowuje. - Żaden z krajów, które przeszły realny socjalizm, nie miał tak niskiej frekwencji. W Czechach, gdy frekwencja w wyborach parlamentarnych spadła do 59 proc., uznano to za klęskę demokracji.

W Polsce do wyborów nie chodzi już ponad połowa uprawnionych i pojęcia "marginesu" czy "normy" zaczynają się powoli zamieniać miejscami.

Markowski: - Z klasycznym pojęciem marginesu nieuczestniczącego w wyborach mamy do czynienia np. w Niemczech, gdzie liczy on 10-20 proc. (to z reguły wyborcy gorzej wykształceni, starsi, z marginalnych grup społecznych, na obrzeżach rynku pracy). W Polsce normą staje się niechodzenie. Gdy kilka lat temu prowadząc badania próbowałem przewidzieć frekwencję czy wynik, obcinałem ok. 20 proc. głosów - to były kłamczuchy, którzy w trakcie badania patrzyli ankieterowi głęboko w oczy, zapewniając, że pójdą do wyborów. De facto nie mieli takiego zamiaru. Ten zabieg jest już niepotrzebny, ludzie przestali się wstydzić: "Skoro tylu nie chodzi, dlaczego ja mam ukrywać prawdziwą decyzję?".

Im więcej jest niechodzących, tym bardziej upodabniają się do wszystkich Polaków.

Najmniej aktywni są Polacy najstarsi i najmłodsi. Pierwsi przestają się interesować polityką i tracą orientację, na kogo chcieliby głosować. Drugich polityka jeszcze nie zaciekawiła albo zajmuje ona margines ich życia. O wyborach mogli nawet... zapomnieć. To dla nich żadne wydarzenie, bo z reguły nie dostrzegają nadmiernego powiązania między tym, kto rządzi, a tym, jak im się żyje. Nie zmienił tego nawet kilkakrotny wzrost liczby studentów w III RP (jest ich prawie 2 mln), choć frekwencja wyborcza wzrasta wraz z podwyższaniem się wykształcenia i, co za tym idzie, statusu społecznego (lepsza praca, wyższe zarobki, większe zadowolenie z życia). Na wybory, być może, zaczną chodzić dopiero za kilka lat - najwięcej Polaków głosuje między 35.-60. rokiem życia, wraz z ustabilizowaniem się sytuacji życiowej.

Praktykujący i głosujący

Chodzeniu na wybory sprzyjają praktyki religijne, a stanowisko Kościoła jest ważne zarówno wtedy, kiedy - co zdarzało się na początku lat 90. - księża wskazywali, na kogo katolik powinien głosować, jak i wówczas, kiedy nie mówili nic. Nie mówiąc już o sytuacji, gdy media związane z Kościołem rozpowszechniają pomówienia na temat poszczególnych kandydatów.

- O wskazywaniu przez Kościół preferencji politycznych nie może być mowy - przypomina dr hab. Mirosława Grabowska, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego. - W Polsce, gdzie katolików jest ponad 90 proc., to naturalne, że ludzie głosują różnie - wskazanie konkretnych kandydatów jest aktem nielojalności wobec nich i brakiem szacunku wobec ich decyzji. Nie ulegajmy jednak przekonaniu, że np. słuchacze Radia Maryja to karna kompania, która zagłosuje, "jak im się każe". W 2001 r. tylko 40 proc. słuchaczy zagłosowało na lansowaną przez radio Ligę Polskich Rodzin. Większość zdecydowała inaczej, niektórzy - co prawda nieliczni - głosowali nawet na Unię Wolności czy SLD.

Markowski: - W 1997 i 2001 r. głosowało ponad 70 proc. osób chodzących do kościoła raz w tygodniu i częściej. W 2005 r. to się nie zmieniło. Wśród tych, którzy chodzą do kościoła rzadziej niż raz w miesiącu, liczba niegłosujących zwiększyła się z 48 do 52 proc. Ale to nie sama religijność skłania do głosowania, raczej splot cech społeczno-demograficznych skłaniających do odpowiedzialności za sprawy publiczne w ogóle.

Niechodzący na wybory stają się elektoratem "wyciszonym" o centrowych poglądach politycznych, brakuje radykałów. Polaków nie stymuluje już nawet nienawiść polityczna - czynnik istotny choćby podczas wyborów w 1991 i 1993 r., kiedy wielu szło do wyborów przede wszystkim po to, by do władzy nie doszli najmniej, ich zdaniem, właściwi.

Równia pochyła...

W wyborach, jak w grze sił rynkowych, mamy podaż i popyt. Partie i ich programy muszą gwarantować, że wyborca "znajdzie coś dla siebie" i pójdzie głosować. Nie może nabrać przekonania, że polityka to magma, a wybory nie stwarzają w istocie żadnej alternatywy, są wyborami tylko z nazwy.

W Polsce w minionych 16 latach pojawiły się i partie liberalne, i socjaldemokratyczne, i agrarne, i - mniej lub bardziej prawicowa - chadecja czy partie konserwatywne. Jest w czym wybierać. I to chyba aż za bardzo, skoro cechuje nas wysoka chwiejność decyzji. Średni jej wskaźnik wyniósł w tych wyborach 35 proc. (na Zachodzie, po wojnie - 9 proc.); na poziomie indywidualnym ponad 50 proc. wyborców zmieniło w ciągu ostatniej kadencji sympatie polityczne. Z reguły im mniej osób głosuje, tym liczniejszy jest wierny elektorat poszczególnych partii. Tymczasem Polacy nie dość, że głosują niechętnie, to nieustannie "fruwają" po całym spektrum możliwości politycznych.

Niebezpieczne jest powstawanie "zaskakujących koalicji" - gdy współpracę polityczną rozpoczynają partie chwilę wcześniej skaczące sobie do oczu. Wyborca czuje się wtedy zdradzony i rozczarowany, uważa wszystkich polityków za koniunkturalistów i podczas kolejnych wyborów zostaje w domu. A system partyjny polaryzuje się i wpływy zyskują partie radykalne, jak stało się w Niemczech w latach 60., kiedy zaczęto głosować na faszystów czy komunistów.

Markowski: - Zobaczymy podczas następnych wyborów, kto pójdzie głosować, widząc, z kim zwycięzcy szli do ostatnich wyborów. PiS miał przecież wielkomiejski, wykształcony elektorat. Jak ten elektorat zareaguje na to, że Kaczyński sięgając po władzę poprosił o poparcie i Leppera, i o. Rydzyka, a nawet Adama Gierka? Dla nich to na pewno był szok. Z roku na rok ludzie uczą się, że politycy z zasady są nieodpowiedzialni, a kto ma inne cechy - nie utrzyma się na scenie. Nawet nie staramy się rozliczać polityków z obietnic przedwyborczych, a to duży błąd, bo oznacza przyzwolenie na wodolejstwo i populizm.

Żukowski: - Porównując frekwencję z tegorocznych wyborów parlamentarnych do standardów III RP, nasze zmartwienia muszą zmaleć. Odchylenie od normy w dół wynosi bowiem tylko około 5 punktów procentowych. Zadecydował o tym (co stwierdził też prezydent Kwaśniewski) przede wszystkim rozczarowany elektorat "dużej lewicy" z lat 2000-01. W 2001 r. SLD otrzymał 41 proc. głosów (co stanowiło ok. 19 proc. ogółu uprawnionych). Teraz przy Sojuszu została tylko jedna piąta tamtych wyborców. Reszta rozproszyła się pomiędzy PO, PiS i Samoobroną lub pozostała w domach nie widząc atrakcyjnej, lewicowej alternatywy dla skompromitowanego SLD. Nieprzypadkowo frekwencja spadła najbardziej w "Czerwonym Zagłębiu".

***

Sojusz był w dużej mierze nadmuchanym balonem. Obiecując wszystkim to, czego oczekiwali, w miarę nierealizowanych obietnic mógł już tylko stopniowo opadać. Rozczarowując ludzi nie tylko do jednej formacji politycznej, ale do polityki i wyborów w ogóle. Co nie znaczy, że np. za 20 lat nikt już do wyborów nie pójdzie - przecież zawsze może się coś wydarzyć...

Tadeusz Szawiel, socjolog, który badał społeczeństwo na przełomie wieków, pisał w "TP" (nr 39/05), że w pracę połowy polskich organizacji pozarządowych zaangażowanych jest ponad 1,6 mln wolontariuszy, zaś w latach 1999-2002 kilkadziesiąt tysięcy liderów powołało do życia 14 tys. stowarzyszeń i fundacji. Na tym nie koniec: ciągle są pomysły i potencjalni założyciele, problemem jest zapewnienie trwałości i chroniczny brak środków. Jeśli gdzieś rośnie apetyt na zmianę obyczajów w naszej demokracji, to chyba właśnie tam.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2005