Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
24 marca o 17.00, w 75. rocznicę „Tygodnika”, odprawiłem w krakowskiej bazylice św. Floriana mszę św. za żywych i zmarłych redaktorów, pracowników, przyjaciół i nieprzyjaciół oraz za czytelników naszego pisma. Dziwna msza. W mroku nawy majaczyła jedna postać, potem zauważyłem jeszcze dwie. W kanonickiej stalli ustawiono statyw z kamerą. Transmituje ona wszystkie msze i nabożeństwa u św. Floriana, można w nich zdalnie uczestniczyć.
Zawsze przychodziło mi z trudem sprawowanie liturgii – a zwłaszcza mówienie homilii – przed kamerami. Homilia nie jest wyrecytowaniem tekstu, lecz niepowtarzalnym wydarzeniem, jak cała liturgia. Dlatego nie godziłem się na umieszczanie moich homilii w internecie. Wysłuchanie gadającej głowy to nie udział w liturgii, której integralną częścią jest homilia. Wykład, pogadanka, ostatecznie nauka rekolekcyjna – proszę bardzo. Ale wyrażających się przez liturgię wiary, nadziei i miłości nie da się transmitować. Tak to czułem.
Bo kiedy mówię do zgromadzonych ludzi, to dzielę się tym, czym sam żyję. Możemy popatrzeć sobie w oczy, oni widzą mnie, a ja widzę, jak reagują: mimiką, uśmiechem, wypisaną na twarzach uwagą. Ktoś pokiwa głową, ktoś się skrzywi. Widzę tego, który słucha, i tego, który drzemie. Kontakt nawiązany w czasie liturgii jest jedyny i niepowtarzalny. Protagonistami jesteśmy wszyscy. Nawet jeśli w niedzielę rano powtarzam mniej więcej homilię z soboty wieczorem, to nigdy nie jest to całkiem to samo. Zawsze ta poranna jest na nowo przemyślana.
A w 75-lecie „Tygodnika” pusty kościół…
Specjaliści przewidują, że ta sytuacja potrwa jeszcze co najmniej kilka miesięcy. Więc nie ma wyboru, trzeba opanować sztukę mówienia do pustego kościoła. Sztukę zwracania się do niewidzialnych uczestników liturgii, obecnych (lub nieobecnych) przez internet. Teraz, kiedy na mszy św. w kościele nie może być więcej niż pięć osób, musimy, my księża, nauczyć się komunikowania ze wspólnotą niewidzialną.
Nie milczącą, bo reakcje przychodzą natychmiast. Często zresztą dotyczą one technicznej strony (np. dziś rano: „zróbcie coś z głosem, bo huczy”). Są też głosy odnoszące się do meritum.
Często oglądam strony ojca Adama Szustaka OP, który „duszpasterstwo internetowe” prowadzi od dawna. Jego Droga Krzyżowa i codzienny różaniec „gromadzą” więcej osób, niż byłoby możliwe w realu. Jak on to robi? Nie wiem, czy dziś w seminariach klerycy się tego uczą. To ryzykowne, bo przewodniczenie modlitwie wspólnoty pod okiem kamery łatwo może prowadzić do przysłonięcia sobą Pana Boga. Mistrzostwo o. Szustaka polega na tym, że przewodnicząc modlitwie jest – jak inni – jej uczestnikiem. Oraz na tym, że kiedy mówi (a nie „głosi”), jest autentyczny i przekonujący. Jest kimś, kto się dzieli tym, czym sam żyje. No i nie ględzi, nie powtarza pobożnych banałów, i czasem zaskakuje interpretacją Ewangelii. Można się z nim w czymś nie zgadzać, nic nie szkodzi. Ważne, że ani trochę nie jest on zaprogramowanym, przewidywalnym do bólu robotem, powtarzającym wdrukowane mu teksty. Nie namawiam, żeby o. Szustaka naśladować, ale wszystkim radzę się od niego uczyć sztuki zdalnego komunikowania. Wiem, że takie dzielenie się wiarą jest od dawna znane, ale teraz stało się jedyną dostępną formą – trudną, bo szczególnie dobrze widoczne są w niej niedoróbki, fastrygi i usterki.
Coraz częściej słyszę, że msza św., homilia czy rekolekcje przez internet bardziej sprzyjają skupieniu. Zasięg internetowych posług religijnych jest nieporównywalnie szerszy niż usług (posług) świadczonych w kościołach. Skończy się pandemia, a one, wreszcie docenione, pozostaną.
Wciąż mi dotkliwie brak naszych wielkich spotkań w kościele. Jednocześnie odkrywam siłę tych nowych spotkań, bardziej duchowych niż fizycznych, a jednak prawdziwych, chociaż na odległość. ©℗
75-lecie „Tygodnika Powszechnego" – czytaj więcej w serwisie specjalnym >>>