Moja i twoja nadzieja

KS. ADAM BONIECKI: Dziś, bodaj po raz pierwszy, mówimy: nie ma nieważnych ludzi.

20.04.2020

Czyta się kilka minut

Przy obrazie autorstwa Albina Talika  – prezencie od „Tygodnika” na 85. urodziny. Październik 2019 r. / GRAŻYNA MAKARA / GRAŻYNA MAKARA
Przy obrazie autorstwa Albina Talika – prezencie od „Tygodnika” na 85. urodziny. Październik 2019 r. / GRAŻYNA MAKARA / GRAŻYNA MAKARA

ANNA GOC: Jak przeżywasz pusty kościół?

KS. ADAM BONIECKI: Robi na mnie duże wrażenie. Ogołocona przestrzeń, puste ławki. Mówię „Pan z wami”, „przekażcie sobie znak pokoju”, błogosławię. Jakieś poruszenie przy drzwiach – jedyne, co mogę dostrzec. Troje ludzi stojących tak daleko, że nie widzę nawet ich twarzy. Mówię kazanie. Nie wiem, czy do kogoś trafia. A może ktoś oglądający mszę św. przez internet właśnie zakończył transmisję?

Spowiadałeś przed Wielkanocą?

Swój dyżur spowiednika miałem we wtorek. Dwie godziny, jak zawsze. Nikt nie przyszedł. Udało się chyba ludzi przekonać, że nie powinni ryzykować, zadziałały rządowe zakazy. Niektórzy przyjęli do wiadomości, że wystarczy żal doskonały za grzechy, żeby zostały odpuszczone. „Dobrze” – pomyślałem.

Ale w tym konfesjonale zaczęły mnie nachodzić też inne myśli: zmienił się nurt rzeki, jakaś jej odnoga umarła, ludzie przenieśli swoje domostwa na inne nadbrzeża, a my, księża, zostaliśmy w tym samym miejscu. Do tej pory czułem się jako ksiądz potrzebny. Wystarczył wirus, żebym przestał być potrzebny?

Zostałeś z tą myślą?

Nie, po chwili przyszła kolejna: skoro jeszcze dwa tygodnie temu byłem potrzebny, to pewnie i teraz jestem. Jedną z naszych mszy transmitowanych z bazyliki św. Floriana obejrzało prawie osiemset osób. Tylu w naszym kościele jeszcze nigdy nie było. Gdyby przyszli, nie zmieściliby się. Potem ktoś zadzwonił, podziękował, skomentował kazanie. Kazanie zawsze traktowałem jak wydarzenie międzyludzkie. Po tych świątecznych mszach odnalazłem w sobie umiejętność nawiązania kontaktu z ludźmi, którzy oglądają msze przed komputerami.

„Wpadał czasem do Krakowa i zdarzało się, że u mnie pomieszkiwał. Idąc rano do kuchni, widywałem go wówczas odprawiającego mszę: przy stole, na którym wieczorem stały kieliszki z winem i talerze makaronu, tylko dla siebie i dla Tego, którego obecność przywoływał” – wspominał Twoje msze w samotności Michał Okoński.

Modlitwa jest sprawą intymną, trudno o niej opowiadać. Ona się zmienia, na różnych etapach życia jest inna. Powiem o mojej mszy św., o tych zmianach zewnętrznych, ale w konsekwencji także zmianach w przeżywaniu jej przeze mnie.

Przez kilkadziesiąt lat zawsze przewodniczyłem liturgii. Wtedy poczucie wspólnoty eucharystycznej z obecnymi jest spontaniczne. Taka jest struktura tej liturgii. To ja zapraszam do modlitwy, ja pozdrawiam zgromadzonych: „Pan z wami”, oni mi odpowiadają „i z Duchem Twoim”, ja prowadzę ten liturgiczny dialog i na końcu ja ich błogosławię. Teraz to się zmieniło. Przez cały tydzień w naszym kościele zakonnym jestem w koncelebrze. Mój udział jest bardziej wewnętrzny niż zewnętrzny. Kilka tekstów Modlitwy Eucharystycznej odmawiamy chóralnie, razem. Poza tym stoję, siedzę, słucham, odpowiadam na wezwania głównego celebransa tam, gdzie w liturgicznym dialogu mają głos wierni. Bo liturgii przewodniczy jeden ksiądz. I tak dzień pod dniu, z wyjątkiem dni, w których przewodniczę liturgii, soboty i niedzieli.

Tej formy odprawiania mszy św. musiałem się nauczyć. Od „actio” do „contemplatio”. Dziś zdaję sobie sprawę, że przewodnicząc byłem i się czułem – bynajmniej do tego nie dążąc – w centrum uwagi. Koncelebrując jestem anonimowy, bliżej zgromadzonych w kościele ludzi. Znikam. Polubiłem ten sposób odprawiania. W moim odczuwaniu koncelebra jest bliska odprawianiu w samotności.

Te samotnie odprawiane msze św. zawsze były, i jeśli się zdarzają, to nadal są dla mnie silnym przeżyciem. W pustym pomieszczeniu, bez innych uczestników odczuwam wspólnotę z Kościołem, ze wszystkimi mszami, które na świecie się w tym momencie odprawiają. Nie jestem w centrum, bo jestem sam. Wtedy nie ma innego centrum poza Jezusem. Zbliżonym przeżyciem są dla mnie te msze św. w pustym czy prawie pustym kościele, w niewidzialnej łączności z tymi, którzy w swoich domach się łączą przez internet.

Samotność na domowej mszy jest dla wielu trudna. Jak sobie z nią radzić?

Często na takiej mszy św. spotykają się rodziny, przyjaciele, sąsiedzi. Oczywiście są i ludzie samotni w swojej domowej kwarantannie. Cóż, ja mam wprawę w samotności, więc trudno mi się tu mądrzyć. Ale z innymi ludźmi jesteśmy tylko do pewnego stopnia. Jest w nas taka strefa, w której zawsze jesteśmy samotni.

Powiedziałeś kiedyś, że starasz się ludzi ze sobą nie wiązać: „W tym punkcie im się przydałem, nasze drogi raz się przecięły, ale potem się rozchodzą. Wiem zresztą – mam nadzieję – że jeśli znów będę tym osobom potrzebny, to mnie znajdą”.

Nie mogę się spodziewać, że ktoś zawsze ze mną będzie. Pogodzenie się z własną samotnością sprawia, że przestaję się miotać: nikt mnie nie rozumie, nikt mnie nie kocha. I mogę się cieszyć, jeśli ktoś mnie trochę kocha, trochę rozumie. My też nie kochamy i nie rozumiemy wszystkich, którzy by tego od nas oczekiwali i tak, jakby chcieli…

Mówi się, że człowiek umiera w samotności. Ale nie tylko w umieraniu jesteśmy samotni. Przez całe życie uczymy się jednocześnie bycia z innymi i samotności. Są progi naszego wnętrza, których innym ludziom niełatwo przekroczyć. Granice, za które nie wpuszczamy nikogo. Ostatecznie, w najważniejszych momentach, nawet przy bliskości tych, których kochamy, jesteśmy samotni. Od tego nikt nie ucieknie.

Mówisz o tym z dużym spokojem.

Może dlatego, że trenowałem to przez całe życie. Decyzję o kapłaństwie podjąłem radośnie, z młodzieńczym entuzjazmem. Kilka lat potem, jako świeżo upieczony kapłan, pojechałem w góry z namiotem. Rozbiłem się z dala od ludzi. Zapadła noc. Pamiętam ją dobrze, bo całą noc szlochałem. Boleśnie dotarło do mnie, że nigdy nie będę miał rodziny, żony ani dzieci. Kiedy teraz patrzę na tamte chwile, moje reakcje wydają mi się dość prymitywne. Przecież wybierałem świadomie, miałem mnóstwo czasu, żeby się wycofać, jak niektórzy moi koledzy. Ten szloch, ten żal… to było dla mnie samego zaskoczenie. Uważałem się za człowieka zrównoważonego, a tu coś takiego. Ale wtedy to były prawdziwe emocje.

Więc to jest punkt wyjścia: pogodzić się z własną samotnością.

Podobnie jest w małżeństwie. Wybieram kogoś, wiążę jego życie z własnym i wzajemnie. Potem całe życie się uczę i bycia razem, i tej samotności: swojej i drugiego.

Dzisiaj obejmuję refleksją historie moich relacji z różnymi ludźmi. Skąd się one wzięły, co było energią, która je napędzała, dlaczego jedne okazały się trwałe, a inne – nie. Dzwonią do mnie teraz ludzie, z którymi czasem nie rozmawiałem od wielu lat. Ciekawe dlaczego teraz? Może w notesie wyszukują staruszków, a więc osoby z grupy szczególnego ryzyka, do których, póki żyją, warto zadzwonić? A może przeglądając książkę telefoniczną odkrywają osoby, z którymi dawno się nie słyszeli, a które kiedyś były dla nich ważne. Na czas, który teraz mamy, patrzę więc jak na warsztaty z samotności.

Drugie ważne doświadczenie jest takie, że jak pewnie większość z nas zaczynam doceniać rzeczy, które uważałem za normalne i oczywiste. Na przykład wyjazdy za granicę. Łatwość, z jaką można wyjechać, przeżywam za każdym razem jako coś niezwykłego. Pokolenie, które urodziło się po upadku komunizmu, nie ma tego doświadczenia, a ja przekraczając granicę zawsze się cieszę jak głupi, że to jest takie cudowne, że mogę pojechać, gdzie chcę.

Wielu ludziom zawala się świat, który znali. Tracą pracę, nie mają za co żyć, nie wiedzą, co robić. Być może szukają wsparcia, ale nie wiedzą, gdzie szukać, bo w podobnej sytuacji są inni.

Znam to uczucie. Byłem wtedy dzieckiem, ale dobrze pamiętam ten moment: tatę zabiera gestapo i zostaje zabity. Wkrótce potem tracimy cały majątek. Kończy się bezpieczny świat. Jest nas sześcioro: mama i piątka dzieci.

Jak się z takich sytuacji wychodzi?

Punktem wyjścia dla nas wtedy było realistyczne powiedzenie sobie: tamto się skończyło. Tamten sposób życia, tamte formy bezpieczeństwa i pracy, to jest rozdział zamknięty. Tego już nie ma. Ale życie trwa nadal. Moja mama miała nas, dzieci. To ją na pewno trzymało. Wiedziała, że nie można się oglądać wstecz. Dla mojej matki nie było problemem, że w rubryce „zawód” podawała: „robotnica”. Przez kilka lat dla jakiejś ­spółdzielni z siedzibą w Aninie szyła lalki wypchane trocinami, akompaniowała na zajęciach rytmiki w szkole, do której chodziły moje siostry. Nie żeby jej ktoś za to płacił, ale dzięki temu one mogły brać udział w zajęciach. Przez jakiś czas zajmowała się krową i kilkoma świniami, które ktoś wykradł z zarekwirowanego nam żywego inwentarza i nam dostarczył. Czegoś takiego nigdy wcześniej nie robiła, a wtedy, z całą swobodą, podejmowała te wyzwania. Bynajmniej nie czuła się tym poniżona czy zdeklasowana.

Powiedziałeś kiedyś, że tego, co ważne, nauczyłeś się od mamy.

Nauczyła nas wierzyć we własną wartość, która nie polega na tym, ile się ma na koncie bankowym, tylko na tym, kim się jest. Brać pracę, jaka jest. Nie boleć w kółko nad tym, co na nas spadło.

Uczyliśmy się też wtedy, czym jest solidarność rodzinna. Jak cudowna jest przyjazna dłoń, która nas wspiera w momencie katastrofy. Co to znaczy, że ktoś jest blisko. Pomagali nam siostra mamy i brat taty. Ludziom kompletnie samotnym jest dużo trudniej. Choć we wspólnocie, która nazywa siebie wspólnotą chrześcijańską, takich ludzi nie powinno być w ogóle. Wracając do pytania, odpowiem: trzeba się nauczyć z tym żyć. Przecież dziś już wiadomo, że obecna zaraza ma trwać jeszcze miesiące. „Trzeba z tym żyć” – powiedzieli Polacy w okresie zaborów, w okresie okupacji, w PRL. Żyć i nie dać się unicestwić jako społeczeństwo, zachować to, co jest w naszej tożsamości cenne.

Takich osób w patowych sytuacjach jest dużo, pisał o nich ostatnio w „Tygodniku” Przemysław Wilczyński. Ci już dotąd wykluczeni – mieszkańcy Domów Pomocy Społecznej, osoby w kryzysie bezdomności, ofiary przemocy domowej – teraz są wykluczeni jeszcze bardziej.

W skrajnych sytuacjach wychodzą na jaw wszystkie już istniejące mankamenty życia społecznego i organizacji społecznej.

Powiedzmy szczerze, DPS-y nie były oczkiem w głowie ani w czasach Polski Ludowej, ani po upadku komunizmu. Co można zrobić? Wydaje mi się, że tu słowa niewiele dadzą. Nie ma żadnych magicznych formułek, zaklęć, które by pomogły ludziom zepchniętym na margines. Ale nie można ich zostawić. To sytuacje, kiedy trzeba działać. Tak łatwo wszystko spycha się na państwo. Na poziomie lokalnych wspólnot powinno się myśleć o najsłabszych. Natychmiast tworzyć bezpieczne przestrzenie dla osób, które są ofiarami przemocy – a ona w czasie narodowej kwarantanny straszliwie przybrała na sile. Ofiary skazane na przebywanie non stop z oprawcami nie mogą wezwać pomocy, nie mają dokąd uciec. Może gdzieś taką bezpieczną przestrzenią może być plebania albo dom parafialny? Ci, którzy nimi zarządzają, mówią dużo o wspólnocie. A wspólnota wymaga tworzenia ratunkowych struktur.

W drodze do kościoła, którą ostatnio przemierzam samochodem, widzę bezdomnych. Siedzą na murkach, coraz bardziej smętni, milczący. Kiedyś to było niezwykle ożywione towarzystwo. W klasztorach, w których dostawali ciepły posiłek, dziś przygotowują dla nich suchy prowiant. Nie widziałem, by nosili maseczki i rękawiczki, żeby jeden od drugiego zachowywał dystans dwóch metrów. Niektórzy z nich, moi znajomi, gdzieś znikli. Może trafili na przymusową kwarantannę, może do szpitala, może są w więzieniu.

Przypomniało mi się jedno z kazań, które w Wigilię wygłosiłeś jako młody ksiądz w zakładzie specjalnym dla starszych ludzi. Po latach znalazłeś notatki z tego kazania: „Mówiłem, że dziś wszyscy dzielą się z bliskimi opłatkiem i że do nich też przyszedł Ktoś Bliski podzielić się Opłatkiem Swego Ciała. Teraz, kiedy to po latach odczytuję, jest mi wstyd. Czy można tak robić? Stanąć przed człowiekiem wściekle samotnym, uśmiechnąć się słodko i powiedzieć: myślisz, że jesteś samotny? Ależ skąd, przyszedł do Ciebie Pan Jezus”.

Są sytuacje, w których nie wiadomo, jak wesprzeć cierpiących ludzi. Weźmy tych samotnie chorujących w szpitalach zakaźnych. Teraz granicą dotarcia do nich jest telefon komórkowy. Zapewniamy o naszej pamięci, że myślami jesteśmy z nimi. Ale nie oszukujmy się: to tylko namiastka spotkania. A ilu nawet tego nie ma? Po prostu nikt do nich nie dzwoni.

Pocieszyć kogoś, kto jest zarażony. Nie móc się pożegnać z kimś, kto umiera. Dotąd jako kapłani mogliście towarzyszyć ludziom odchodzącym.

Teraz nie da się pocieszyć tak, jak byśmy chcieli. Trzeba się z tym pogodzić. Na pewno obecność, przyjazna, kochająca, jest pomocą. A udręka ludzi chorujących samotnie w odciętych szpitalach, odejścia ludzi bez możliwości pożegnania, zbiorowe pogrzeby – to sytuacje, w których jako księża nie zawsze wiemy, co robić. Nie mamy jeszcze podręcznych instrukcji działania. Możemy się modlić za żywych i umarłych.

Codziennie słyszymy komunikaty o liczbie zmarłych. Jeszcze się dają objąć wyobraźnią, jednak jest coś przejmującego w sprowadzaniu tych śmierci do liczb. Jakbyśmy mówili o inwentarzu. Jakby tylko to było ważne, czy liczba ofiar wzrasta, czy maleje. Wymienia się czasem wiek i choroby towarzyszące. A przecież ci ludzie ze swoimi chorobami towarzyszącymi pewnie mogliby żyć jeszcze długo. Okrutne jest to sprowadzanie człowieka do statystyki. Przecież to był czyjś ojciec, matka, zostali jego bliscy.

W jednym z ostatnich kazań mówiłeś o silnej potrzebie zmiany mentalności w Kościele.

Przez stulecia Kościół koncentrował się na budowaniu fasady. Byliśmy tym tak pochłonięci, że fasada stała się celem działalności księży. Tylko że ksiądz nie jest po to, żeby budować kościoły – budynki. Wywodzący się od Chrystusa Kościół w ogóle nie jest po to, żeby go budować. Kościół – budynek, jest po to, żeby gromadzić ludzi. Kościół, ten przez duże K, jest zbudowany z „żywych kamieni”.

Wytrenowaliśmy się w tej wierze, dla której jedyną właściwą przestrzenią jest kościół. Nieważne, czy przystępujemy do komunii, bo głęboko przeżywamy jej przyjęcie, czy dlatego, że jest druga rocznica śmierci babci, ale kiedy przyjmujemy ją w kościele, wierzymy, że przyjmujemy Chrystusa.

A teraz możemy spojrzeć na to, co dotąd robiliśmy. Ile wkładaliśmy wysiłku w to, żeby ludzie chodzili na niedzielne msze. Ile razy liczyliśmy rozdane komunie i na ich podstawie szacowaliśmy religijność Polaków. Na ogół nie informowaliśmy wiernych, że poniedziałek wielkanocny nie jest „świętem obowiązującym”. Chcieliśmy, żeby ludzie przyszli do kościoła, nieważne, czy z potrzeby serca, czy z obowiązku. Teraz zachęcamy, by w niedzielę włączyli telewizor z mszą, żałowali za grzechy w samotności, przyjęli duchową komunię. Ten czas może nam pomóc uświadomić sobie, że komunia sakramentalna jest w istocie komunią duchową i w ogóle bardziej docenić wymiar duchowy. Oczywiście bez wpadania w przesadę. Ojciec Oszajca napisał u nas niedawno: żebyśmy przenosząc msze do internetu nie stali się wirtualnym Kościołem.

Dotąd słyszeliśmy od księży, jak to wszystko jest ważne.

Można zadawać sobie pytania. Jeśli Eucharystia, przemiana chleba i wina w Ciało i Krew Chrystusa, jest działaniem Boga, to dlaczego ta sprawowana daleko od nas, w którą się włączamy duchowo, oglądając ją w telewizji, ma być mniej ważna od tej, w której uczestniczymy na miejscu, w kościele? Czy od Boga oddzielają nas ziemskie kilometry? Czy istotny jest zasięg głosu księdza, głośnika, a może miejsce w pierwszej ławce?

Dotąd ci, którzy przychodzili do kościoła na mszę, starali się na niej jakoś wytrzymać. Teraz, gdy ksiądz przemawia jak samozwańczy sędzia, jakby to on umarł na krzyżu za nasze grzechy, jednym kliknięciem można się przełączyć na innego kaznodzieję.

Obrzędowość, która zdominowała nasz katolicyzm, ma niewiele wspólnego z wiarą. Czy praktykujący katolik to ten, który chodzi co niedzielę do kościoła, co najmniej raz w roku przyjmuje komunię, wziął ślub i ochrzcił dzieci? Z Ewangelii wynika, że kryterium katolickości to pójście za Chrystusem, naśladowanie Chrystusa. Praktyki mają być w tym pomocą. Niestety, zaczęliśmy z nich korzystać w sposób magiczny.

Teraz się zrelatywizowały?

Tak to widzę. Nie musisz pędzić do kościoła – możesz uczestniczyć w mszy przy telewizorze. Nie musisz iść do spowiedzi – wzbudź w sobie żal za grzechy. Nie pędź do komunii – bo komunia to także pragnienie spotkania z Chrystusem. Jest Wielka Sobota – pobłogosław pokarmy w domu. Błogosławieństwo nie jest zastrzeżone dla księdza. Wszyscy możemy się nawzajem błogosławić, czyli prosić Boga, by swoją łaską i opieką objął tych, których błogosławimy.

Wydobywamy teraz stare tradycje chrześcijańskie. Przypominamy sobie, że zanim wybudowaliśmy świątynie, chrześcijanie spotykali się w mniejszych wspólnotach, często rodzinnych i przyjacielskich. Że być może te wspólnoty mogły na siebie bardziej liczyć. Były prawdziwsze? Możemy spytać: dlaczego gesty modlitewne w kościele przyjmujemy jako coś normalnego, a jak ktoś klęka do modlitwy w domu, to patrzymy na niego podejrzliwie? Traktujemy to jak spektakl?

Czas, w którym się znaleźliśmy, można więc potraktować jak kurację z klerykalizmu. Nagle się okazało, że ksiądz nie jest nam niezbędnie potrzebny do zbawienia. Co więcej, że niektórzy księża nie są nam do niczego potrzebni w sferze „posługi słowa” – jak się lubi nazywać to, co mówią. Bo po prostu nie mają nic do powiedzenia. Zastanawiam się nad tym doświadczeniem, krótkotrwałym jeszcze: co będzie, jak to się skończy?

Jakie masz intuicje?

Po upadku komunizmu, zwłaszcza w krajach, w których Kościół był ostro zwalczany i częściowo schodził do podziemia, obserwowałem tendencję, żeby w Kościele za wszelką cenę odbudować to, co było przedtem. Starano się odtwarzać stare struktury, na przykład wskrzeszano powstałą w latach międzywojennych Akcję Katolicką. Doświadczenie Kościoła w latach komunizmu okazało się zbyt męczące, trudne i niepewne. Kusiły stare, przedwojenne wzory, stare struktury, stary styl. Kiedy się udało je odtworzyć, poczuliśmy się w nich bezpieczni. Niestety, często okazywały się nieadekwatne do realnych potrzeb nowego czasu.

Nie wszystko trzeba odtworzyć. Nie zachęcam do tego, żeby udział w mszy był tylko przez platformy internetowe. Ale nie możemy zapomnieć, że jest i taka możliwość. Nie bójmy się uznać, że jest taka możliwość. Że wierni uciekną? A może dzięki temu doświadczeniu odkryją, czym jest wspólnota zgromadzona na Eucharystii? Może w tym dziele zniszczenia naszych religijnych nawyków zostaliśmy uwolnieni od jakichś rzeczy niepotrzebnych? Może zaczniemy kształtować nasze religijne przyzwyczajenia od nowa. Bardziej świadomie. Byle nie wchodzić w te same buty, sprzed zarazy, bo wszystko zmarnujemy. Ja nie wejdę.

Nieraz obserwowałeś świat, który z dnia na dzień się zmienia. Z czym można porównać dzisiejsze doświadczenie?

Jeśli miałbym z czymkolwiek porównać obecną izolację, to tylko z tym, co przeżywaliśmy w czasie okupacji. Trudno mówić o podobieństwie, ale jest jakaś analogia. Wróg, który czyha na człowieka w każdej sytuacji. Straszliwa niepewność. Kontakty z innymi ludźmi zawsze zaprawione jakąś dozą niebezpieczeństwa. Podczas wojny byłem w końcu dzieckiem, ale i tak dobrze pamiętam opresję, która obejmowała całe życie. Niepewność, kiedy to się skończy i jaki nastąpi czas potem.

Ostatnio jeden z moich znajomych powiedział, że wychodząc z pracy jeszcze nigdy nie żegnał się ze wszystkimi tak jak teraz.

Mamy się ze sobą nie spotykać, nie wiadomo przez ile miesięcy. Pozostała namiastka spotkania przez Skype’a. To nie to samo, co spotkanie w realu.

Jak to było fantastycznie móc się z kimś umówić, spotkać, porozmawiać, zjeść coś razem. Wiedziałem, że mam ludzi zaprzyjaźnionych, że mogę wsiąść w samochód, pojechać na obrzeża Krakowa, gdzie mieszkają. Nawet jeśli nie robiliśmy tego często, zawsze wiedzieliśmy, że to możliwe.

Dla mnie to wszystko jest z czasem coraz trudniejsze. Uwierające. Zauważyłem, że w kilku grupach, w których łączymy się przez internet, trudno nam się na koniec spotkania rozłączyć.

Tak, też to zauważyłam.

Chce się ten moment bycia razem przedłużyć. Gada się o byle czym, żeby tylko pobyć jeszcze chwilę razem. Momenty, które rozczulają. Ostatnio jedna z osób z „Tygodnika” przyniosła mi kawę. Właściwie cały zapas kawy. Patrzę, a to moja ulubiona, którą można znaleźć tylko w kilku sklepach w Krakowie. To mnie wzruszyło i zawstydziło jednocześnie.

Nie boisz się o siebie?

Nie mam poczucia, że wisi nade mną miecz Damoklesa i że śmierć mnie dopadnie. Raczej czuję się tak, jakby to dotyczyło wszystkich, ale nie mnie. Nie ryzykuję niepotrzebnie, ale tym wszystkim opiekuńczym głosom, które mówią: „uważaj”, „nie wychodź”, odpowiadam: „nie przesadzajmy”.

Dziś wyszedłem po raz pierwszy w masce. Do sklepu, w godzinach dla staruszków, bardzo pilnowałem, żeby się w te godziny dokładnie wstrzelić. Jest taki odruch mijania ludzi na ulicy: jedni umykają pod ścianę, drudzy – na trawnik. Podzielamy ten sam strach przed bezsensowną śmiercią.

Karol Modzelewski mówił, że to, co myślimy o wolnych niedzielach, pokazało, co myślimy o solidarności. Myślisz, że z tego czasu wyjdziemy bardziej solidarni?

Są mądrzy ludzie, którzy obawiają się, że to nie jest możliwe. Doświadczenie uczy, że po końcu kryzysu na pierwszy plan nie wysuwają się ludzie najlepsi, najmądrzejsi, wrażliwi na los bliźniego, tylko ci, którzy chcą coś ugrać. Cyniczni gracze, kombinatorzy, którzy już teraz próbują zarobić, nawet na maseczkach.

Tadeusz Mazowiecki, ze swoją niesłychaną wrażliwością etyczną, przenikliwością moralną i aksjologiczną, nie miał szans w momentach przełomu. Do głosu dochodzili populiści, którzy pod werbalną przykrywką moralnych haseł, odwołując się do najmarniejszych instynktów, próbowali przejąć sytuację.

Zresztą od dawna byliśmy bombardowani informacjami o czekającym nas załamaniu klimatycznym i związanym z nim niebezpieczeństwie. WHO ostrzegała przed wirusem X. Lekceważyliśmy naukowców. Niby wszyscy wiedzieliśmy, że kilkudziesięciu oligarchów zgromadziło majątek taki jak połowa ludzkości, i co z tego? A teraz przychodzi wirus i zaczynamy się nad tym zastanawiać.

Przecież to nie jest ostatni wirus. I już się dowiedzieliśmy, że są siły, wobec których my – wspaniały rodzaj ludzki władający światem – jesteśmy bezradni. Ale kto potrafi zmusić ludzi, żeby z czegoś zrezygnowali, żeby się dzielili?

Uderzające jest dla mnie, że obecna sytuacja to jakby dopowiedzenie tego, o czym bez przerwy mówi papież Franciszek. Mogłoby się wydawać, że on jest monotematyczny, że mówi w kółko o niesprawiedliwościach świata, o naszej planecie, o klimacie, o zagrożeniach. Nagle się okazuje, że on ma rację.

Wczoraj oglądałam kilkuminutowe filmy z nowojorskich dzielnic. Codziennie o tej samej porze rozlegają się brawa dla lekarzy i personelu medycznego. Ulice są puste, ale hałas płynący z mieszkań przejmujący.

Niezwykła jest wdzięczność dla tych ludzi. Zapewnienie, że w tym, co robią, nie są osamotnieni. Może zmieni się nasz stosunek do pracowników ochrony zdrowia? Ludzie zaczynają sobie zdawać sprawę, że to nie są takie gadki szmatki, tylko że ci ludzie ryzykują dla nas życie. Tu się odkrywa piękno służby takiej jak ta medyczna.

Więc może wyjdziemy wrażliwsi?

Być może. Jest jedna nowość tej epidemii, w porównaniu z tymi historycznymi. Po raz pierwszy troszczymy się o jakiegoś starego Kowalskiego, który mieszka w DPS-ie. Piszemy o skandalu, jakim jest zostawienie takich miejsc samym sobie. Nawet jeśli nie potrafimy temu skandalowi zaradzić.

Dawniej się wołało: kara Boża, kto umarł, to umarł. Trudno. Zakładano zakony modlące się za ofiary epidemii. Tak zresztą powstali marianie. Albo się mówiło, że nade wszystko liczy się ekonomia. Francuzi w czasie epidemii hiszpanki zamknęli szkoły, ale nie zamknęli kawiarń, nie mówiąc o fabrykach. A dziś, bodaj po raz pierwszy, mówimy: nie ma nieważnych ludzi. Nawet jeśli czasem tylko mówimy, a niewiele robimy, to dowodzi, że posunęliśmy się naprzód w kulturze, że bardziej liczy się człowiek. Każdy. To daje nadzieję.

Czym dla Ciebie jest nadzieja?

Nadzieja w rozumieniu cnoty teologicznej odnosi się do zbawienia. Pan Bóg nas nie opuści w dążeniu do zbawienia, pomaga nam swoją łaską. Zbawia.

To ta chrześcijańska, o której ks. Tischner pisał, że ma pełnić funkcję demaskatorską wobec ziemskich. Ale ja chciałam spytać o nadzieje ziemskie.

Tak, myślenie, że epidemia wreszcie się kiedyś musi skończyć, daje jakąś nadzieję.

Spytałem kiedyś psychoterapeutkę, czy to nie jest przygnębiające, że wyciąga człowieka z jego chorobowych stanów, a on za chwilę zapada w nie znowu. Ona na to: wystarczy, że ten człowiek przespał spokojnie jedną noc, to już jest warte każdego wysiłku.

To nie jest nadzieja, że ktoś okaże się zbawicielem świata. Ale nadzieja na to, że będzie trochę jaśniej. Choćby miało być jaśniej tylko u jednego człowieka.

Trochę tak jak z nagłą awarią elektryczności. Można narzekać na ciemność. Ale też można zapalić świecę i postawić ją na klatce schodowej. Całych schodów nie oświetlimy, ale będzie trochę jaśniej. I do tego chyba sprowadza się ta przyziemna nadzieja. Żeby było jaśniej.

Wiara w sens dobra.

Nawet jeśli nie w szybkie jego zwycięstwo. Powiedziałbym, że wcale nie muszę mieć wiary w zwycięstwo dobra nad złem. Choć księdzu pewnie wypadałoby powiedzieć inaczej. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17-18/2020