Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W odróżnieniu od wielu poprzednich takich spotkań, tym razem było dość konkretnie. Podpisano umowy o wspólnej przestrzeni powietrznej, która liberalizuje zasady połączeń lotniczych, oraz o dołączeniu Ukrainy do unijnych programów naukowo-badawczych. Bruksela zgodziła się też na rozpoczęcie procesu rewizji umowy o pogłębionej strefie wolnego handlu, o co Kijów zabiegał od dawna, licząc na większe otwarcie rynku unijnego na swój eksport. Z pewnością będzie to proces żmudny, który wywoła opory części państw unijnych. Bruksela uznała też „widoczny postęp w regulacyjnym zbliżeniu [Ukrainy] do prawa Unii”. Nie oznacza to, iż wdrożono już podpisaną w 2014 r. umowę stowarzyszeniową, dokument o charakterze fundamentalnym – Kijów ma tu wciąż wiele do zrobienia.
Dla władz ukraińskich ta polityka małych kroków na drodze do Unii jest za mało ambitna. Stąd wciąż ponawiane wezwania (często w mało dyplomatyczny sposób) o nadanie Ukrainie perspektywy członkostwa. Większość krajów unijnych jest jednak temu przeciwna, a narracja o „przedwczesności” ma w gruncie rzeczy maskować brak strategicznej wizji.
Tymczasem, mimo oporu polityków, badania kijowskiego Centrum Nowej Europy pokazują, że w unijnych społeczeństwach stopniowo rośnie poparcie dla członkostwa Ukrainy i obecnie wynosi od 42 proc. we Francji czy 47 proc. w Niemczech do 61 proc. we Włoszech i 70 proc. w Polsce. To ważne, nawet jeśli nie przekłada się automatycznie na decyzje polityczne.
Miejsce, w jakim są dziś stosunki ukraińsko-unijne, zaskakująco szczerze określiła jakiś czas temu Kersti Kaljulaid, ówczesna prezydent Estonii, a więc państwa wspierającego aspiracje Kijowa. Według niej Ukraina nie spełnia obecnie kryteriów niezbędnych do członkostwa, a żeby to zmienić, potrzebuje jeszcze 20 lat. Nawet jeśli jest to pogląd zbyt pesymistyczny, dobrze oddaje sposób myślenia znacznej części elit unijnych.©