Dima nie znosi huku

Choć uciekli ze strefy wojny, nie mogą liczyć na status uchodźcy. Dlaczego odsyłamy na Ukrainę nawet uciekinierów z Donbasu?

30.01.2016

Czyta się kilka minut

Uchodźcy z Mariupola w Królewie Malborskim, listopad 2015 r.  / Fot. Adam Warżawa / PAP
Uchodźcy z Mariupola w Królewie Malborskim, listopad 2015 r. / Fot. Adam Warżawa / PAP

Ze zdjęcia w serwisie społecznościowym spogląda chudy, uśmiechnięty mężczyzna o brązowych oczach. To Dmytro, ze Słowiańska na wschodniej Ukrainie.

Na swoim profilu Dmytro prezentuje zdjęcia. Na jednym rodzina pozuje w mikołajowych czapkach, na tle choinki na warszawskiej Starówce. Na innym córki, drobne blondynki, stoją pod szkołą w Żyrardowie, pokazują z dumą świadectwa. W tle Dmytro ustawił żółto-niebieski napis: „Wse bude dobre”. Wszystko będzie dobrze.

– Nie, w tej historii nic nie było dobrze – mówi Marija Jakubowycz, która pomaga przybyszom z Ukrainy, gdy przychodzi im załatwiać formalności w warszawskim Urzędzie ds. Cudzoziemców. – Oni uciekli ze Słowiańska na samym początku wojny. To byli dobrzy ludzie, chcieli legalnie pracować i ułożyć sobie życie w Polsce. Byle daleko od wojny. Nie znali polskich procedur, jako uchodźcy zgłosili się już na granicy.

– Mieli dwie córki w wieku szkolnym i synka w przedszkolu – opowiada Marija. – Dziewczynki szybko się zaaklimatyzowały, zaczęły się uczyć polskiego, nawiązały szkolne przyjaźnie. Ojciec znalazł zajęcie, chciał legalnie pracować.

Akurat pod koniec roku szkolnego przyszła odpowiedź Urzędu ds. Cudzoziemców. Taka, jaką otrzymują wszyscy Ukraińcy starający się w Polsce o status uchodźcy – poza prawdopodobnie dwiema tylko osobami. Odmowa, którą streścić można tak: rozumiemy, że w Słowiańsku jest niebezpiecznie, ale proszę nie szukać schronienia w Polsce, lecz w innych obwodach (województwach) Ukrainy, w których nie ma wojny. Mówiąc inaczej: Dmytro wraz z rodziną powinni, zdaniem urzędu, wrócić na Ukrainę i tam zarejestrować się jako „przesiedleńcy wewnętrzni” (jest ich tam dziś ok. 1,5 mln).

Marija: – Oni już wyjechali. Teraz trzeba walczyć o tych, którzy jeszcze są w Polsce. Chciałabym, żeby udało się coś osiągnąć choćby dla tej rodziny, którą mamy w Zielonce. Oni chcą tu żyć, pracować, wychowywać dzieci w bezpiecznym miejscu. Są zdeterminowani, by zostać w Polsce. Akurat toczy się ich sprawa w sądzie. Jeśli wygrają, będzie to precedens.


CZYTAJ TAKŻE:

Ukraińcy w Polsce - uchodźcy, imigranci, gastarbajterzy? Często ich historie wymykają się formalno-prawnym kategoriom opisu.


Cztery torby

Pukam do drzwi w Zielonce. Otwiera długowłosa szatynka z dzieckiem na ręku. To Lena. Uciekła z Łuhańska. – Męża nie ma, załatwia sprawy z dokumentami, wróci wieczorem – wyjaśnia. Mają troje dzieci: dziewięcioletniego Dimę, pięcioletnią Basię i półroczną Złatę, która urodziła się już w Polsce.

Lena przeprasza, że w mieszkaniu tak pusto. Faktycznie, prawie nie ma mebli. Zamiast łóżek, na ziemi leżą materace. Lena: – Panie ze szkoły proponowały nam zbiórkę mebli. Ale pomyślałam: ludzie coś zbiorą, namęczą się, a nie wiadomo, czy my niedługo i tak nie będziemy musieli wszystkiego zostawić.

– Nie chcę, żeby patrzono na nas jak na żebraków – zaznacza kobieta. – Z zawodu jestem kucharką, w Łuhańsku pracowałam w dobrej restauracji. Nie mieliśmy problemów materialnych. A teraz... Polską granicę przekroczyliśmy z czterema torbami.

W torbach mieli głównie ubrania, na jesień i zimę. Basia zabrała jedną lalkę, trzymała ją cały czas w ręce. Lena: – Syn mnie pyta, czemu ona mogła wziąć lalę, a on nie mógł zabrać swoich klocków Lego. Sama nie wiem, czemu. Nie było czasu o tym myśleć.

Rodzina Leny jest w Polsce od grudnia 2014 r. Już wiedzą, że najpewniej nie będą mogli zostać. Dwa razy dostali odmowę. Pierwszą w czerwcu 2015 r., gdy Lena czekała w szpitalu na cesarskie cięcie. – List odebrał synek. Zadzwonił i mówi: „Mamo, jest jakieś pismo”. Bał się otworzyć. Namówiliśmy go z mężem, żeby przeczytał. Powiedział, że jest napisane, że musimy wyjechać, i spytał, co teraz zrobimy. Ja do dziś nie wiem, co zrobimy.

Druga odmowa przyszła we wrześniu. Lena: – Dzieci poszły do szkoły ze świadomością, że może w trakcie roku będziemy musieli wracać. Pani Eliza, szkolna pedagog, napisała nam odwołanie i pobyt nam przedłużono, bo Dima ma planowane na kwiecień badania psychologiczne. Potem mamy wyjechać. Dokąd? To nikogo nie obchodzi.

Tam nie dało się żyć

Lena jest pewna jednego: – Nie wrócę do Łuhańska, już nigdy. Tam jest teraz Rosja, oni zorientowali się, że jesteśmy w Polsce, a Polskę uważa się za wroga. Moi dawni znajomi ze szkoły piszą do mnie na VKontakte [rosyjskojęzyczny odpowiednik Facebooka – red.] obraźliwe wiadomości. Wiedzą, że jesteśmy za Ukrainą.

Opowiada: – Uciekliśmy z Łuhańska, bo tam nie dało się żyć. Po prostu się nie dało. U separatystów każdy mógł dostać karabin. Wyobraź sobie, co czujesz, kiedy widzisz miejscowych pijaczków z wyrzutniami rakiet w rękach. Jak miałabym wypuszczać dzieci z domu?

Lena mówi, że gdy trwały walki, przez wiele tygodni spali w prowizorycznej ziemiance. Nawet przenieśli tam kanapę, by stworzyć namiastkę domu. – W dniu, gdy postanowiliśmy uciec, był silny ostrzał, koło nas spadł pocisk. Był huk, ziemia sypiąca się do oczu i ust i krzyk dzieci. Przez chwilę nie mogliśmy wyjść na zewnątrz. Zaraz potem mąż pobiegł na stację kolejową, bo choć trwała wojna, pociągi jeszcze jeździły. Stał w kolejce pięć godzin. Gdy kasjerka go spytała, dokąd chce jechać, odpowiedział, że wszędzie, byle nie do Doniecka.

Kupili bilety do Dniepropietrowska – to obwód sąsiadujący z Donbasem. Tam trafili do centrum dla uchodźców; w udostępnionym im mieszkaniu spędzili kilka miesięcy. – Mąż chciał pracować, ale Dniepropietrowsk jest pełen uchodźców szukających pracy. Mieszkańcy byli zmęczeni, patrzyli na nas niechętnie. Zdecydowaliśmy się jechać dalej.

Lena jest wyraźnie wzruszona, gdy mówi o pomocy, którą otrzymali w Polsce: – Nie wiem, jak mam wyrazić wdzięczność. Gdyby nie szkoła w Zielonce, nie wiem, jak byśmy tu przeżyli. Szkoła bardzo nam pomaga: płaci za obiady i autobusy, pomogła nam zorganizować terapię, ubezpieczenie.

To Szkoła Podstawowa nr 3 im. Korczaka. Eliza Korościk, szkolna pedagog: – Ta rodzina zasługuje, by ktoś im pomógł. Wszyscy chcemy, by zostali w Zielonce. Będziemy o to walczyć. Jedyne problemy, z którymi się spotykamy, wynikają ze strony urzędników i przepisów. Np. najmłodsza córeczka pani Leny była chora i lekarz odmówił pomocy, bo rodzice są uchodźcami. Okazało się, że powinni korzystać z pomocy tylko w przychodni dla cudzoziemców przy ul. Taborowej. Ale żeby stanąć tam w kolejce, pani Lena musiałaby wyjechać z Zielonki o 5 rano, z trzymiesięcznym chorym dzieckiem...

– Razem z Izabelą, wychowawczynią Dimy, dzwoniłyśmy do Urzędu ds. Cudzoziemców, próbowałyśmy dzwonić do ministrów... – mówi Eliza Korościk. – Nic to nie dało. Wciąż odbijamy się od ściany.

Sprawę sądową rodziny w Urzędzie ds. Cudzoziemców prowadzi adwokatka, prywatnie koleżanka Izabeli. – Poprosiliśmy ją o pomoc i reprezentuje rodzinę za darmo, po godzinach.

Śniadanie w toalecie

Wojenna trauma najgorzej wpłynęła na dziewięcioletniego Dimę.

Lena: – Jestem dorosła, ale i tak niedawno złapałam się na tym, że gdy widzę na ziemi kawałek metalu, omijam szerokim łukiem. Boję się, że wybuchnie. A Dima niestety wszystko pamięta. On przed wojną był po prostu nieco nadpobudliwy. Teraz nie wychodzi od psychologów.

– Nie wyobrażam sobie, jak Dima zniesie kolejną przeprowadzkę. On jeszcze przed wojną miał ADHD, a bardzo źle to wszystko zniósł – mówi Eliza Korościk. – Pracujemy nad jego integracją w klasie, udało nam się opłacić dwa miesiące jego terapii. Ale nie wiadomo, co dalej.

Dima panicznie boi się huku. Kiedyś, w czasie ostrzału Łuhańska, uciekł rodzicom; nie mogli go znaleźć przez kilka godzin. Z opinii Małgorzaty, pedagoga ze szkoły: „W Zielonce niedaleko od szkoły jest poligon. Gdy na poligonie zaczynają się ćwiczenia, Dima zaczyna krzyczeć i płakać. Kilka dni temu zamknął się w toalecie ze swoim śniadaniem i nie chciał z niej wyjść”.

Lena: – Ludzie w Łuhańsku nie rozumieją, że to Rosja spowodowała ich problemy. Nie wierzę, że gdy wojna się skończy, życie wróci tam do normy. Raczej myślę, że ta wojna będzie się ciągnąć i rujnować normalność w Ukrainie jeszcze przez wiele lat. Chciałabym żyć w miejscu, gdzie nie trzeba martwić się każdym krokiem, gdzie dzieci mogą się bawić na dworze. Chciałabym je wychowywać wśród życzliwych ludzi w demokratycznym kraju. W Polsce nie musimy się bać.

Rozwiewam nadzieje

Marija Jakubowycz zaczęła pomagać uciekinierom z Donbasu trochę przez przypadek. – Zaczęło się od tego, że wielu znajomych z Ukrainy, którzy wiedzieli, że jestem w Polsce, pytało mnie, jak można załatwić status uchodźcy. Teraz otworzyłam „infolinię”, bezpłatnie odpowiadam na pytania: informuję, jaka jest procedura, co to jest status uchodźcy w Polsce. Rozwiewam nadzieje.

Marija opowiada – Dla mnie symbolem tego, jak traktuje się uchodźców z Donbasu w Polsce, jest to, że w marcu 2014 r. na Nowym Świecie otwarto Centrum Informacyjne dla Obywateli Ukrainy. Działalność Centrum zainaugurowano z pompą, było wielu dziennikarzy, cały Wydział ds. Cudzoziemców, prezydent Gronkiewicz-Waltz, wojewoda. Wszyscy poza uchodźcami. To była chyba jedynie szopka dla mediów, bo Centrum było otwarte tylko przez trzy tygodnie. Potem je po cichu zamknięto, w tym miejscu funkcjonuje teraz Ukraiński Świat. Niektórzy polscy politycy twierdzą, że nie można przyjmować uchodźców z Afryki, bo Polskę zalewa fala uchodźców ze Wschodu. To kłamstwo. Fali uchodźców z Ukrainy nie było i nie będzie.

Jakubowycz wyjaśnia: – Ukraińcy zwykle uważają, że słowo „uchodźca” ma status pejoratywny. Znam historie wielu ludzi, którzy chcieli uciec z Doniecka lub Łuhańska do Polski, bo już nie mogli wytrzymać w strefie wojny. Ale ostatecznie przyjechali tu jako imigranci zarobkowi. Faktycznie są uchodźcami, ale nie chcieli mieć na sobie takiego piętna. Powszechny jest pogląd, że uchodźca to osoba, która sobie nie radzi. A oni chcą tu normalnie żyć, pracować.

– Ale jest też i taka przyczyna – ciągnie Marija – że uzyskanie przez Ukraińca statusu uchodźcy jest w Polsce niemożliwe, a procedura uchodźcza to błędne koło, w którym ludzie tylko wpadają w depresję. Gdy więc ktoś dzwoni do mnie z Ukrainy, radzę: załatwcie sobie wizę, albo od razu także pozwolenie o pracę, i przyjeżdżajcie. Ale broń Boże nie zgłaszajcie się jako uchodźcy. ©

POMOC DLA DIMY

Stowarzyszenie Pokolenie (skupiające ludzi z dawnej opozycji w PRL, którzy dziś pomagają Ukrainie) prosi o pomoc finansową dla kilku rodzin ukraińskich uchodźców, które przebywają w Zielonce. Środki zostaną przeznaczone na kontynuację psychoterapii Dimy (opisanego w tekście) i koszty sądowe w związku ze sprawą mającą umożliwić rodzinie dalszy pobyt w Polsce. Przelewy (z hasłem „Dima” w tytule) można przekazywać na konta:

Przelew krajowy: ING Bank Śląski 89105012141000002319853707

Przelew zagraniczny: SWIFT/BIC: INGBPLPW IBAN: PL89105012141000002319853707

Adres: Stowarzyszenie Pokolenie, ul. Drzymały 9/4, 40-059, Katowice.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2016