Może Polska miałaby z nich pożytek?

Ukraińskie rodziny bezskutecznie starają się odnaleźć bezpieczne miejsce w Polsce. Pierwsi nie wytrzymują presji mężczyźni.

06.08.2016

Czyta się kilka minut

Lena Bugajew z dziećmi: po lewej stronie ze Złatą; obok z całą trójką: Barbarą, Dimą i Złatą. Zielonka k. Warszawy, 28 lipca 2016 r. / Monika Andruszewska
Lena Bugajew z dziećmi: po lewej stronie ze Złatą; obok z całą trójką: Barbarą, Dimą i Złatą. Zielonka k. Warszawy, 28 lipca 2016 r. / Monika Andruszewska

Lena Bugajew z Ukrainy ma 32 lata. Cały jej dobytek to kilka toreb z ubraniami, telefon komórkowy, 20-letni telewizor oraz dwa materace, które znalazła kiedyś na śmietniku. Zapewnia, że nie trzeba niczego więcej, w końcu w każdej chwili musi być gotowa do przeprowadzki. Ma też kilka par sztućców i stos pism od Urzędu ds. Cudzoziemców. I troje dzieci – Złatę, która urodziła się już w Polsce, siedmioletnią Barbarę i dziewięcioletniego Dimę, ze zdiagnozowanym zespołem stresu pourazowego, na który chłopiec cierpi od przeżycia ostrzałów Ługańska.

Do niedawna miała także męża. Dziś pokazuje mi dziecięce rysunki. Wszystkie przedstawiają wykonane flamastrami portrety wysokiego bruneta.

– Wcześniej córeczka rysowała nasz dom z Ługańska, sprzed wojny. Taki, jaki był, zanim na miasto zaczęły spadać pociski. Teraz rysuje tatę… całymi dniami rysuje go i płacze.

Pogrzeb jako pułapka

Rodzina Leny uciekła do Polski w grudniu 2014 r. Uchodźcy znaleźli schronienie w podwarszawskiej Zielonce, gdzie cała lokalna społeczność, od wychowawczyń ze szkoły podstawowej do pracowników Ośrodka Pomocy Społecznej, jest zaangażowana w walkę o ich pozostanie w Polsce. Niestety, Urząd ds. Cudzoziemców pozostaje nieubłagany.

Argumentem przeciw jest to, iż wojna na Ukrainie nie toczy się na całym jej terytorium. Choć jednocześnie zgodę na stały pobyt w Polsce otrzymują obywatele Czeczenii – kraju, w którym od 2009 r. nie ma żadnych działań zbrojnych.

Siedzimy na placu zabaw w Zielonce. Roczna, jasnowłosa Złata bawi się w piaskownicy. Lena obserwuje ją z czułością. Jej smutne, błękitne oczy rozjaśniają się tylko, gdy patrzy na córeczkę.

– Widzisz, dla kobiety najważniejsze jest, że dzieci są bezpieczne. Dlatego jest nam psychicznie łatwiej. Mała się bawi, nie trzeba się przejmować, że podniesie jakąś bombę… A w Ługańsku człowiek modlił się, gdy trzeba było przejść przez kawałek podwórka, bo wszędzie w ziemi grzęzły niewypały.

– Na wojnie to mój mąż, Oleksij, był silniejszy ode mnie. Wtedy liczyła się fizyczna wytrzymałość – opowiada Lena. – Ale w Polsce okazało się, że jesteśmy zupełnie bezradni wobec decyzji urzędników. Miał poczucie, że nie może zapewnić nam bezpieczeństwa. Dzieci pytały: „tato, a co jak nas wyrzucą?”, a on nie wiedział, co odpowiedzieć. Żył w ciągłym strachu przed deportacją. Z tego strachu zaczął pić. Zmienił się, przestał nad sobą panować... – zawiesza głos.

Kilka tygodni temu ciężko ją pobił. Teraz Lena pokazuje mi zdjęcia. Ma na nich opuchniętą, siną twarz z krwawymi wybroczynami. – Bił mnie kubkiem po głowie. Myślałam, że to już koniec. Przed wojną ćwiczył boks, miał wielką siłę w rękach. Dzięki Bogu sąsiedzi się zlecieli i zaczęli go odciągać. Wybiegł z domu.

Lekarz, który przyjął pobitą kobietę, musiał nagiąć dla niej prawo. Oficjalnie uchodźcy mogą korzystać tylko z przychodni na ulicy Taborowej w Warszawie. Obcokrajowcom nie przysługują polskie instytucje pomocowe. Domy samotnej matki i ośrodki interwencji kryzysowej są zarezerwowane wyłącznie dla Polaków.

– Oleksij dzwonił do mnie później. „Wiesz, że mogłeś mnie zabić?”, spytałam. Wiedział. Dodał jeszcze: „dobrze, że dzieci nie było, bo jeszcze bym im coś zrobił”. I że życie straciło dla niego sens, bo nigdy sobie nie wybaczy. „Tylko nie rób żadnych głupot, nie potrzebujemy więcej problemów”, ostrzegłam. Po tej rozmowie od razu poszedł się powiesić. Jestem pewna, że od razu po tej rozmowie. Wiesz co, on nie był zły... Był zmęczony.

– Rozpoznałam go, gdy tylko weszłam do kostnicy – wspomina Lena. – Taki duży był, barczysty, poznałam po samej sylwetce. Nie muszę się przyglądać, wiem, że to on, powiedziałam od razu. Ale pracownicy nalegali, że mam się przyjrzeć dokładnie twarzy, szukać znaków szczególnych. A tam nie było już twarzy. Wszystko spłynęło. Dwa tygodnie wisiał w upale, zanim go znaleźli – jej oczy wypełniają się łzami.

– Teraz wciąż dzwonią do mnie panie z Urzędu ds. Cudzoziemców i pytają, gdzie pochowam męża. Nalegają, by został pochowany na Ukrainie. – Gdzie? – pytam. – To taka pułapka. Jeśli wysłałabym ciało na Ukrainę, to znaczy, że mamy jakichś krewnych, do których możemy wrócić. A my naprawdę całe życie spędziliśmy w Ługańsku, nie znam innych miejsc.

Tłumaczyłam im to. „Więc w Ługańsku. Przecież wojna już się skończyła” – odpowiadają. Gdy wyjeżdżaliśmy, ciała psów i ludzi walały się po ulicach. Jedna z moich znajomych z Ługańska wstąpiła do ukraińskiej armii po tym, jak separatyści zabili jej córkę. Mam od niej stale informacje z frontu. Nie ma tam jednego dnia bez ofiar śmiertelnych. Wojna wcale się nie skończyła. Po prostu polskie media straciły nią zainteresowanie. Chcę, żeby mąż został pochowany w Zielonce, bo to jedyny dom, jaki mieliśmy poza Ługańskiem. Miejscowy proboszcz już się zgodził.

Jak polskie dzieci

Ela Kucińska, z Fundacji Kolos, kierownik świetlicy, do której chodzą starsze dzieci, opowiada mi o tym, że mężczyźni ciężej znoszą procedury uchodźcze.

To dlatego, że zabrania im się legalnie pracować. W Polsce funkcjonuje mit, że uchodźcy chcą żyć na zasiłkach – a tak naprawdę ci składający wnioski o pozwolenie na pracę prawie zawsze dostają odmowę. Jeśli ktoś pracuje – to na czarno. A jeśli by się to wydało, może jeszcze pogorszyć ich sytuację prawną. Kobiety zajmują się domem i dziećmi, a mężczyźni czują się bezradni i niepotrzebni. Nieunikniona deportacja wisi nad nimi jak wyrok i wpędza w depresję. – Mąż Leny nie jest pierwszą osobą, która targnęła się na swoje życie. Słyszeliśmy o takiej samej sytuacji z Gdańska, uchodźcy z Donbasu, mąż się powiesił, bo nie wytrzymał stresu. Nie mogę przestać o tym myśleć, to przecież ludzie, którzy przyjechali poprosić o pomoc, a nasz biurokratyczny system „pomocy” doprowadził ich do kresu – mówi Ela.

Po śmierci męża od razu stało się jasne, że Leny nie stać na utrzymanie siebie i dzieci. To niemożliwe za 1400 zł zasiłku. Musiała zrezygnować ze skromnego mieszkania, które wynajmowała na jednym z blokowisk. – Gdy pakowaliśmy rzeczy – wspomina dalej Ela – wstrząsnęło mną, jak zależało jej na tym, by wziąć ze sobą stare materace, które służyły za łóżka w wynajmowanym mieszkaniu. Tłumaczyłam jej, że u dobrych ludzi, którzy zgodzili się przyjąć rodzinę na kilka tygodni, będzie miała własne łóżko, ale uparła się, by je zabrać: „To są nasze materace ze śmietnika, spaliśmy na nich przez rok. Kto wie, kiedy znajdziemy następne”.

 W Zielonce niedaleko od szkoły jest poligon – opowiada Ela. – Podczas ćwiczeń do szkoły dobiegają dźwięki wystrzałów. Na początku w takich sytuacjach Dima zaczynał krzyczeć i płakać. Raz zamknął się w toalecie i nie chciał z niej wyjść. Teraz, w stresujących sytuacjach, chowa się jeszcze czasem pod stół.

Dzięki pomocy czytelników „Tygodnika” udało się opłacić kilka miesięcy psychoterapii Dimy. Psychologowie twierdzą zgodnie: chłopiec nie powinien już zmieniać środowiska.

– Mogę powiedzieć dużo o integracji dzieciaków i wielkiej krzywdzie, jaka stanie się im, jeśli przerzuci się je w inne miejsce. Tu osiągamy drobne zwycięstwa. Dima ma zaawansowane ADHD, przez które nie potrafi się na niczym dłużej skupić. A ostatnio pierwszy raz zaczął grać w piłkę dłużej niż pięć minut. Domaga się też, by mówić do niego „Kajtek”, zaś roczną Złatę nazywa „Zosia”. Chłopiec przepięknie pisze po polsku, prawie bez błędów ortograficznych, kaligrafując litery. Dzieci uczą się polskich przysłów. Gdy znajomość języka im na to pozwala, starają się mówić po polsku, a nie rosyjsku czy ukraińsku. Chyba postanowili, że jeśli będą jak polskie dzieci, to ktoś na górze się ulituje i ich nie wyrzuci – wzdycha Ela.

Niedawno Dima wspiął się na barierki obok świetlicy: – Nieeee! Nie wrócę na Ukrainę! – zaczął krzyczeć.

Prawdziwy dom

Podczas styczniowej debaty w Parlamencie Europejskim premier Szydło powiedziała, że „Polska przyjęła około jednego miliona uchodźców z Ukrainy – ludzi, którym nikt nie chciał pomóc”. – Przez to, że Polacy spotykają Ukraińców na ulicach, mają mylne wrażenie, że przyjmują tysiące uchodźców ze wschodu. Polska przyjęła ludzi przyjeżdżających do pracy, natomiast osoby, które zgłosiły się jako uchodźcy na polskiej granicy, odprawia z kwitkiem. Jest różnica między uchodźcą a pracownikiem – komentował ambasador Ukrainy Andrij Deszczyca.

Tymczasem według „Raportu na temat obywateli Ukrainy” Urzędu ds. Cudzoziemców (stan na 17 stycznia 2016 r.) wniosek o udzielenie ochrony międzynarodowej w Polsce w 2015 r. złożyło 2298 osób z Ukrainy. Status uchodźcy otrzymały dwie osoby, sześć innych – pobyt tolerowany. Wszystkie inne wnioski spotkały się z odmową. Lena i jej rodzina powinni wrócić na Ukrainę i tam zarejestrować się jako „przesiedleńcy wewnętrzni”. Liczba uchodźców wewnętrznych na Ukrainie wynosi półtora miliona – to więcej niż we wszystkich krajach Unii Europejskiej razem wziętych.

Jest szansa, że wdowa uzyska pobyt tolerowany. Pomoc w tej sprawie obiecała znana z zaangażowania w sprawy Ukrainy posłanka Małgorzata Gosiewska. Taki pobyt to procedura ochrony międzynarodowej, którą przyznaje Straż Graniczna. Według Urzędu ds. Cudzoziemców przysługuje ona, jeżeli przy powrocie cudzoziemca do ojczyzny „zagrożone byłoby jego prawo do życia, wolności i bezpieczeństwa osobistego lub mógłby on zostać poddany torturom albo nieludzkiemu lub poniżającemu traktowaniu”.

– Wszyscy sąsiedzi wiedzą, że uciekliśmy do Polski, a Polskę separatyści uważają za wroga. Codziennie piszą do mnie na Facebooku wiadomości, że jestem zdrajczynią, banderówką i chcą, bym zdechła. Nie wrócę tam – mówi stanowczo Lena.

– Tysiące ludzi przyjeżdża do pracy i mogą tu zostać, a nas wyrzucają? – pyta smutno Lena. – Mam zdolne dzieci, może Polska miałaby z nich w przyszłości pożytek? Tak wielu dobrych ludzi tu poznaliśmy – załamuje ręce. – Wciąż mam nadzieję, że dzięki nim uda mi się stworzyć tu dzieciom prawdziwy dom. Na zawsze.

Oczy Leny wypełniają się łzami na samą wzmiankę o wyjeździe. Wcześniej synek zrywał się w nocy z krzykiem, że zaczyna się ostrzał – dodaje. – Teraz budzi się i krzyczy, że nie chce wyjeżdżać z Polski. ©

STOWARZYSZENIE POKOLENIE – skupiające ludzi z dawnej opozycji w PRL, którzy dziś pomagają Ukrainie – prosi o pomoc finansową rodzinom ukraińskich uchodźców przebywających w Zielonce. Lena i jej troje dzieci mają gdzie mieszkać tylko do 31 sierpnia. Później wylądują na ulicy. Przekazane środki zostaną przeznaczone na opłacenie im mieszkania oraz kontynuację psychoterapii Dimy. Przelewy (z hasłem „Dima” w tytule przelewu) można przekazywać na konta:
Przelew krajowy: ING Bank Śląski 89105012141000002319853707
Przelew zagraniczny: SWIFT/BIC: INGBPLPW IBAN: PL89105012141000002319853707
Adres: Stowarzyszenie Pokolenie, ul. Drzymały 9/4, 40-059, Katowice.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2016