Diament przed szlifem

Oto eseistka obdarzona wrażliwością i talentem pisarskim, potrafiąca w niewymuszony sposób użyć swojej wiedzy. Warto ją czytać uważnie, krytycznie i polemicznie. Jest młoda i wszystko jeszcze przed nią.

29.08.2016

Czyta się kilka minut

Marta Kwaśnicka / Fot. TEOLOGIA POLITYCZNA
Marta Kwaśnicka / Fot. TEOLOGIA POLITYCZNA

Po „Jadwigę”, zbiór esejów Marty Kwaśnickiej, urodzonej w Katowicach w 1981 r., ale od lat związanej z Krakowem, sięgnęłam z niepokojem – i nie chodziło bynajmniej o młodość autorki (eseistyka z założenia wiąże się z erudycją i doświadczeniem literackim, a to wymaga czasu). Obawiałam się raczej, że będę miała do czynienia z jakimś rodzajem stylizacji bezczelnie odwołującej się do arcydzieł polskiej szkoły eseju. Spodziewałam się też, co byłoby równie nieznośne, zbanalizowanego, paraartystycznego bedekera po kulturze Zachodu, z patosem objawiającego oczywiste oczywistości. To się akurat współczesnej polskiej eseistyce często zdarza.

Zmierz się z nią!

Jadwiga Andegaweńska jest współczesną bohaterką z przeszłości, coraz intensywniej zapominanej w wieku XXI. Od dawna zdumiewa mnie, jak to możliwe, że przykład królowej – beatyfikowanej (1979), a później kanonizowanej (1997) przez Jana Pawła II – nie pojawia się w jakże ważnej dzisiaj rozmowie o kobiecej religijności, o funkcji kobiety w społeczeństwie, państwie czy Kościele. Czyżby szło wyłącznie o to, że Jadwiga nie mieści się zarówno w narracji radykalnie feministycznej, jak i tej konserwatywnej? Że jest postacią zbyt skomplikowaną i wielowymiarową? Emocjonalna i odpowiedzialna. Niezależna i świadoma nieprzewidywalności losu. Rozdarta wewnętrznie i do bólu konsekwentna. Niepokorna i rozmodlona jednocześnie. Walcząca w myśl zasady: „Jeśli masz w sobie królewską krew, zmierz się z nią”.

W intymnej, religijnej medytacji (bo tym w gruncie rzeczy jest jej książka) Marta Kwaśnicka próbuje zrozumieć tę podwójną naturę królowej. Choć portret świętej kreśli delikatnymi pociągnięciami pióra, nie pisze hagiografii. Wprost przeciwnie: doskonale wyczuwa dramatyzm jej życiorysu. Nie ocierając się o kicz, używa niekiedy środków iście teatralnych. Jak wtedy, gdy ukazuje Jadwigę w chwili, kiedy próbuje ona toporem rozłupać wawelską bramę, by uciec do franciszkanów, gdzie ukrywa się ukochany Wilhelm. I nagle uniesione ku górze ramię nieruchomieje – w tym momencie Kwaśnicka wstrzymuje narrację. Przez chwilę rzeczywiście słyszymy pełną napięcia ciszę. Królowa podejmuje decyzję o swojej przyszłości. Ona – nikt inny.

Doprawdy, kobieta-król z kart tej książki w niczym nie przypomina konwencjonalnie urodziwej i banalnie pobożnej postaci z jej karraryjskiego nagrobka w katedrze wawelskiej (całkowicie zgadzam się z krytyką, której nie szczędzi pisarka dziełu Antoniego Madeyskiego). Jadwiga u Kwaśnickiej doskonale wyraża aspiracje i frustracje wielu współczesnych kobiet, łączących poczucie wewnętrznej wolności z obowiązkiem i wyzwaniem, mających świadomość własnej sprawczości, ale i konsekwencji, które z niej mogą wyniknąć.

Maria i Marta

Wszystko to wpisuje Kwaśnicka w realność średniowiecznej teologii. Andegawenka często używała charakterystycznego symbolu: podwojonej litery „M” (znajdziemy go na ścianie średniowiecznego wnętrza jej dawnej komnaty na Wawelu czy w Psałterzu Floriańskim wykonanym na jej zlecenie), co stanowiło oczywiste nawiązanie do biblijnej opowieści o dwóch siostrach z Betanii, Marcie i Marii.

Historia ta w średniowieczu stała się podstawą do długich debat o przewagach życia aktywnego albo pasywnego, a także do prób znalezienia równowagi pomiędzy jednym a drugim. Czyż nie jest to problem współczesny, tyle tylko, że brutalnie zbanalizowany, zredukowany do poziomu telewizji śniadaniowej z wystąpieniami rozlicznych coachów?

Kwaśnicka, czerpiąc z historii chrześcijaństwa, pokazuje alternatywę. Pisze o reformie kluniackiej i cysterskiej, kiedy „dominował pogląd, że kontemplacja Marii, związana z wycofaniem się ze świata, jest lepszą postawą niż aktywizm Marty”. O św. Franciszku z Asyżu, który uważał, że „»Marty«, a zatem opaci i biskupi, powinni mieć pieczę nad Mariami, a zatem tymi, których przeznaczeniem jest klauzura”. O św. Brygidzie Szwedzkiej, Janie Gersonie czy Ryszardzie Rollem. O Ignacym z Loyoli i Katarzynie ze Sieny. O Mistrzu Eckharcie i Tomaszu à Kempis, również.

Niewiarygodne, ile czasu poświęcano wtedy kobiecej duchowości. Traktowanej poważnie. Nie jako histerię, fumy czy wapory – jak zdarzało się w nie tak dawnych czasach wczesnej psychoterapii.
Bo czy ktoś odważyłby się odmówić podmiotowości takiej Katarzynie ze Sieny, która tercjanką dominikańską została po spektakularnej awanturze z rodzicami, świetnie jeździła konno, a papieża potrafiła zgromić niecenzuralnymi słowy, doprowadzając wreszcie do jego powrotu z „niewoli awiniońskiej” do Rzymu? Albo o św. Jadwidze, która, jak pisze Kwaśnicka, „żyła napięciem, bo była z natury Marią, kiedy musiała być także choć trochę Martą; Marty w niej trochę brakowało”. W tej ostatniej konstatacji brzmi coś szczególnie osobistego, głos kobiety współczesnej, próbującej połączyć życie rodzinne, karierę i rozwój wewnętrzny.

Jest jeszcze jeden aspekt tekstów Kwaśnickiej zawartych w „Jadwidze”: autorka ta ma niezwykłe wyczucie metafizycznych wartości objawiających się w przestrzeniach Krakowa. Potrafi „wydestylować” je z turystycznego hałasu, kiczu reklam, chaosu nowej zabudowy. Medytuje przed Czarnym Krucyfiksem w katedrze albo Ukrzyżowanym Wita Stwosza w bazylice Mariackiej. Chłonie nasyconą znaczeniami atmosferę Skałki (zawiadującym tym miejscem paulinom wybacza jednak postawiony w 2008 r. naprzeciw sadzawki św. Stanisława toporny i pompatyczny Ołtarz Trzech Tysiącleci – ja nie potrafię zdobyć się na taką wyrozumiałość).

„Jadwiga” to książka dobra – ale mogłaby być jeszcze lepsza. Zgrzytają nieco strony, na których esej zamienia się trochę w przewodnik (nie wiem, czy np. fragment dotyczący krucyfiksu z kościoła Mariackiego nie zyskałby, gdyby „wyciąć” z niego encyklopedyczne informacje o Wicie Stwoszu, niewiele wnoszące do narracji). O wiele większym problemem okazują się jednak wątki autotematyczne, w których autorka zwierza się z tego, czym jest dla niej pisanie, jak i po co pisze. Są nie tylko niepotrzebne, ale także banalne w porównaniu z opowieścią jadwiżańsko-krakowską. Widać zabrakło bezwzględnego redaktora.

Obietnice debiutu

Lektura „Jadwigi” sprawiła, że sięgnęłam po literacki debiut Kwaśnickiej – zbiór pt. „Krew z mlekiem”. I dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak długą drogę (nie tylko warsztatową) przebyła między pierwszą a drugą książką. Bo „Krew z mlekiem” to po prostu wiele obiecujące na przyszłość juvenilium. W zbiorze znajdziemy teksty wyrafinowane, erudycyjne, ciekawe, poprawne – ale także rozczarowujące bądź sprawiające wrażenie niedokończonych, niedopracowanych.

Z dużą przyjemnością czytałam „W sprawie grzybobrania”, choć nie jestem przekonana, czy Kwaśnicka ma rację, znajdując źródła polskiej mentalności w nieprzebranych puszczach, które niegdyś porastały nasze ziemie.

O ile to ma w ogóle sens, to ja raczej szukałabym pierwocin naszej tożsamości na szerokich stepach dawnych kresów i wśród pszenicznych pól. Ważniejsze jest to, że autorka potrafi dowartościować kulturotwórczą siłę prostych przyzwyczajeń – takich jak grzybobranie. I robi to z humorem, przypominając np. Anglików, którzy już w czasie II wojny światowej „zwykli wzywać karetkę, ilekroć Polacy szli jesienią do lasu – trudno wszak powstrzymać owych dziwnych Słowian od zjedzenia tego, co stamtąd przyniosą”. Anegdota musi być prawdziwa: sama usłyszałam kiedyś od znajomych Francuzów, że komunizm był straszny, skoro zbieraliśmy grzyby i borówki.

Zachwycił mnie, także w warstwie językowej, literacki portret La Roldany, andaluzyjskiej rzeźbiarki z przełomu XVII i XVIII w. Ileż w nim empatii i szacunku! Wystarczy jeden tylko cytat: „Życie Luisy Roldán to heroizm dnia codziennego. Nie pisała płomiennych manifestów równouprawnienia kobiet, nie miała mistycznych wizji. Na przesiadywanie w bibliotekach ani na medytacje zapewne nie miała czasu (…). Jeżeli nie siedziała w pieluchach i nie karmiła dzieci, to zapewne zakasywała rękawy i brała do ręki dłuto lub rzeźbiła w glinie. Oczyma wyobraźni widzę, jak ciężarna, spocona, z wiecznie brudnymi dłońmi, ugniata glinę w miednicy lub ociera pot z czoła, pozostawiając na nim smugę zwilgotniałych trocin. Przez całe życie z największym trudem wiązała koniec z końcem. Była matką i żoną, która zarabiała na życie pracą własnych rąk. I niemal tylko przy okazji genialnie rzeźbiła”.

Kobiecość niezideologizowana

Opowieści o kobietach (oprócz indywidualnego spojrzenia na dzieła sztuki) stanowią podstawowy atut pisarstwa Kwaśnickiej. Mówi o nich, unikając jakichkolwiek stereotypizacji i oczywistości. Co więcej, wpisuje ich postawy – choć nie wprost – w swoje własne, współczesne doświadczenia, oczekiwania, trudy. Jest w tym intymna, autentyczna i świadoma, że poszukuje wzorców nie tylko intelektualnych, ale i duchowych.

Rażą jednak powtórzenia i niekonsekwencje. Pierwsze zbyt wyraźnie wskazują, że zbiór zbudowany został głównie z tekstów rozproszonych, publikowanych wcześniej w różnych periodykach (np. „Pressjach”, „Frondzie” czy „Toposie”). Gorzej z niekonsekwencjami. W jednym miejscu czytam, że poezja nie jest najbliższą autorce dziedziną sztuki. W innym – o tym, z jakimi problemami spotyka się, tłumacząc poezję. To rodzi nieufność.

Zastanawiam się też, i to zarzut najpoważniejszy, wedle jakiego klucza eseje Kwaśnickiej zostały wybrane i ułożone. Ona sama pisze we wstępie: „Polacy są skrzyżowaniem tyleż Wschodu z Zachodem, ileż Północy z Południem. Moja książka nawiązuje raczej do tego drugiego przecięcia”. Przyznam, że w „Krwi z mlekiem” w ogóle nie odnajduję tego scenariusza. Widzę inne stałe, oryginalne i godne „pociągnięcia” w przyszłości: oscylujące wokół dojrzewania do świadomego chrześcijaństwa i świadomej kobiecości, udowadniające, że europejskie dziedzictwo ma wymiar bardzo aktualny, objawiające wartość zmieszania intelektualizmu z sensualnością.

Książki Marty Kwaśnickiej spotkały się z entuzjastycznymi recenzjami w środowiskach konserwatywnych i niemal całkowitym przemilczeniem w mediach liberalnych. Entuzjazm może wspierać, ale także uśpić autora. Pominięcie jest w tym przypadku najzwyklejszą niesprawiedliwością. Marta Kwaśnicka to diament. Diament, który sam siebie musi jeszcze wyszlifować. ©

Marta Kwaśnicka, „Krew z mlekiem”, Wydawnictwo Teologia Polityczna, Warszawa 2014
Marta Kwaśnicka, „Jadwiga”, Wydawnictwo Teologia Polityczna, Warszawa 2016
Blog autorki: kwasnicka.kresy.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2016