Debiutantka

Dziennikarka muzyczna Małgorzata Halber napisała powieść o depresji i nałogach. „Najgorszy człowiek na świecie” to najmocniejszy debiut na horyzoncie.

19.01.2015

Czyta się kilka minut

W torebce mam czerwoną teczkę, w teczce kilkadziesiąt luźnych kartek. 348 stron i 31 rozdziałów o alkoholizmie, narkomanii, depresji i zaburzeniach odżywiania, o chorowaniu i zdrowieniu. Wydruk nie ma okładki, a okładka jest wyjątkowo ładna: kobieca dłoń trzyma lusterko w złotej ramce, w lusterku odbija się biały kot szczerzący kły. Różowymi literami tytuł: „Najgorszy człowiek na świecie”.
Wchodzę po wąskich schodach na pierwsze piętro bloku na warszawskiej Ochocie. Małgorzata Halber – wysoka, szczupła blondynka w wytartych dżinsach, szarej bluzce i czarnym kardiganie – czeka w drzwiach. Widzimy się pierwszy raz, a mam wrażenie, że odwiedzam znajomą. Bo przecież znam z telewizji te wyraziste szare brwi i wielkie jasnoniebieskie oczy, ten szeroki równy uśmiech, nosowy głos i głośny śmiech. Znam z internetu to zagracone mieszkanie, tego chłopaka – Maćka – który wychodzi się przywitać, i te koty – rudego Bułę i burą Dziunię – które zaglądają do pokoju.
Halber stawia kubki z herbatą na okrągłym drewnianym stole i wskazuje krzesło ze zniszczoną tapicerką: – To nasze najwygodniejsze.

Na to pytanie nie odpowiem

Kładę przed sobą teczkę, zeszyt i dyktafon. Nie wiem, od czego zacząć.
„Nie wiem, od czego zacząć. Standardowo zaczyna się tak: »mam na imię Krystyna, jestem alkoholiczką i narkomanką«”. To pierwsze zdania książki. „Od razu mogę uspokoić, że niby wydawnictwo sprzedaje to jako powieść, ale są rzeczy, których się nie da wymyślić, a ja w wymyślaniu w ogóle jestem słaba, tak naprawdę to jest literatura faktu”. To wpis, który Halber zamieściła niedawno na Facebooku.
Pytam, czy zmieniła coś poza imieniem bohaterki. Bo przecież Krystyna ma jej biografię: wychowuje się w latach 90. w Falenicy, robi karierę w telewizji, ma problemy ze skończeniem studiów. I pije.
– Nie odpowiem na to pytanie. Wiem, że będzie wielokrotnie padało, ale daję tu sobie furtkę. Krystyna to imię mojej babci, mamy mojej mamy. Która umarła w rozmiarze 36, farbowała włosy na czarno, robiła trwałą i malowała oczy tuszem w kamieniu marki Isis. Była wdową, prowadziła zakład ślusarski i raz na jakiś czas lubiła pojechać z Falenicy do Warszawy na lampkę koniaku w „Szanghaju”. Pod koniec życia miała silne objawy choroby alkoholowej. Więc imię bohaterki to hołd dla kobiecej linii w rodzinie. Krystyna jest kimś więcej niż ja.
– A może to wydawnictwo chciało, żebyś napisała raczej powieść niż autobiografię?
– Ze strony wydawnictwa nie było absolutnie żadnych sugestii i ingerencji – mówi szybko i pewnie. – Napisałam, oddałam, powiedzieli: „To jest takie odważne, chcemy to wydać!”. I tyle.
Przypomina mi się, jak na Facebooku przeprowadziła sondę, czy uwzględnić jedną z sugestii korekty.
– Jestem debiutantką, nie mam doświadczenia, a może pewności siebie – tłumaczy. – Więc korekta autorska była dla mnie ciągnącym się miesiąc koszmarem. Nie ze względu na uwagi wydawnictwa, ale na moje wewnętrzne wątpliwości.
Nie miała wątpliwości co do fragmentów, które nazywa „tekstami źródłowymi”. Chodzi o wypisy z tekstów terapeutycznych – tych, które tworzyła sama w ramach ćwiczeń, i tych, które dostawała od terapeutów na ksero.
– Powiedziałam, że nie ma mowy, żeby je zmieniać. Na tej językowej nieporadności polega ich urok – uśmiecha się.
Nie chciała jednak, żeby książka była rozpatrywana wyłącznie w kategoriach dokumentu.
– Zależało mi, żeby wydobyć wartość literacką tego tekstu. W którą nieskromnie wierzę. Wierzę też, że historie prawdziwe mają największą siłę rażenia.
Odruch pisania ma od 11. roku życia: wtedy zaczęła prowadzić dziennik. Notowała to, co ją boli – żeby móc siebie zrozumieć. I marzyła o napisaniu książki.
– Ale wydawało mi się, że nie mam tematu. Dopiero po terapii pomyślałam: „Przecież nikt nie napisał o alkoholizmie w ten sposób. A to musi być zrobione! No dobrze, to ja to zrobię”.

Każdy się wstydzi, każdy się boi

Książka powstawała sześć lat. Kiedy zastanawiała się, czy nie odłożyć jej do szuflady, wysłała tekst do znajomych. Nikt nie przeczytał. Poza Natalią, której teraz książkę zadedykowała.
– Wszyscy mówili, że nie są w stanie, bo to zbyt przygnębiające. Ona przeczytała w ciągu 24 godzin i powiedziała, że muszę to skończyć. A ja potrzebuję głasków, żeby coś robić dalej.
– Wszyscy potrzebują.
– Poradniki mówią, że nie możesz opierać miłości własnej na miłości cudzej. Ale ja mam inne wrażenie. Jest taka teoria Tołstoja: sztuka to wyższa forma komunikatu, na który nie możemy sobie pozwolić w normalnym życiu. Wysyłamy go, licząc, że ktoś podobny do nas go odczyta. I jeśli znajdzie się choć jeden taki odbiorca, zadanie jest spełnione.
– Możemy zapalić?
– Tak, pewnie! – Halber zrywa się z krzesła i przynosi z kuchni popielniczkę w kwiatki. A ja otwieram książkę na stronie 10: „KAŻDY SIĘ WSTYDZI. KAŻDY SIĘ WSTYDZI TRZECH RZECZY. ŻE NIE JEST ŁADNY. ŻE ZA MAŁO WIE. I ŻE NIEWYSTARCZAJĄCO DOBRZE RADZI SOBIE W ŻYCIU”.
– Najgorsze jest to, że nie można o tym powiedzieć – Halber zapala papierosa. – Myślę, że u podstaw trudności między ludźmi i samotności każdego z nas leży to milczenie.
– A kiedy ty się przestałaś wstydzić?
– Tego, jak wyglądam – kiedy skończyłam 30 lat. Tego, że za mało wiem – nigdy. Tego, że niewystarczająco dobrze radzę sobie w życiu – też z pewnością nie przestałam się wstydzić.
Ale nie wstydzi się o tym mówić: w książce, w felietonach dla „Codziennika Feministycznego”, na Facebooku.
– Łatwiej mówić do osób, których nie znasz – tłumaczy. – Czasem, kiedy coś napiszę w internecie, dzwoni przyjaciółka i pyta: „Czemu mi nie powiedziałaś?”. Odpowiadam, że nie byłam w stanie. Nie umiem poprosić o pomoc, a jednocześnie czuję się tak przybita, że muszę coś z tym zrobić. Więc piszę.
Pisze albo rysuje. 25 tysięcy osób czyta jej facebookowy komiks „Bohater”. Obrazki zawsze wyglądają tak samo: szary mrówkojad lub foka, naszkicowane kredką albo namalowane akwarelą na skrawkach papieru – odwrocie paragonu, maszynopisu, koperty, umowy-zlecenia. I kilka słów, np.: „Preferuję życie bez wychodzenia z domu”, „Jak radzę sobie w trudnych sytuacjach? To proste! Natychmiast chcę przestać żyć”, „Najgorsze w tym, jak stracisz pracę, jest powiedzenie o tym rodzicom”, „Nawet horoskop czegoś ode mnie wymaga”.
Zamienia na obrazki to, co ją przytłacza. A potem patrzy, jak przybywa komentarzy: „Jezu, mam tak samo!”.
– To pomaga. Każdy czuje się słaby i przerażony. A jeżeli nie miał pewnego rodzaju doświadczeń – wydaje mu się, że czuje tak tylko on. Niektórzy się nie przyznają: mówią, że trzeba być silnym i nie zamulać. No to niech sobie szukają swoich znajomych. Ludzie na szczęście mogą się spotykać w różnych podzbiorach.

Ja od tego choruję

Że boją się wszyscy, zrozumiała na terapii grupowej. Na sali było 20 osób: każdy był inny i każdy opowiadał o tych samych problemach.
– Pierwszy raz na własne uszy usłyszałam, że inni mają tak samo. W grupie możesz wreszcie powiedzieć rzeczy, do jakich sama przed sobą nie mogłaś się przyznać. Np.: „W niedzielę nie byłam w stanie przez cztery godziny wstać z łóżka tylko dlatego, że tak strasznie denerwowałam się tym, co ktoś mi powiedział dwa lata temu”. I nie czujesz się głupio.
– Chodzisz jeszcze na terapię?
– Chodzę, pozdrawiam panią Mariolę – Halber śmieje się, strzepując popiół. – Chodzę, bo ciągle ścigają mnie demony, które nie pozwalają mi żyć.
Strona 33: „Jak idziesz do psychologa (...), to myślisz sobie, że to jest tak, jakbyś szła do wróżki – płacisz stówkę za to, żeby przez godzinę było tylko o tobie”.
Ale czasami ma dość tego „tylko o sobie”. Siada na krześle i mówi: „Pani Mariolu, może byśmy sobie dały spokój, mi się już nie chce podejrzewać, co mi jest i z czego to wynika”. Wtedy słyszy, że „proces terapeutyczny musi się zamykać w określonych ramach”.
– Ja od tego choruję, ona się ze mnie śmieje i muszę z nią na ten temat rozmawiać. To jest straszne i ciężkie, ale pomocne. Sprawia, że lżej mi się żyje.
– Od terapii też się można uzależnić?
– Na pewno można. Tak samo, jak są ludzie uzależnieni od chodzenia na mityngi. Chodzi o lęk, że sama nie dasz rady. Ja już mniej więcej wiem, że dam radę. Ale bycie nałogowcem to taka choroba, która nie kończy się razem z terapią. Nie jest tak, że dostajesz brelok i jest już super. Zazwyczaj po dwóch, trzech latach następuje poślizg.
U niej nastąpił po dwóch.
– To było najgorsze. Opis tego poślizgu to najbardziej wstydliwa część książki. Muszę pamiętać, że jestem chora. Pojęcie choroby jest niejasne, ale myślę, że to choroba. Bo nie znam nałogowca, który chciałby przestać, a który byłby w stanie zrobić to samemu.

Na pewno przesadzam

– Najpierw była depresja, potem uzależnienie?
– Najpierw uzależnienie. Znam takich chojraków, co im przez gardło nie przejdzie słowo „alkoholik”; którzy wolą powiedzieć: „zapijam problemy, ale nie mam problemu z alkoholem”. Wydaje im się, że „mam depresję” brzmi szlachetniej.
Halber przynosi z kuchni ciastka w czerwonej brytfance. Ale zamiast sięgnąć po ciastko, sięga po papierosa. I mówi dalej: – Mam zresztą problem z terminem „depresja”. Są osoby, które lubią szafować swoimi przypadłościami. Piszą w internecie: „Tu borderline, pozdrawiam”, albo: „mam klasyczną dwubiegunówkę”. Jakby to była kolekcja z H&M. A ja nawet sama sobie czasem nie wierzę, myślę: „czy to, że nie mogłam przez miesiąc wstać z łóżka, że chciałam umrzeć i byłam przekonana, że nic więcej w życiu nie zrobię, jest depresją? No nie, na pewno przesadzam” – śmieje się głośno.
Czasem wolałaby używać słowa „melancholia” albo po prostu „cierpienie”. O tym będzie jej nowa książka – o takim bólu, którego nie da się nazwać terminami ze współczesnych podręczników psychologii.
Pytam, czy brała kiedyś leki.
– Biorę cały czas! Boże, ja bez tych anty- depresantów... – Halber znów wybucha śmiechem i poważnieje po kilku sekundach. – Nie, nie ma żartów. Mój pierwszy epizod depresyjny został wywołany przez określoną sytuację. I kiedy przydarzają mi się rzeczy, które ją przypominają, natychmiast słabuję. Jestem wtedy na granicy obłędu, wszystkie moje myśli idą nurtem autoagresji.
Zdejmuje ze stołu kota, który położył się na dyktafonie i głośno mruczy.
– Bułuś, daj spokój. Więc tak, biorę leki i nie widzę w tym nic egzotycznego. Mam wrażenie, że teraz wszyscy biorą leki i wszyscy się do tego przyznają. A ponieważ nie piję, nie mam z braniem psychotropów żadnego problemu.

Telewizja kradnie duszę

Strona 27: „Alkoholicy mieszkają w piwnicach klubu abstynenta, mają szare spodnie w kant i turecki sweter (...) Alkoholików nikt nigdzie nie zaprasza, bo przecież się upiją od razu, a jeśli się nie upiją, to będą mówić tylko o AA i że próbują odzyskać pracę. Mają ogorzałe twarze, poliki, na które ktoś nakleił im po różowym schabie, brud za paznokciami i tatuaże z więzienia albo broszurki z kościoła”.
Halber ma nadzieję, że nałogowcy, którzy tak myślą, po przeczytaniu „Najgorszego człowieka na świecie” pójdą na terapię. Dla niej pojawienie się w przychodni ds. uzależnień było jak „wycieczka do Suwałk bez karty do bankomatu i majtek na zmianę”.
– Napisałam tę książkę, żeby odkryć terra incognita, przełamać stereotyp, odmitologizować pojęcie „alkoholiczka”. Napisałam ją dla samej siebie z 2006 r. – dla dziewczyny, która miała już za sobą okresy niepicia, szukała pomocy na forach internetowych, nie wiedziała, co zrobić. Która bała się społecznej degradacji.
Przestała się bać, kiedy pomyślała o Jerzym Pilchu: skoro on przyznaje się do alkoholizmu, to może ona też da radę?
– Pierwszy raz przyszło mi do głowy, że może nie skończę jako szara kobieta w jesionce, o ziemistej cerze, która spotyka się z innymi alkoholikami w piwnicach, i której nic z życia nie zostało.
Zauważam, że pisarz – alkoholik jest bardziej społecznie akceptowalny niż dziennikarka telewizyjna – alkoholiczka.
– Zdecydowanie! – Halber podnosi głos. – Świat telewizji jest światem potwornym. To jest dopiero udawanie! Zawsze powtarzam, że telewizja kradnie duszę. Po kilku latach nauczyłam się mówić przed kamerą o rzeczach niewygodnych. Pamiętam, jak dostałam pierwszego ataku łuszczycy: wspominałam o tym w co drugiej zajawce, ku rozpaczy i rozbawieniu moich producentów.
W telewizji zaczęła pracować jako jedenastolatka. Ojciec, dziennikarz muzyczny, zaprowadził ją na rozmowę kwalifikacyjną do TVP. Bożena Walter zaproponowała jej, żeby nagrała felieton o Beatlesach dla „5–10–15”. Halber się spodobało, przyjeżdżała na nagrania co tydzień, dorastała w telewizji. Później pracowała w stacjach muzycznych: Vivie i VH1.
Nie lubi, gdy mówi się o niej „prezenterka”. Bo prezenterka uśmiecha się i czyta z promptera, a ona ma coś do powiedzenia. Prowadziła programy nie tylko o muzyce, recenzowała książki i filmy, robiła wywiady.

Lepiej się nie pokazuj

Pytam, jak to jest występować przed kamerą, kiedy się nienawidzi siebie.
– Ch...owo – odpowiada natychmiast.
Najgorzej było, kiedy nagrywała programy dla Onetu. Siedziała potem przed komputerem i patrzyła z przerażeniem, jak przybywa nienawistnych komentarzy: że jest za chuda, ma żółte zęby, brzydkie ramiona, okropny głos. Że powinna wydepilować brwi, a w ogóle lepiej, żeby się nie pokazywała. Bo jest tak brzydka, że nie da się skupić na tym, co mówi. To było już po tym, jak przestała się wstydzić swojego wyglądu. Pomyślała, że może jednak się pomyliła.
– Wszystkie te komentarze, a było ich przerażająco dużo, dotyczyły mojego wyglądu. Żaden tego, co mam do powiedzenia.
Później dostała internetowy program na platformie Orange. Nagrywała u siebie w domu: stojąc w kuchni albo siedząc przy stole opowiadała o płycie, której ostatnio słuchała. Zapraszała znajomych krytyków, prosiła kota o ocenianie puszczanych piosenek: jeśli obwąchiwał adapter, było dobrze, jeśli odskakiwał zniechęcony – gorzej. Ale pieniądze na program się skończyły.
– „Na Ripicie” był moim dzieckiem i mam nadzieję kiedyś go reaktywować – mówi. – Był dokładnie taki, jak chciałam: trochę absurdalny, ale – dzięki gościom – merytoryczny. Uczący, że mówienie o muzyce i protekcjonalny ton nie powinny iść w parze.
Teraz pracuje jako DJ-ka. Dwa razy w miesiącu, w duecie „Bad Bitches” z Anną Chojnacką, staje za konsoletą w Cafe Kulturalna w Pałacu Kultury. Puszcza tylko te piosenki, które naprawdę lubi, i tańczy przez bite sześć godzin. A razem z nią – kilkaset osób. Ostatnio było nawet tysiąc.
Postawiła przed sobą zadanie: odtwarzać na trzeźwo ten stan, który czuła po alkoholu, marihuanie i dopalaczach (te uzależniały najgorzej; budziła się o drugiej w nocy, żeby wziąć kolejną dawkę). Stan odprężenia i zachwytu – światem i sobą. Czasem jej się udaje.
– Jak poza tym radzę sobie z życiem bez picia? Dużo śpię. Potrzebuję trzech godzin snu po południu. Mam wrażenie, że czas mojej dobowej aktywności przewidziany jest na półtorej godziny.

Zniszczysz sobie życie

Najpierw była choroba i sześć lat pisania, teraz przyszedł czas na marketing. Prasa, portale, telewizja, półki w Empiku. Jak sprzedać książkę o traumie, nie sprzedając samej traumy? Halber ciągle próbuje wyznaczać granice: od wyboru okładki po wybór mediów, w których będzie udzielać wywiadów. Nie chce być wciśnięta ze swoją opowieścią do programu śniadaniowego, między przepis na sałatkę a prognozę pogody.
– Z uzależnienia można zrobić chwytliwy, sensacyjny news – mówi. – I tym samym spłaszczyć cierpienie, które jest udziałem wielu osób. Dlatego muszę być bardzo uważna.
Kiedy decydowała się na wydanie „Najgorszego człowieka na świecie”, słyszała, że zniszczy sobie życie.
– Zobaczymy, czy sobie zniszczę – uśmiecha się, poprawiając włosy.
Na razie narysowała nowy odcinek „Bohatera”. Mrówkojad mówi: „Napisałem książkę. Nawet jest wydana. Nic się nie zmieniło. Nic”. ©℗

„Najgorszy człowiek na świecie” Małgorzaty Halber ukaże się 28 stycznia nakładem wydawnictwa Znak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2015