Debet dobrego spotkania

ALEKSANDRA POTOCZEK, reżyserka filmu „xABo”: Ksiądz żyje w świecie skrajnie dwubiegunowym: w świecie pełnym harmidru, setek pytań, telefonów – i w świecie ciszy, ze swoją wiarą i z tym bagażem, który ludzie przynoszą mu podczas spotkań.

06.04.2020

Czyta się kilka minut

 /
/

ANITA PIOTROWSKA: Młoda reżyserka, wchodząca w świat dokumentu, zdecydowała się zrobić film o ks. Adamie Bonieckim. Kim on dla Ciebie jest?

ALEKSANDRA POTOCZEK: Nie wiem, czy umiem na tak osobiste pytanie odpowiedzieć, zresztą mowa tu o kimś, kto w moim życiu odegrał wiele ról.

Ja po prostu bardzo lubię swojego bohatera, choć nasłuchałam się od różnych osób, że dla filmu to jednak niedobrze (śmiech). Dla mnie ks. Adam jest przede wszystkim postacią, o której mogłabym powiedzieć, że życzyłabym sobie, ażeby wszyscy ludzie, którzy tłumnie go otaczają, postępowali tak jak on. Jestem wdzięczna, że użyczył mi dostępu do świata spraw ważnych i pozwolił mi zamknąć się w tym świecie na trzy lata. Dziś zapewne pełni dla mnie rolę trochę ojcowską. Wiem, że zawsze mogę do niego przyjść i o coś zapytać, choć – jak mawia w filmie – „nie nadużywam, żeby nie zanudzać”.

W 2006 r. powstał dokument Agnieszki Arnold „Dzięki Bogu za Bonieckiego”. Ty chciałaś nakręcić film zupełnie inny.

Jedyne, co wiedziałam od początku, to jakiego filmu nie chcę nakręcić. Nie interesował mnie na pewno film biograficzny czy portret ks. Adama w oczach innych. Chciałam, żeby to była intymna, kameralna historia. Od razu też odrzuciłam takie tematy, jak kontrowersje wokół księdza, zakaz jego wypowiedzi w mediach czy cały ruch społeczny stających w jego obronie, skądinąd bardzo słuszny. Postanowiłam zrobić film jeszcze przed nałożeniem na niego kolejnego zakazu, mogłam więc wszystko obserwować z dość bliskiej perspektywy. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, jak ważna jest postać księdza i jakiego rodzaju potrzeby w ludziach rozbudza. Chciałam nakręcić film o człowieku, który żyje w dwóch rzeczywistościach: w świecie totalnego oddania innym, swoistego „uzależnienia” od rozmowy – i w świecie własnym, bardzo osobnym, nie do końca możliwym do uchwycenia. Z czasem pojawiło się jeszcze kilka innych ważnych tematów.

Jakimi argumentami przekonałaś księdza do udziału w filmie? Podobno nie było łatwo.

Początki zapowiadały się dobrze. Do księdza przyprowadziła mnie bliska znajoma Maja Kuczmińska, jego współpracowniczka z „Tygodnika”. Poręczyła za mnie, przedstawiła w lepszym niż trzeba świetle, poprosiła księdza o wyrozumiałość i otwartość. Ksiądz powiedział, że się zastanowi, ale generalnie był na nie, nie widział sensu ani potrzeby. Najgorsze, że ja to jego nastawienie rozumiałam – że film będzie dla niego tylko utrapieniem. Wracałam jednak z tym pomysłem jeszcze wiele razy i w końcu ksiądz zgodził się, żebym jeździła za nim po Polsce na spotkania z czytelnikami – ale bez kamery i tak, żeby mnie nie widział. A on tymczasem będzie się za mnie gorąco modlił, żebym zrezygnowała. I tak zaczął się etap, który miał w sobie coś ze śledztwa, bo ksiądz nie mówił nam wtedy, gdzie bywa.

Od razu założyłam, że odpuszczam wszelkie metody pracy dokumentalnej z bohaterem, których mnie uczono.

Wiedziałam też, że wyszukanymi argumentami, pochlebstwami czy zaprzyjaźnianiem się na siłę nic nie wskóram. Projekt rozwijałam na kursie dokumentalnym w Szkole Wajdy i przez ponad pół roku przychodziłam na zajęcia mówiąc, że jeszcze nie wyciągnęłam kamery. Wszyscy bardzo mnie wspierali, ale w duchu pewnie załamywali nade mną ręce. A księdza przekonałam chyba wytrwałością.

Zaskakiwało go i bawiło, że niespodziewanie zjawiam się w różnych miejscach. Po jakimś czasie nadał mi przydomek „cień” i przedstawiał jako osobę o chorobliwej pasji. Po dwóch latach zostałam „panią reżyser”, choć zawsze mówił to z odpowiednim uśmiechem. Wydawało mi się, że po prostu machnął na mnie ręką – „jak chce, niech jeździ” – ale z czasem chyba to polubił i nawet troskał się o naszą filmową gromadę.

A „z punktu widzenia dokumentu” co wydało Ci się najbardziej intrygujące w tej postaci?

Od początku najbardziej interesowała mnie wspomniana już „podwójność” księdza, objawiająca się w kilku wymiarach. On naprawdę uwielbia ludzi, są jego paliwem, bycie z ludźmi to jego zawód i misja, bez względu na to, czy czerpią z tego tyle, ile by mogli, czy jest to postawa raczej „fanowska”.

Ksiądz pewnie by się skrzywił na to określenie, ale takich ludzi jest całkiem sporo – im po prostu dużo daje sama jego obecność, możliwość zadania mu pytania, bo czasem odpowiedź schodzi na dalszy plan. Myślę, że on to szanuje i tego nie ocenia. Z drugiej strony, dostrzegłam u księdza pewną niezależność, niedostępność, może introwertyzm. Zostało mi w głowie to, co po dłuższym przebywaniu z naszym bohaterem napisał mi Adam Palenta, doświadczony dokumentalista, jeden z dwóch wspaniałych operatorów, którzy pracowali nad tym filmem. Powiedział mianowicie, że ks. Boniecki jest najtrudniejszym jego bohaterem, bo nie sposób go kamerą przeniknąć. I że nieraz podczas realizacji zdjęć wyczuwał granicę, którą ksiądz pozwoliłby przekroczyć chyba tylko Bogu.

Jeśli brzmi to patetycznie, to dodam, że między oboma Adamami nawiązała się na planie specyficzna relacja – bliska, ale oparta na szorstkiej sympatii, wypełniona sarkastycznym humorem. Tym bardziej zapamiętałam te słowa.

W filmie próbujesz zrozumieć fenomen Adama Bonieckiego.

Fascynowało mnie, co takiego jest w tej postaci, że tłumy lgną do niej po receptę na dobre życie.

Pamiętam, że jeszcze na etapie dokumentacji, kiedy ksiądz zgodził się, żebym mu towarzyszyła w spotkaniach, i miał szczerą nadzieję, że mnie to zniechęci, przyszłam na jedno z takich spotkań w POLIN. Na miejscu byłam dwie godziny wcześniej, co dało mi wtedy, jak policzyłam, miejsce tysiąc któreś w kolejce osób będących w nadkomplecie, a których muzeum nie mogło wpuścić ze względów bezpieczeństwa. Przy bramkach trwały negocjacje ze strażnikami, z góry skazane na niepowodzenie. Były kłótnie, prośby, opowieści o przebytej podróży, odwoływanie się do sumień strażników i do Najwyższego. Były też nielegalne próby ominięcia bramek, czyli sceny z pozoru komediowe, ale unosił się taki duch, jakby ci ludzie przyszli po coś bardzo dla nich ważnego. I dla kogoś, komu instytucja, do której sami przynależą, nie chce dać pełnego głosu. Ci ludzie ten głos mu dali.

Na spotkaniu padały różne pytania, czasem z gotową tezą: o zły rząd, o patologie w Kościele, ale były także pytania bardzo osobiste: jak żyć, w co wierzyć? Uświadomiłam sobie, że ludzie oczekują od księdza przede wszystkim dialogu o zwykłych ludzkich sprawach, o wartościach. My wszyscy mamy dzisiaj „debet” dobrej rozmowy.

Nakręciłaś dokument o kapłanie, który po partnersku rozmawia nie tylko z innymi autorytetami – z s. Małgorzatą Chmielewską czy prof. Bogdanem de Barbaro – ale też z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Wyłania się z tego filmu postać niestrudzonego pielgrzyma. Czy trudno za nim nadążyć?

Ksiądz jest właściwie cały czas w ruchu i w podróży.

Pamiętam wyjazd o szóstej rano ze stolicy, po drodze spotkanie z młodzieżą, kilkaset kilometrów za kółkiem i wieczorny chrzest na Pomorzu. Rodzice chrzczonego zadeklarowali, że albo dziecko ochrzci Boniecki, albo nie ochrzczą go wcale. Z kolacji po chrzcie wyszliśmy z operatorem skonani, około godziny dwudziestej trzeciej, ale ksiądz został. Następnego dnia o szóstej w miejscowym kościele odprawił mszę i pojechał dalej.

To świetnie brzmi jako anegdota, ale wiele razy byliśmy z ekipą zadziwieni patrząc na księdza – ile może wytrzymać bez jedzenia, na ile pytań w ciągu jednej doby odpowiedzieć. Ale także zezłoszczeni, że ludzie tego nie dostrzegają. Często, po wyczerpujących dniach w podróży, próbowaliśmy interweniować, prosić księdza, by nie dawał się tak zamęczać.

Odpowiadał tylko z przekąsem: „Znaleźli się ci, co nie męczą”. Na początku śmiałam się, że te spotkania z księdzem są jak koncerty rockowe, ale po „koncertach” było jeszcze odbieranie prywatnych telefonów, prośby o kolejne selfie, wizyty u chorych, pomoc tym, którzy na ten moment pomocy oczekiwali, i zwykła praca duszpasterska. A także rozmowy, rozmowy, rozmowy.

Czy nadążaliśmy? Mimo sympatii, jaką z czasem ksiądz nas obdarzył, do końca zdjęć nie potrafił się przyzwyczaić, że czasami trzeba na nas zaczekać, bo kamery ważą swoje i chwilę zajmuje ich ustawienie. No i wraz z operatorem zdaliśmy sobie sprawę, że jednak kiepsko biegamy.

„xABo” powstał w dużej mierze dzięki hojności prywatnych darczyńców, co świadczy o tym, że taki film jest po prostu ludziom potrzebny.

Na szczęście znalazło się wiele osób, które bezinteresownie się w ten projekt zaangażowały, wkładając swój czas, energię, cierpliwość i pieniądze. Ale na naszej drodze pojawiali się nie tylko przyjaciele Adama Bonieckiego. Byli też jego antyfani.

Oczywiście, w dużej dysproporcji wobec tego, co przynosi prawdziwe życie, bo obecność kamery ma przemożny wpływ na kulturę osobistą. Kilka z takich przypadkowych spotkań z antyfanami udało się zarejestrować i znalazły się w filmie. Mimochodem wyłania się z niego współczesny obraz Polski podzielonej.

Swoim filmem nie stworzyliście księdzu pomnika. Bohater nie jest też typem dobrotliwego staruszka.

Nie jest, i to właśnie tworzy z niego pełnowymiarowego bohatera. Staraliśmy się nie naruszać jego odrębności, a jednocześnie przebić się przez jego publiczny wizerunek. Pokazać, że bywa zmęczony, znudzony, strapiony, rozzłoszczony, że za szybko jeździ autem i jada w McDonaldzie. Ksiądz miewa też ostre riposty, co często wprawia w osłupienie tych, którzy przychodzą po „dobrotliwość”. Przede wszystkim jednak potrafi, nie obrażając przy tym swego rozmówcy, pokazać mu, że być może nie ma racji.

Próbowaliśmy także uchwycić napięcia tkwiące w nim samym. Z jednej strony, jest częścią Kościoła i choć czasem ich drogi się rozchodzą, pozostaje mu wierny, a z drugiej – bywa postrzegany jako wywrotowiec, który tej instytucji przysparza kłopotów i musi się z nią mierzyć. Mimo to ks. Adam stara się przede wszystkim pozostać sobą i konsekwentnie podąża drogą, którą kiedyś wybrał.

„xABo” to film-rozmowa, ale także film o milczeniu – kolejne wyzwanie dla twórców.

Milczenie, czyli momenty, w których ksiądz jest sam ze sobą i ze swoim Bogiem, to temat, który chyba najdłużej „obracałam” w głowie. Jedną ze scen zrealizowaliśmy nocą w kaplicy, podczas czuwania na rekolekcjach, w całkowitej ciszy, schowani za organami. I była to chwila, w której poczułam, że to, co wydawało mi się nieopowiadalne, jednak uda się opowiedzieć. Chciałabym wierzyć, że się udało. Ksiądz żyje w świecie skrajnie dwubiegunowym: w świecie pełnym harmidru, setek pytań, telefonów – i w świecie ciszy, ze swoją wiarą i z tym bagażem, który ludzie przynoszą mu podczas spotkań. Jak filmowymi środkami pokazać wiarę, dialog z Bogiem i czy da się to zrobić właśnie przez milczenie – to było największe wyzwanie.

Kamera zatrzymuje się w filmie przed bramą klasztoru. Czy napotkaliście na jakiś opór ze strony instytucji?

Nigdy nie chciałam dokumentować klasztornego życia. Tak jak nigdy nie planowałam, żeby zakaz wypowiedzi nałożony na ks. Adama przez jego przełożonych zakonnych był przedmiotem filmu.

To temat, który przetoczył się przez media, a ja wolałam zrobić film trochę wbrew temu, co samo się narzuca. Podczas naszych rozmów z przełożonym Zgromadzenia Księży Marianów stało się jasne, że nie będziemy mieli dostępu do życia zakonnego i ta sprawa została uczciwie od początku postawiona. Przełożony upewnił się również, czy nie jestem dziennikarką telewizyjną i czy na pewno realizujemy film dokumentalny, a nie sensacyjny materiał reporterski. I życzył mi szczęścia.

Mój dokument w założeniu miał być „rozmową w drodze”, dlatego życie klasztorne zostawiłam jako coś, co dzieje się bardziej w słowach. Temat zakonny pojawia się w filmie, ale jako naturalne środowisko księdza – choć podróż, w jaką ruszył po Polsce, jest jednak konsekwencją wspomnianego zakazu.

Nakręciliście kilkaset godzin fascynującego materiału, z czego powstał siedemdziesięciominutowy film. Czego nie udało się w nim zmieścić?

Nie weszła m.in. rozmowa z Ewą Negrusz-Szczęsną, wdową po Piotrze Szczęsnym, czego bardzo mi szkoda. Wyprawa na wieś do domu pomocy dla byłych więźniów, prowadzonego przez ks. Józefa Krawca, to też wyjątkowy dla mnie materiał.

Bardzo żałuję zdjęć ze wspólnej podróży na Ukrainę, która w filmie znalazła się tylko w małym fragmencie, nieosadzonym w miejscu i czasie, kiedy ksiądz odprawia mszę w pustym wiejskim kościele. Z sentymentem wspominam tamtą podróż, bo te kilka dni na Ukrainie i dziewięć godzin oczekiwania na granicy sprawiły, że poczuliśmy się jak prawdziwa ekipa, i zwyczajnie, mimo trudów, było nam razem dobrze. Widocznie ta podróż miała spełnić funkcję inną niż filmowa. Do znudzenia będę opowiadać historię, kiedy koło trzeciej w nocy, po kolejnych dyskusjach z celnikami, wróciliśmy do samochodu i zastaliśmy księdza śpiącego, ale ręką ochraniającego naszą kamerę. Wtedy poczułam, że chyba jesteśmy z filmem w dobrym miejscu.

Jak zareagował ks. Adam, kiedy obejrzał gotowy film?

Bardzo się tym stresowałam i wiele razy w trakcie wspólnej projekcji zadawałam sobie pytanie: „Jakie ja mam prawo opowiadać o czyimś życiu?”. Bo przecież film zawiera jedynie moje wyrywkowe spojrzenie na bohatera. Gdyby zapytać o chwilę, kiedy chciałam wycofać się z robienia tego dokumentu, to był właśnie ten moment, podczas specjalnego pokazu dla księdza. Obaw miałam mnóstwo i myślę, że opowiadanie dziś o nich byłoby czymś na kształt neurotycznej spowiedzi. Tymczasem ksiądz zareagował na film bardzo dobrze. Powiedział, że czuł się, jakby oglądał film nie o sobie. Że wciągnął się i chwilami zapominał, iż to on jest na ekranie. Podziękował mi też, że nie dostał laurki ani hymnu pochwalnego. Było to dla mnie bardzo ważne.

„xABo” należy do tej kategorii filmów, które mają moc prawdziwego spotkania. Albo działają niczym medytacja. „To film na nasze czasy” – mówią ci, którzy już go widzieli. Jak się osiąga taki efekt?

O to trzeba zapytać bohatera. ©

ALEKSANDRA POTOCZEK jest reżyserką filmów dokumentalnych, programów o tematyce filmowej i kulturalnej, wykładowcą w SWPS w Warszawie. Absolwentka UJ, PWSFTViT i Wajda School. Jej film dokumentalny „Voyage, voyage” (2017), opowiadający o Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, zdobył nagrodę na festiwalu Cannes Corporate Media & TV Awards i na World Media Festival w Hamburgu. Jest laureatką nagrody Phil Epistemoni (Przyjacielowi Nauki) przyznawanej przez Kolegium Rektorów Szkół Wyższych Krakowa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2020