Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Szczątki helikoptera odnaleziono na morenie bocznej alaskańskiego lodowca Knik, niecałe sto kilometrów od stolicy tego stanu, Anchorage. Oprócz pilota i dwójki miejscowych przewodników górskich na pokładzie znajdowało się także dwóch cudzoziemców, którzy kilka dni wcześniej przylecieli na Alaskę luksusowym prywatnym odrzutowcem, żeby nacieszyć się jazdą na nartach w słynnym alaskańskim puchu. Śmigłowiec wystartował o świcie 21 marca 2021 r. Po niespełna trzydziestu minutach lotu zniknął z radarów.
„To niewyobrażalna tragedia” – napisał kilka godzin później na Twitterze czeski premier Andrej Babiš. Jednym z cudzoziemców, którzy ponieśli śmierć w tym wypadku, był w końcu najbogatszy Czech Petr Kellner, założyciel i główny akcjonariusz holdingu PPF, który w 25 krajach świata zarządza spółkami o łącznej kapitalizacji sięgającej 44 mld dolarów. Z majątkiem wartym w 2020 r. blisko 18 mld dolarów 57-letni Kellner plasował się bez trudu w pierwszej setce większości rankingów najbogatszych Europejczyków.
W polskich serwisach informacyjnych komentarze pod wiadomościami o katastrofie zdominowały natomiast nuty zaskoczenia, że najzamożniejszy obywatel liczących niespełna 11 mln mieszkańców Czech zgromadził majątek, na który musiałaby się złożyć fortuna aż dziewięciu najbogatszych Polaków.
Logika wyborcza
„Wiecie, kim są Czesi? To śmiejące się bestie!”. Ten znany cytat z Hrabalowskich „Pociągów pod specjalnym nadzorem” stanowi także doskonałą ilustrację niezrozumienia, a nawet lekceważenia, z jakim opinia publiczna w Polsce nadal podchodzi do potencjału ekonomicznego południowych sąsiadów. Cytat najwidoczniej nie zrobił kariery także w polskim rządzie, który w ubiegłym tygodniu przystąpił w Pradze do kolejnej rundy negocjacji w sprawie przyszłości elektrowni Turów w typowym dla siebie nastroju propagandowego optymizmu.
Tymczasem w chwili, kiedy zamykamy ten numer „Tygodnika”, porozumienie w tej sprawie, opisywane przez polityków PiS niemalże jako formalność, nadal pozostaje w sferze pobożnych życzeń. Strona polska jako sukces przedstawia samą deklarację czeskiego ministra środowiska Richarda Brabca, który faktycznie po raz pierwszy oficjalnie stwierdził, że Praga jest gotowa wycofać skargę do Trybunału Sprawiedliwości UE, która zaowocowała w maju głośnym nakazem tymczasowego wyłączenia polskiej siłowni. W gruncie rzeczy trudno jednak nazwać ustępstwem coś, co dla Czechów jest jedynie kartą w negocjacjach, nie zaś ich głównym celem.
W wystąpieniu ministra Brabca o wiele istotniejsze wydaje się stwierdzenie, że sprawa Turowa nie kończy się „na wycofaniu skargi i przyjęciu przez Polskę warunków”. Słowem – chodzi już nie tylko o odszkodowania za szkody spowodowane działalnością polskiej elektrowni i ograniczenie kolejnych, ale także o samo rozszerzanie działalności kopalni w Turowie w kierunku naszej wspólnej granicy. W tej sprawie Czesi nie chcą być tylko uprzejmie powiadamiani o planach i decyzjach Warszawy. Domagają się uwzględnienia własnego stanowiska, co z kolei może okazać się nie do przyjęcia dla polskiej strony.
Twarde stanowisko Pragi w sprawie Turowa zaskoczyło polski rząd. Politycy PiS tłumaczą to sobie teraz logiką roku wyborczego, w którym rządząca partia ANO premiera Andreja Babiša zawalczy o przedłużenie mandatu do sprawowania władzy z czułą na kwestie ekologiczne Czeską Partią Piratów, która po wielce prawdopodobnej wygranej zamierza wejść w koalicję z mniejszym ugrupowaniem samorządowców (jego liderem jest zaś hetman, czyli wojewoda kraju libereckiego, który sąsiaduje z naszym Turowem).
W rzeczywistości, jak podkreśla Bartłomiej Mayer, publicysta dziennika „Puls Biznesu” od lat zajmujący się tematyką polsko-czeskich relacji gospodarczych, spór o Turów stanowi jedynie kulminację wieloletnich napięć politycznych pomiędzy obydwoma krajami. – Formalnie jesteśmy sąsiadami, do tego sojusznikami w NATO oraz partnerami w Unii Europejskiej i w Grupie Wyszehradzkiej. Pod powierzchnią tych rzekomo przyjaznych relacji kryje się jednak twardy protekcjonizm z czeskiej strony połączony z obawą przed rosnącym potencjałem ekonomicznym Polski, z naszej zaś stereotypowe wyobrażenie, że Czechy to kraj piwa i knedli, o relacje z którym nie warto przesadnie zabiegać – zauważa Mayer.
Jego zdaniem w takim kontekście wymiana handlowa pomiędzy Polską i Czechami, której wartość w 2019 r. sięgnęła 22,2 mld euro, ma się zaskakująco wręcz dobrze, zwłaszcza że jej saldo wypada aż 6,6 mld euro na korzyść Polski. Wstępne dane za rok ubiegły sygnalizują wprawdzie pięcioprocentowy spadek wartości eksportu do Czech, ale nasz południowy sąsiad pozostaje drugim najważniejszym po Niemczech odbiorcą polskich towarów w Europie.
O tym sukcesie na próżno szukać jednak w publikacjach kolejnych polskich rządów, które twardo trzymają się odwiecznych wektorów naszej geopolityki, zorientowanej w osi wschód–zachód. Na usprawiedliwienie nasi politycy mają tylko jedno: na nagłośnieniu tego faktu jeszcze mniej zależy premierowi Andrejowi Babišowi.
Słowo na „G”
Na początku tego roku niższa izba czeskiego parlamentu przegłosowała ustawę, zgodnie z którą począwszy od 1 stycznia 2022 r. 55 proc. produktów sprzedawanych w czeskich sklepach spożywczych (o powierzchni ponad 400 m kw.) ma pochodzić od rodzimych producentów. Sześć lat później odsetek ten ma wzrosnąć do aż 73 proc. „Ustawa o czeskich półkach” – jak z miejsca ochrzciły ją tamtejsze media – upadła ostatecznie w Senacie, który wytknął jej przede wszystkim niezgodność z ustawodawstwem unijnym i wskazał na ryzyko skokowego wzrostu cen żywności po jej ewentualnym wejściu w życie.
O trzecim elemencie tej układanki senatorowie wspominać nie musieli, bo był dostatecznie czytelny dla każdego, kto śledzi czeską politykę. Przepisy skrojono, owszem, dla ochrony czeskiego rynku żywności. Rzecz w tym, że jednym z jego największych graczy jest koncern Agrofert należący do samego Andreja Babiša. Po objęciu urzędu premier zrzekł się wprawdzie stanowisk kierowniczych w swoich spółkach, by zapobiec w ten sposób potencjalnym konfliktom interesów, ale nie zdecydował się na sprzedaż udziałów, wartych łącznie ok. 2 mld euro, i zapewne nadal kieruje holdingiem z tylnego siedzenia.
Agrofert to konglomerat ponad 250 spółek, z których kilkadziesiąt działa w segmencie rolno-spożywczym. W 2019 r. (to najnowsze dostępne dane) przychody koncernu przekroczyły 162 mld koron (około 27,1 mld zł), co dało mu czwarte miejsce na liście największych podmiotów gospodarczych Czech. Poprzez oddział w Cieszynie Agrofert działa także w Polsce, specjalizując się m.in. – jak można przeczytać na jego stronie internetowej – „w skupie i sprzedaży płodów rolnych”. Nie przeszkadza to jego właścicielowi w systematycznym krytykowaniu polskiej żywności, która – jak sugerował wielokrotnie Babiš – ma wyraźnie odstawać jakością od czeskiej. Gdy w 2013 r. zaproszono go w tej sprawie do udziału w popularnym programie telewizyjnym „Máte slovo”, stawiający dopiero pierwsze kroki w polityce biznesmen ostentacyjnie odmówił spróbowania przed kamerami polskiej kiełbasy. „Nie jem tego waszego gówna” – dorzucił.
Polscy importerzy oficjalnie nie mają czeskiej stronie nic do zarzucenia. Dopiero poza protokołem gotowi są przyznać, że podlegająca resortowi rolnictwa Państwowa Inspekcja Rolno-Spożywcza (SZPI) dała się im poznać w ostatnich latach jako bezwolne narzędzie w rękach czeskich polityków, służące do podgrzewania antypolskich nastrojów. Komunikaty SZPI, śledzone oczywiście przez czeskie media, przez lata praktycznie pomijały kwestie bezpieczeństwa oraz jakości żywności dostępnej w tamtejszych sklepach. Sytuacja uległa zmianie dopiero za kadencji gabinetu Bohuslava Sobotki, do którego partia Babiša weszła jako koalicjant, a on sam objął tekę wicepremiera i ministra finansów.
CZYTAJ TAKŻE
W 2016 r. na stronie SZPI pojawiły się nieoczekiwanie komunikaty o ponad 70 przypadkach wykrycia w sklepach artykułów rolno-spożywczych niespełniających krajowych kryteriów bądź o składzie niezgodnym z deklarowanym. Aż 28 proc. z nich miało na etykiecie napis „made in Poland”. W 2018 r. już ponad 40 proc. komunikatów o nieprawidłowościach dotyczyło artykułów wyprodukowanych w Polsce, a w kolejnych latach – przeszło dwie trzecie. Zaskakująco dużo, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że z każdych 10 zagranicznych produktów spożywczych w czeskich sklepach niespełna dwa pochodzą z Polski.
– Czesi oczywiście zapewniają, że traktują nasze wyroby tak samo, jak rodzime, ale to nieprawda – mówi przedstawicielka dużej polskiej firmy mleczarskiej. – Inspektorzy celowo wybierają do badań partie towaru z bliskim terminem utraty przydatności do spożycia, bo wiedzą, że w takiej żywności deklarowane zawartości niektórych składników, np. witaminy C, nie będą się pokrywać z deklarowanymi przez producenta. Chcą wyrobić w rodzimych klientach przekonanie, że żywność z Polski może konkurować z czeską najwyżej ceną, i to chyba działa, skoro importerzy właściwie nie interesują się naszymi produktami premium. Jogurtów słodzonych syropem glukozowo-fruktozowym wysyłamy np. całe ciężarówki. Mamy też takie, w których słodzikiem jest prawdziwy miód, ale Czesi ich nie biorą. Podobno nie schodzą.
Pod względem wartościowym Polska jest dziś już drugim po Niemczech eksporterem produktów spożywczych do Czech, a ilościowo – wręcz numerem jeden. Wartość tego eksportu to około 1,4 mld euro, ponad cztery razy więcej, niż wysyłamy do Chin. Ale to, co cieszy polskich eksporterów, w Pradze coraz częściej oceniane jest jako zagrożenie. Czesi obawiają się uzależnienia od polskiej gospodarki, zwłaszcza w sektorze rolno-spożywczym, który nie ma u nich takiego znaczenia jak nad Wisłą. Choć PKB w przeliczeniu na mieszkańca lokuje Czechów wśród takich krajów jak Włochy, daleko przed Polską, bezpośrednie porównanie kalibrów obu naszych gospodarek wypada jednoznacznie na korzyść Warszawy.
Polska ma też nadal zauważalnie tańszą siłę roboczą, a dodatkowo olbrzymi w porównaniu z czeskim rynek wewnętrzny. Dlatego w krajowych dyskusjach na temat współpracy z sąsiadami Polska coraz częściej stawiana jest w tym samym szeregu, co Niemcy.
Bartłomiej Mayer: – Czytałem ostatnio wywiad z twórcą czeskiego start-upu, który skarżył się, że nie dostał dofinansowania z któregoś z rządowych programów dla innowacyjnych przedsiębiorstw. Bez tych pieniędzy, jak twierdził, szybko padnie ofiarą „niemieckich lub polskich gigantów”.
Unia jeszcze działa
Wiele wskazuje na to, że kolejną areną polsko-czeskiej bitwy o handel będą sklepy obuwnicze. Tu w grę wchodzić może już patriotyzm narodowy; wszak jedna z najmocniejszych marek obuwniczych wszech czasów, Bata, narodziła się pod koniec XIX w. w Zlinie na Morawach. Tymczasem – jak wynika z danych czeskiego urzędu statystycznego – w ciągu zaledwie dekady eksport obuwia z Polski do Czech wzrósł aż o 600 proc. Pod tym względem wyprzedziliśmy już Włochów, jesteśmy numerem dwa i szybko gonimy Chińczyków. Co roku czescy konsumenci kupują ponad 11 mln par polskich butów.
Źródło sukcesu? Cena. Jeszcze w 2008 r. średnia cena importowanego z Polski obuwia kształtowała się na poziomie 344 koron, co dawało wówczas ok. 50 zł za parę. Dziś spadła już poniżej 140 koron, czyli około 25 zł, a czeskie media ekonomiczne nerwowo komentują niedawne wejście do kraju sieci handlowej HalfPrice. Sieć jest własnością polkowickiej spółki CCC, naszego największego producenta obuwia, który specjalizuje się zwłaszcza w ofercie z najniższej półki cenowej. Strategia CCC wydaje się typowym polskim modus operandi za południową granicą, dokąd nasze firmy relatywnie rzadko wybierają się pod własnymi sztandarami. Obawy przed czeskim protekcjonizmem sprawiają, że bezpieczniejszą ścieżką wydaje się zaopatrywanie tamtejszych firm w surowce i podzespoły.
W badaniach nastrojów społecznych wciąż widoczna jest także dysproporcja pomiędzy jednoznacznie pozytywnym wizerunkiem Czechów w Polsce (chociaż naznaczonym lekkim poczuciem wyższości z naszej strony) a obawami i niechęcią Czechów wobec Polaków.
– Powiedziałabym, że to cud, że nasze relacje handlowe są tak dobre, skoro w polityce iskrzy jak cholera, a i ludzie nie do końca się ze sobą dogadują – uśmiecha się przedstawicielka polskiej firmy spożywczej. – To chyba najlepszy dowód na to, że Unia Europejska jest nam potrzebna. Dzięki niej możemy mimo wszystko współpracować. ©℗