Czy Unia się rozpadnie?

"Jeszcze Europa nie zginęła, póki my żyjemy - tak brzmiał komentarz jednego z wysokich brukselskich urzędników, gdy dostarczono mu tłumaczenie rządowego exposé nowego premiera Jarosława Kaczyńskiego.

31.07.2006

Czyta się kilka minut

Cztery elementy tego wystąpienia zwróciły uwagę unijnego polityka: że Polska myśli o budowie elektrowni jądrowej; że premier nie wspomniał o sąsiadach Polski; że zapowiedział dominację interesu narodowego. I wreszcie, że zdefiniował, na czym polega jego filozofia wspólnotowego myślenia: pieniądze z Unii nam się należą, bo tak chciała historia, a wykorzystane będą dla wzmocnienia pierwiastka narodowego.

- To nie jest program pogłębionej integracji europejskiej - powiedział mój rozmówca. Co oznacza, że Polska pozostaje nie tylko poza debatą nad przyszłością Unii, ale że do debaty tej wrzuca elementy, które przesądzą o jej izolacji. - Nastawiamy się teraz na dłuższą absencję Polski w europejskiej dyskusji - mówił dalej ów brukselski urzędnik. - Zatem najważniejsze sprawy musimy wziąć we własne ręce i tym bardziej poważnie zająć się poszukiwaniem instrumentów, które zapewnią wspólnocie skuteczność działania. Filozofia "nic za coś" przyniesie Polsce tylko straty - dodał.

Pytanie o przyszłość

Przyjęcie w 2004 r. dziesięciu nowych państw oraz perspektywa kolejnego rozszerzenia sprawiają, że najważniejsze dziś dla Unii pytanie brzmi: w którą stronę powinien pójść rozwój wspólnoty? Nie chodzi tu nawet o strukturę unijnych instytucji, ale o filozofię działania: ile będzie w nim elementu wspólnotowego, jednolitego dla wszystkich państw, a ile narodowych egoizmów? I czym rozwój Unii zbliży ją kiedyś do Stanów Zjednoczonych Ameryki?

Zapytana o to niedawno austriacka minister spraw zagranicznych Ursula Plassnik rozłożyła tylko ręce. - Wspólnoty europejskich państw nie da się przyrównać do niczego, co już istnieje - powiedziała. W historii międzynarodowych powiązań jest Unia czymś wyjątkowym, co wymyka się znanym definicjom. Unia to proces, który chyba nigdy nie dobiegnie końca. - Ale niezależnie od stopnia integracji, "Stanów Zjednoczonych Europy" nie będzie - powiedziała Plassnik. Europa znajdzie nową formułę, ale kiedy i jaką ostatecznie, tego nikt nie jest teraz w stanie przewidzieć. Przewidzieć się nie da, ale trzeba rozmawiać, szukać rozwiązań, szkicować modele, wymieniać opinie.

Proces, który nigdy nie dobiegnie końca... Właściwie powinniśmy odczuwać satysfakcję, bo stwierdzenie takie otwiera przed Polską szeroką perspektywę udziału w kształtowaniu konstrukcji europejskiej. I być może właśnie to jest najpiękniejsze w procesie europejskiej integracji: że nic nie jest z góry przesądzone.

Jednak pewien azymut jest niezbędny, żeby europejskie przedsięwzięcie miało jakiś sens. Ursula Plassnik nie należy do brukselskich biurokratów, którzy chętnie wzywają do akcji Kasandrę, jeśli tylko postęp w integracji nie odpowiada ich ambicjom. Te przerastają z reguły wrażliwość polityków z krajów "Dwudziestki Piątki", którzy nie w Brukseli, lecz w swoich stolicach rozliczani są z europejskich projektów.

Plassnik nie należy też do "europejskich myślicieli", którzy mają na papierze rozpisaną przyszłość wspólnoty na lata naprzód. Ale to Austria, podobnie jak Francja, Belgia, Niemcy czy Polska - a nie brukselscy jasnowidze - donoszą "cegły" na europejską "budowlę". Zatem opinia, że nie wiadomo, jaka będzie ostatecznie formuła europejskiej wspólnoty, w ustach polityków z krajów członkowskich pocieszająca nie jest. Brzmi bowiem jak wyznanie, że sami nie bardzo wiedzą, w czym biorą udział. A to przecież w europejskich stolicach trzeba się głowić nad przyszłością wspólnotowej wieży Babel.

Francuzi się obrażają

Tymczasem w stolicach tych - Warszawa nie jest wyjątkiem - nastroje nie są najlepsze. Przykładowo, Włochy mają za sobą wybory parlamentarne, po których długo będą leczyć rany. Zwycięstwo Romano Prodiego dorównuje porażce Silvio Berlusconiego. Prodi mówi o Europie wprawdzie więcej niż jego poprzednik, chce tej Europy, ale być może na słowach się skończy, jeśli nie wyjdzie poza osobisty urok. Podczas pierwszej wizyty zagranicznej (w Brukseli) Prodi opowiedział się za przepracowaniem tekstu konstytucji europejskiej, aby dopasować ją do gustów obywateli Unii. Tylko na pozór jest to idea dobra, gdyż oznacza debatę bez końca i bez konkluzji. Ale Rzym przynajmniej chce rozmawiać, gdy wiele stolic chowa się za kurtyną milczenia.

Romano Prodi, który teraz promieniuje optymizmem, prędko dojdzie jednak do ściany, bo politycznym azymutem polityków włoskich - podobnie jak francuskich - jest dziś narodowy egocentryzm, a nie reformy i myślenie wspólnotowe.

Właśnie we Francji do historii przechodzi epoka prezydenta Chiraca. Nikt w Europie płakać po niej nie będzie. We Francji Chirac zostawia po sobie wystylizowaną do politycznej cnoty walkę z globalizacją, co bywa zaraźliwe. Jednym z jej elementów jest rozrzutne subwencjonowanie państwowych firm i rolnictwa - tego ostatniego także z unijnych środków. Chirac wymyślił tu nawet specjalne określenie: ekonomiczny patriotyzm. Nim mierzy stopień europejskości. Niestety, alternatywa we Francji dla spadku po Chiracu jest mało zachęcająca: kraj stracił pozycję lidera w Unii i jest na Europę obrażony, niezależnie od politycznego obozu.

Dziesięciolecie rządów Chiraca to dla Europy czas stracony. Kulminacją jego nieudanej polityki było odrzucenie w 2005 r. przez większość Francuzów eurokonstytucji - dzieła także francuskich polityków i intelektualistów. Przyczyną francuskiego "nie" była nie tyle jej treść, lecz negatywny stosunek Francuzów do Chiraca. Żadna afera, a takich nie brakowało w epoce Chiraca, nie zaszkodziła tak wizerunkowi Europy we Francji oraz obrazowi Francji w Unii, jak odmowa udziału Francuzów w integracji, z której dotychczas czerpali swą pychę.

Dopóki polityka francuska była w stanie wpoić Francuzom przekonanie, że współkreują Europę, obnosili się ze swą europejskością. Ale odrzucenie eurokonstytucji nie wzięło się z powietrza, poprzedzone zostało łańcuchem zdarzeń, które zniechęciły Francuzów do Unii. Zanim powiększająca się wspólnota nie zepchnęła Francji do drugiego szeregu, a Paryż stracił zainteresowanie konstrukcją, której nie może w pełni kontrolować, politycy francuscy nie przebierali w słowach, by straszyć skutkami otwarcia na Wschód. Warto przypomnieć, że przyczyną oporu Francji wobec rozszerzenia była także obawa, iż jego beneficjentem będą Niemcy. Jeszcze w 2002 r. największe bariery dla wejścia Polski do Unii budowali politycy francuscy, a słowa Chiraca, byśmy siedzieli cicho, były finalną demonstracją niezadowolenia z sytuacji.

Za te stracone lata Europa wystawi Francji rachunek. Jej marginalizacja we wspólnocie jest rezultatem wielu okoliczności, ale źródło tkwi w samej polityce francuskiej. Antyamerykanizm i zaniechanie reform gospodarczych w powiązaniu z naiwnym marzeniem o wielkości - wszystko to skutkuje w Europie utratą znaczenia. Skoro trzy czwarte młodych Francuzów śni o karierze urzędnika państwowego, bo w ich przekonaniu tylko ona zapewni prestiż i pracę na całe życie, to Francja nie może należeć do awangardy zmian. Eurokonstytucja, która nie gwarantuje Francji jej wielkości i pozycji "pierwszej wśród równych", nigdy we Francji przyjęta nie będzie.

Ci niemobilni Niemcy

Do wiosny 2007 r., czyli do wyborów we Francji, kraj ten jest dla Europy stracony całkowicie. A co będzie z Niemcami? Tego też nikt nie wie. Poza jednym: że Berlin czekać będzie cierpliwie na rozstrzygnięcia w Paryżu. Zawsze tak robił.

Zarazem kanclerz Angela Merkel wyhamowała swój impet, który sygnalizowała jeszcze rok temu, w czasie niemieckich wyborów. Niemieccy obserwatorzy mówią nawet z przekąsem o "nowej lewicy", którą miałaby być rządząca teraz Wielka Koalicja CDU/CSU-SPD. Wyniesione w Niemczech w minionych dekadach do rangi etycznego wzorca socjalne przywileje z trudem poddają się reformom. Gospodarka może bić (i bije) rekordy eksportowe, niemieckie technologie przekonują odwagą i precyzją, Chiny wyciągają nienasycone ręce po wszystko, co niemieckie - a reformy rynku pracy jak nie było, tak nie ma, prognozy wzrostu gospodarczego są zaś niepokojące.

Angela Merkel raczej nie będzie w polityce europejskiej zbyt odważna, bo doświadczenie uczy, że europejskie projekty najlepiej w Niemczech realizuje się wówczas, gdy ludzie mogą odczuwać satysfakcję z własnej ekonomicznej pomyślności. Tej w Niemczech od lat brakuje, dominuje zaś utyskiwanie. Choć niemieccy przedstawiciele w Brukseli należą do "wzorcowych" Europejczyków, także ich dogania niemiecka mentalność, przepojona bojaźnią przed zmianami.

Niemiecki minister gospodarki zachwalać Siemensa w Europie nie musi, ale rozkłada bezradnie ręce, kiedy musi przekonać mieszkańca Saksonii, żeby przeniósł się do Badenii, bo tam jest praca. Inżynierowi z Bremy łatwiej jest pojechać do Szanghaju i tam budować elektrownię jądrową, niż przenieść się do Stuttgartu. Kiedy wraca z Szanghaju do Bremy, jest "u siebie" i jest szczęśliwy, a w Stuttgarcie czuje się wygnańcem. Niemieckie debaty o globalizacji to dyskusje wirtualne: prowadzone są w przekonaniu, że globalizacja dotyczy innych. Brak mobilności, także mentalnej, ogranicza możliwości Niemiec jako jednego z czołowych krajów Unii.

Mamy tylko 10 lat

Tymczasem Merkel chce, aby przewodnictwo Niemiec we wspólnocie w 2007 r. poświęcone było reanimacji eurokonstytucji. Próbowali tego poprzednicy, niewiele wyszło. Pytanie, czy Merkel odniesie sukces, jest otwarte. Unijne kraje uzgodniły niedawno na spotkaniu w Austrii, że punktem finalnym debaty o konstytucji jest rok 2009 - w myśl samej konstytucji jej najważniejsze "instytucjonalne" postanowienia i tak wchodzą w życie właśnie w tym roku - więc nie ma co się spieszyć. Poza tym nie ma zgody co do przyszłości tekstu: czy ma zostać ten sam, czy ma zostać zmieniony całkowicie, wystylizowany, obcięty, na nowo zredagowany? 15 państw obecny tekst przyjęło, pominąć tego nie można, dwa odrzuciły, reszta czeka. Pytanie brzmi: co zaproponować Francuzom i Holendrom, by konstytucję w końcu przyjęli, i co zaproponować, np. Polakom, by jej nie odrzucili.

Merkel będzie mieć okazję sprawdzenia, na ile Niemcy nadają się do roli pośrednika. Ponieważ dotąd wśród państw członkowskich brakuje zgody nie tylko w odniesieniu do treści dokumentu, ale i sposobu wyjścia z sytuacji (nowy konwent? konferencje? oddanie sprawy w ręce Europarlamentu?) - panią Merkel czeka zadanie godzenia ognia z wodą. Jeśli ograniczy się do retoryki, sprawa będzie dreptać w miejscu, jak do tej pory; jeśli wda się w szczegóły, wypuści ducha z butelki i już go nie złapie. Sześć miesięcy niemieckiego przewodnictwa to czas zbyt krótki, by znaleźć wyjście.

Niektórzy podsuwają pomysł zmiany nazwy "konstytucja" na "traktat zasadniczy" czy coś innego - bo już słowo "konstytucja", sugerujące jakieś super-państwo, miało zniechęcić wielu przeciętnych Europejczyków. Kryje się za tym naiwna wiara w magiczną siłę semantyki, w istocie bowiem zamiana słów nie ma znaczenia i nic nie przyniesie. Holendrzy już sygnalizują, że drugiego referendum nie będzie i nie nabiorą się na kosmetyczne zmiany, i choć chcą integracji, to nie chcą większej Unii, a dla takiej krojona była konstytucja. Nie inaczej będzie we Francji, a perspektywa ponownego fiaska w głosowaniach jest realna. A powtórka francuskiego i holenderskiego "nie" oznaczałaby dla Unii polityczną śmierć.

Premier Luksemburga Jean Claude Juncker powiedział niedawno coś, co zabrzmiało jak deklaracja bankructwa europejskiej idei: że politycy europejscy obecnej generacji mają jeszcze tylko 10 lat, by ideę integracji doprowadzić do szczęśliwego finału, bo następna generacja polityków będzie już tylko burzyć. Wspólnota musi mieć konstrukcję, której nie rozbiją narodowe egoizmy. Jeśli tak się nie stanie, Unia skarleje, pogrąży się w kłótniach o pieniądze, a gdy w końcu zabraknie politycznej woli - rozleci się.

Na ile wpływ na taki rozwój sytuacji ma perspektywa dalszego rozszerzenia Unii? Opinie są rozbieżne. Premier Belgii twierdzi, że szansą Unii jest właśnie dalsze rozszerzenie. Premier Holandii jest przeciwnego zdania. Francja sądzi, że rozdęta Unia będzie przyczyną jej dezintegracji i degradacji samej Francji. Niemcy są zadowolone z rozszerzenia w 2004 r. Belgia jest zdania, że przyjęcie całych Bałkanów zredukuje płynące stamtąd niebezpieczeństwa; Holandia twierdzi przeciwnie, że zdestabilizuje wspólnotę. Wniosek: o sukcesie integracji zadecydować może debata nad tym, kogo można jeszcze przyjąć i jakie to będzie mieć skutki.

Polskie milczenie

A co z Polską? W Brukseli mówi się dziś o nowej Polsce, dotąd Europie nieznanej. Niepokojąca diagnoza. Za sukces polskiej polityki europejskiej uznano, że minister spraw zagranicznych Anna Fotyga na spotkaniu w Wiedniu nie zabrała głosu, więc nie pogłębiła dystansu. Z kolei Andrzej Lepper pokazał się w Brukseli jako partner konstruktywny. Unia zgodziła się na podniesienie kwot mlecznych i zapowiedziała, że nie ukarze polskich rolników, którzy spóźnili się z aplikacjami. Powstaje wrażenie, że minister rolnictwa staje się kotwicą polskiej obecności w Unii, bo chodzi mu o rolników, a więc jego wyborców. Przynajmniej tyle, skoro nie można liczyć na więcej. Ale taka jednokierunkowa polityka na dłuższą metę sukcesu nie przyniesie.

Co więc dalej? Ze strony Warszawy brakuje sygnału i gotowości do współpracy. Prezydent Lech Kaczyński ominął dotąd Brukselę i nie wiadomo, czy przyjedzie jeszcze w tym roku. Bardzo odczuwalny jest też w Brukseli brak polskiego zaangażowania w debatę o przyszłości. Potrzebny jest więcej niż tylko sygnał, że Polska ma ambicje wypowiadania się na europejskie tematy. Ma ku temu potencjał, tymczasem milczy - jak Malta albo Cypr. Ich milczeniu nikt się nie dziwi, ale polska absencja jest dla Unii groźna. I groźna też dla Polski.

Skoro bowiem proces europejskiej integracji jest otwarty - i nie wiadomo, czym się skończy (a zakładamy, że powinien sukcesem) - Polska ma nie tylko prawo, ale i obowiązek wpływać na kształt Unii dziś i w przyszłości. Polska otrzymuje 50-60 procent wszystkich środków przeznaczonych dla dziesięciu nowych krajów. W zamian wystarczy, aby ujawniła 10 procent swego intelektualnego potencjału i włączyła się do rozmowy o Europie. Nic za coś - to nie jest recepta na skuteczną obecność w Unii.

MAREK ORZECHOWSKI jest korespondentem telewizji publicznej w Brukseli, stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2006