Odroczona dyskusja o przyszłości

Tradycji stało się zadość. Po kilkudziesięciu godzinach negocjacji, nad ranem szefowie unijnych państw irządów osiągnęli porozumienie wsprawie mandatu konferencji międzyrządowej. Wmiejsce traktatu konstytucyjnego, odrzuconego wreferendach we Francji iHolandii, wgrudniu tego roku przyjęty zostanie traktat reformujący.

25.06.2007

Czyta się kilka minut

Bruksela, 21 czerwca 2007 r. /fot. AP - Agencja Gazeta /
Bruksela, 21 czerwca 2007 r. /fot. AP - Agencja Gazeta /

Dokument ten zmieni obowiązujące obecnie dwa akty prawne: Traktat o Unii Europejskiej oraz Traktat o Wspólnotach Europejskich. "Ten kompromis to bardzo dobra rzecz dla całej Europy i dla Polski" - przekonywała Angela Merkel.

Jeśli słowa pani kanclerz wyrażały jej autentyczne przekonanie, a nie były jedynie przejawem dyplomatycznej kurtuazji, to stwierdzenie to wydaje się być mocno na wyrost.

I po "pierwiastku"

Zacznijmy od Polski.

Polska delegacja jechała na szczyt z jednym zadaniem: przekonać Niemcy (jako kraj sprawujący unijną prezydencję) oraz resztę partnerów, aby do mandatu konferencji międzyrządowej wpisano kwestię podejmowania decyzji w Radzie Unii Europejskiej. Temu służyła cała akcja polityczna - a także oświatowa - prezentująca polską propozycję zmiany liczenia głosów państw członkowskich.

Wychodziła ona z założenia, że zapisany w traktacie konstytucyjnym system podwójnej większości, wedle którego głosy państw są wprost proporcjonalne do liczby ich ludności, jest niesprawiedliwy, gdyż faworyzuje duże państwa kosztem średnich, a tym samym zaburza równowagę między członkami Unii, na korzyść tych największych. Polska proponowała więc modyfikację tej zasady poprzez zastosowanie pierwiastka kwadratowego.

Zastosowanie tej prostej formuły matematycznej nie tylko poprawiałoby siłę głosu Polski, ale i powodowało, że cały system ważenia głosów stawał się politycznie racjonalny: łączył efektywność z poszanowaniem delikatnej równowagi sił w Unii. Jako taki spotkał się z pozytywnym przyjęciem i poparciem wielu osób nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie. Poparcie to rosło w miarę zbliżania się szczytu i zjednywało nam nie tylko komentatorów, intelektualistów, ale i pojedynczych polityków. Nawet w Niemczech pojawiło się kilka głosów rozsądku, kierujących się przy ocenie polskiej propozycji meritum problemu, a nie falą "histerii nacjonalistyczno-populistycznej" (jak napisałaby większość niemieckich komentatorów o Polsce), w której interes Europy został zredukowany do interesów polityki niemieckiej.

Tymczasem Polska sama wycofała się ze swej propozycji już w czwartek wieczorem, nie pozwalając jej nawet "zaistnieć" na szczycie. W miejsce nowego sposobu liczenia głosów zaproponowano przedłużenie obowiązywania systemu z Nicei do roku 2020; po negocjacjach zgodzono się na rok 2017 oraz wzmocnienie tzw. mechanizmu z Joaniny (polega on na tym, że grupa państw może odwlekać podjęcie decyzji). W praktyce oznacza to po prostu oddaloną w czasie zgodę na system zapisany w traktacie konstytucyjnym.

Nie ulega wątpliwości, że przeforsowanie polskiej propozycji było niezwykle trudne. Porażka była więc wkalkulowana w działanie. Jednak sposób oraz tempo pogrzebania własnej propozycji zastanawia i - co tu dużo mówić - smuci. Dzisiaj wydarzenie to należy już do przeszłości. Jednak nie bez konsekwencji na przyszłość.

Wydawało się, że "pierwiastek" jako metoda, a nie tylko cel sam w sobie, miał być dla logiki funkcjonowania Wspólnot tym, czym dla tożsamości Europy odwołanie do historii naszej części Europy w "Deklaracji Berlińskiej" z marca tego roku: początkiem prawdziwego scalania się politycznego Europy Wschodniej z Zachodnią.

"Pierwiastek" był bowiem pierwszą propozycją zmiany ustrojowej w Unii sformułowaną przez nowe państwo członkowskie. Dawał zatem małą, ale w dłuższej perspektywie niezwykle potrzebną, nadzieję na przełamanie skostniałości dyskursu europejskiego; dyskursu, który dzisiaj nie wyrasta z prawdziwej debaty, lecz charakteryzuje się dogmatyzmem myślenia. Nie dziwi zatem, że jedynym produktem takiego podejścia stają się prowizoryczne rozwiązania i niby-kompromisy. Tak naprawdę bowiem to ani Niemcy, ani Polska - dwaj główni aktorzy szczytu - w niczym nie zmienili swego podejścia do siebie nawzajem oraz sposobu myślenia o tym, co jest dobre dla integracji europejskiej. Odroczono jedynie termin pojedynku, w nadziei, że za dziewięć lat nie będzie już do niego chętnych...

Porzucając własną propozycję, Polska porzuciła zatem tych wszystkich - zwłaszcza w Europie - którzy w trwających od kilku miesięcy zabiegach dostrzegali próbę otwarcia poważnej debaty na temat przyszłości integracji europejskiej. Którzy widzieli w tym nie tylko uzasadnione dążenie do zabezpieczenia własnych interesów, ale i dbałość o interes całości. "Pierwiastek" mógł dać początek budowie nowego kapitału intelektualnego Polski w Europie, bez którego nie można realizować własnych zamierzeń. Stało się jednak inaczej.

Traktat, tylko inaczej

Natomiast z punktu widzenia całej Unii wyniki szczytu w Brukseli nie są aż tak istotne dla kondycji i przyszłości integracji, jak sugerują wypowiedzi polityków, w tym wspomnianej kanclerz Merkel. Na pewno jest to sukces dla jego uczestników. Perspektywa fiaska negocjacji i związana z tym konieczność powrotu do tych samych rozmów w tym samym gronie byłaby torturą. W tym sensie jest to też sukces wszystkich nas, bowiem nareszcie dyskusja przestanie się koncentrować wokół eurokonstytucji.

Czy to oznacza, że teraz nic już nie stoi na drodze rozwiązania problemów Unii: od polityki zagranicznej, poprzez bezpieczeństwo energetyczne aż po dokończenie, lub przynajmniej nieosłabianie, wspólnego rynku? Oczywiście nie. Można mieć jednak nadzieję, że słabości unijnych polityk nie będą już usprawiedliwiane brakiem reformy instytucjonalnej, opracowanej przez konwent europejski.

Choć bowiem z formalnego punktu widzenia w miejsce eurokonstytucji przyjęty zostanie tzw. traktat reformujący, to większość rozwiązań przyjętych na poprzedniej konferencji międzyrządowej zostanie ocalona. Zgodnie z przewidywaniami zniknie jedynie cała oprawa symboliczno-dekoracyjna (flaga, hymn, godło) - tak, aby szefowie kilku państw mogli uniknąć konieczności rozpisania referendów i przyjąć traktat w normalnej procedurze parlamentarnej.

Jak jeszcze przed szczytem trafnie zauważył Financial Times: "Gdyby francuscy i holenderscy wyborcy zagłosowali za konstytucją, bez wątpienia ich werdykt zostałby przedstawiony jako historyczne poparcie dla politycznej unii w Europie. Natomiast »nie« uznano za wyraz głębokiej dezorientacji". Przebieg, jak i wyniki szczytu mogły niestety ponownie pogłębić dezorientację obywateli, którzy - najwyraźniej nieświadomi tego ryzyka - wyrazili jeszcze przed czwartkowym spotkaniem chęć wypowiedzenia się w sprawie nowego traktatu. Tak wynika z badania Eurobarometru przeprowadzonego w pięciu największych państwach Unii.

Żarty odłóżmy jednak na bok. Traktat konstytucyjny nie był żadnym ratunkiem dla problemów Unii, a jego brak nie był katastrofą. To samo można powiedzieć o nowym traktacie. Nie zmienia to jednak faktu, że wprowadza on kilka zmian dość istotnych z punktu widzenia funkcjonowania Unii.

Minister Solana

Przede wszystkim, ocalony został urząd unijnego ministra spraw zagranicznych, którego pozbawiono jednak tytułu ministra, pozostawiając mniej zaszczytny, ale za to bliższy prawdzie tytuł wysokiego przedstawiciela ds. wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Tym samym zdecydowano się na skupienie dość dużych prerogatyw w ręku jednej osoby oraz stworzenie europejskiej służby działań zewnętrznych, która przejmie nie tylko sporo kompetencji, ale i personelu pracującego dzisiaj dla Rady Unii i Komisji. Ma to zapewnić poprawę koordynacji i efektywności polityki zagranicznej Unii, do której należy przecież nie tylko, czy nawet nie przede wszystkim, tradycyjna dyplomacja i misje zarządzania kryzysami, ale i cała polityka rozwojowa oraz pomoc humanitarna.

Czas pokaże jednak, czy rozwiązując jeden problem, nie stworzono tuzina innych. Nowe uprawnienia Javiera Solany (który dziś pełni funkcję przedstawiciela ds. wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa) są bowiem na tyle szerokie, że mogą naruszyć równowagę instytucjonalną w ramach Unii, a przede wszystkim wzmóc rywalizację między sekretariatem Rady Unii a Komisją, która bez wątpienia straci swój silny profil w działaniach zewnętrznych całej wspólnoty. Stąd jest już tylko jeden krok do tego, abyśmy za parę lat ponownie rozpoczynali kolejne rozmowy o reformach. Chyba że przyrost woli politycznej państw będzie tak silny, a pozycja Solany i jego następców tak mocna, że tarcia wewnątrz biurokracji zejdą na plan dalszy.

Jeżeli po zakończeniu konferencji międzyrządowej idea ministra pozostanie w swym pierwotnym kształcie, oznacza to również koniec dotychczasowych prezydencji narodowych w sferze polityki zagranicznej (instytucja prezydencji jako koordynatora działań w pozostałych obszarach zostaje natomiast bez zmian). Polski premier czy minister spraw zagranicznych nie będą mieć szansy na reprezentowanie Unii na Wschodzie, gdy nadejdzie czas naszego przewodnictwa. Szansę tę będzie miał natomiast przewodniczący Rady Europejskiej, którym - jak podały media na parę dni przed szczytem - mógłby zostać ustępujący premier Wielkiej Brytanii Tony Blair.

Urząd przewodniczącego Rady Europejskiej jest nowością wprowadzoną przez konwent. Miał on razem z ministrem spraw zagranicznych nadać Unii większą wyrazistość w polityce zagranicznej. Czy się z tego zadania wywiąże, zależy m.in. od tego, czy ułoży sobie dobre relacje z wysokim przedstawicielem ds. polityki zagranicznej. Dlatego tak ważne są personalia: wybór polityka, dla którego splendor będzie ważniejszy niż współpraca z wysokim przedstawicielem, może zanegować sens całej reformy w polityce zagranicznej.

Jedna rzecz natomiast, która nie ulegnie zmianie, to stosunek do dalszego rozszerzenia Wspólnot. Wbrew słowom przewodniczącego Komisji Europejskiej Manuela Barroso traktat reformujący nie otwiera drogi do przyjęcia nowych członków (tak jak jego brak jej nie zamykał). Rozszerzenia w dającej się przewiedzieć perspektywie nie będzie (z wyjątkiem zapewne Chorwacji), bo nie chcą tego społeczeństwa. A pamiętający lekcje referendów politycy nie będą się temu sprzeciwiać - w tej kwestii, jak w żadnej innej, w Unii nie będzie deficytu demokracji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2007