Madame Europa

Jeśli w roku zjednoczenia Niemiec ktoś śmiałby przepowiedzieć, że córka pastora z NRD-owskiej prowincji stanie kiedyś w szeregu z najważniejszymi mężami stanu tego świata, okrzyknięto by go szaleńcem. 17 lat później, po szczycie G-8 w Heiligendamm i przed szczytem UE podsumowującym niemiecką prezydencję, media rozpisują się o "triumfie pani kanclerz. "W Heiligendamm odgrywano coś w rodzaju światowego rządu - konstatował pewien komentator. - A jego szefową była Angela Merkel, przynajmniej przez chwilę.

19.06.2007

Czyta się kilka minut

Angela Merkel w Warszawie, marzec 2007 r. / fot. KNA-Bild /
Angela Merkel w Warszawie, marzec 2007 r. / fot. KNA-Bild /

Na pozór mogłoby się wydawać, że Angela Merkel osiągnęła swój cel bez większego wysiłku. Nic bardziej błędnego: jej droga na polityczne szczyty była kamienista i wiele razy wydawało się już, że jest zakończona. Z zawodu doktor fizyki, do polityki trafiła w czasie jesiennej rewolucji 1989 r., jak zresztą wielu. Po upadku muru berlińskiego i wolnych wyborach w NRD (w marcu 1990 r.) została zastępcą rzecznika rządu NRD premiera Lothara de Maiziere'a; rządu wprawdzie już demokratycznego, ale właściwie z jednym zadaniem: doprowadzić do zjednoczenia Niemiec, czyli także do własnej likwidacji.

Potem, po zjednoczeniu, wziął ją do swego rządu Helmut Kohl. Trudno powiedzieć, że jako polityczny talent: niektórzy ironizowali, że kanclerz potrzebował "kobiety, i to ze Wschodu". Była ministrem ochrony środowiska; Kohl nazywał ją protekcjonalnie "swoją dziewczynką". Wiele lat później "dziewczynka" wyemancypowała się, zwróciła przeciw niedawnemu protektorowi (oskarżanemu o przyjmowanie nielegalnych darowizn na partię) i została przewodniczącą chadecji (CDU). Ale nawet wtedy musiała dopiero wywalczać sobie pozycję w niemal wyłącznie męskim otoczeniu; w 2002 r. musiała też przełknąć upokorzenie, gdy chadeckim kandydatem do fotela kanclerskiego został jej wewnątrzpartyjny rywal, Bawarczyk Edmund Stoiber.

Jej droga - nie tylko jako polityka, ale też jako kobiety - do Urzędu Kanclerskiego to właściwie majstersztyk, jeśli uwzględnić nie tylko to, co powiedziano powyżej, ale także rozliczne intrygi partyjnych "przyjaciół". A od czasu, kiedy w 2005 r. została kanclerzem, wiele już razy wykazywała się polityczną zręcznością - nie tylko w polityce wewnętrznej, w trudnej koalicji z socjaldemokratami, ale przede wszystkim w polityce zagranicznej.

Upór i urok

Również podczas szczytu "Wielkiej Ósemki" nad Bałtykiem Angeli Merkel udała się rzecz niemała: dyplomatycznie, ale stanowczo moderowała spotkanie z siedmioma mężczyznami, w większości - mówiąc oględnie - trudnymi w obyciu, i osiągnęła w kwestii ochrony klimatu nawet więcej, niż mogła oczekiwać. Przede wszystkim prezydent USA ustąpił jej w sprawie najważniejszej, czyli redukcji gazów cieplarnianych, przed czym Stany dotąd twardo się broniły. Od teraz "Wielka Ósemka" deklaruje, że chce "poważnie uwzględnić" możliwość zredukowania emisji gazów cieplarnianych o 50 proc. do roku 2050.

Uzyskanie bardziej wiążącego sformułowania nie było możliwe. Ale i tak dawnej "dziewczynce" Helmuta Kohla - a dziś "pani prezydent" Unii (do 30 czerwca) i przewodniczącej G-8 - udało się coś, czego nie osiągnął wcześniej nikt: łącząc upór z urokiem osobistym, skłoniła do kompromisu uparciucha Busha, mając za sobą gorące poparcie ze strony Blaira, Sarkozy'ego, Prodiego i przewodniczącego Komisji Europejskiej Barroso.

Oczywiście, taka kompromisowa formuła nie rozwiąże jeszcze palących problemów globalnego klimatu i zmian w nim zachodzących - czego skutków w tych dniach doświadczają na własnej skórze i Niemcy, i Polacy, gdy nad centralną Europą przechodzą co chwila gwałtowne burze na zmianę z iście letnimi upałami. A jednak to, co ustalono w Heiligendamm, jest nową jakością: po raz pierwszy najbardziej uprzemysłowione kraje świata zgodziły się co do tego, że globalne ocieplenie jest wynikiem działalności człowieka i że trzeba mu przeciwdziałać. A Angela Merkel potrafiła ten minimalny w końcu konsens "sprzedać" medialnie jako swój wielki sukces - sprawiając przy tym wrażenie tak wiarygodne i przekonujące, że światowe media przyjęły w gruncie rzeczy jej optykę.

Podobny scenariusz Merkel zastosowała już w marcu tego roku, gdy - jako urzędujący "prezydent" Unii - zaprosiła do Berlina przywódców pozostałych 26 krajów członkowskich na obchody 50. rocznicy podpisania traktatów rzymskich - aktu założycielskiego Wspólnot Europejskich. Pani kanclerz nie kryła, że zamierza wysłać z Berlina sygnał dla całego kontynentu: "Europa musi dowieść, że może osiągnąć jeszcze więcej, jesteśmy to winni naszym obywatelom" - mówiła, zaznaczając, że zjednoczona Europa potrzebuje nowych fundamentów.

Termin: dwa lata

Efekt spotkania - tak zwana "Deklaracja Berlińska" - nie był może oszałamiający. Polityczne negocjacje nad jej tekstem trwały wiele miesięcy, tekst szlifowano i uzgadniano, przy początkowym oporze ze strony, jak się tradycyjnie już mówi w Berlinie, "naszych opornych partnerów", czyli Polski i Czech. W końcu dokument został zaakceptowany przez wszystkie 27 krajów. Czytamy w nim, że "wraz ze zjednoczeniem Europy spełniło się marzenie naszych przodków. Historia przestrzega nas, aby strzec tego skarbu z myślą o przyszłych pokoleniach. W tym celu musimy stale odnawiać zgodnie z duchem czasu polityczny kształt Europy. Dlatego dziś, 50 lat po podpisaniu traktatów rzymskich, razem podejmujemy wyzwanie, aby do czasu wyborów do Parlamentu Europejskiego w roku 2009 odnowić wspólny fundament Unii Europejskiej".

"Deklaracja Berlińska", choć nie przełomowa, okazała się koniec końców udanym dokumentem: w krótkiej, skondensowanej formie oddawała to, co najważniejsze i na co zarazem zgodzić mogli się wszyscy - że Unia Europejska jest sukcesem i korzyścią dla wszystkich jej członków; wymaga dziś, gdy liczy już 27 krajów, nowego fundamentu instytucjonalnego, który pozwoliłby jej sprawnie funkcjonować; i powinna wypracować taki "odnowiony wspólny fundament" jeszcze przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, które odbędą się za dwa lata.

Choć zatem 25 marca 2007 r. w Berlinie nie wydarzyło się nic przełomowego, europejskie media zgodnie chwaliły Angelę Merkel. Pewna francuska gazeta napisała, że zasłużyła ona na miano "Madame Europe" - "Pani Europa".

Unia w kryzysie

Historia integracji europejskiej to historia wyjątkowego sukcesu. Jej leitmotiv brzmi: razem zamiast osobno. Na początku było to sześć krajów, dziś jest 27, a perspektywa, że dochodzić mogą kolejne, napełnia obawami wielu polityków i zwykłych ludzi (inni z kolei obawiają się coraz ściślejszej integracji oraz coraz dalej idącej utraty suwerenności przez poszczególne kraje).

Jednak to, co funkcjonowało, gdy Wspólnoty liczyły tylko sześciu bądź nawet piętnastu członków, nie wydaje się możliwe, gdy krajów jest prawie dwa razy więcej. Potrzebna jest nowa umowa, określająca podstawy funkcjonowania Unii, umowa spisana i wiążąca dla wszystkich. Dlatego przez kilka lat trwały prace nad projektem traktatu konstytucyjnego, czego efektem było opasłe, 500-stronicowe i zrozumiałe tylko dla nielicznych monstrum, odrzucone już w referendach przez Francuzów i Holendrów. Trwająca od tego momentu dyskusja nad przyszłością traktatu pokazała, że przeciwnikiem konstytucji europejskiej są zwłaszcza politycy rządzący dziś w Warszawie.

Angela Merkel uważa, że jeśli Europa nie będzie mieć konkretnych i solidnych podstaw traktatowych, to nie sprosta wyzwaniom, takim jak globalizacja. Dlatego naciska na reformę traktatu i przyjęcie go jak najszybciej, choć w zredukowanej formie.

Pani kanclerz chce więc, aby jeszcze w tym tygodniu - w czwartek i piątek 21-22 czerwca, podczas unijnego szczytu w Brukseli kończącego półrocze niemieckiej prezydencji - zapadły wiążące decyzje: o kierunku dyskusji oraz o procedurze dalszego postępowania. Merkel ma nadzieję, że jeśli tak się stanie, wówczas w drugiej połowie 2007 r., podczas prezydencji portugalskiej, rozpocznie prace Konferencja Międzyrządowa, która przyjmie nowy, uproszczony tekst traktatu konstytucyjnego. Ten zaś zostanie ratyfikowany przez wszystkie kraje członkowskie do końca roku 2009.

Czy tak się stanie? Oto pytanie zasadnicze. Pewne jest dziś tylko jedno: że proces integracji europejskiej jest w kryzysie. A im dłużej trwa ów kryzys konstytucyjny, wywołany nieudanymi referendami we Francji i Holandii, tym bardziej otwarcie dyskutuje się w Brukseli i Strasburgu o idei, która krąży po Europie już od ponad dekady - idei "twardego jądra" Unii, które składałoby się z krajów zdecydowanych uczestniczyć w coraz "głębszej" integracji. Wersji tego "jądra" jest wiele; jedną z nich zarysował niedawno włoski premier Romano Prodi: "twarde jądro" tworzy 13 krajów strefy euro, w życie wchodzą kolejne reformy, a kto nie chce w nich uczestniczyć, proszę bardzo, droga wolna.

Organizm 490 milionów

Perspektywa "twardego jądra" nie jest wcale abstrakcyjna: wśród polityków w Brukseli i Strasburgu narasta irytacja wobec krajów, które blokują "pogłębianie" integracji. Chodzi głównie o Polskę, której rząd grozi wetem przeciwko całemu procesowi konstytucyjnemu, jeśli Unia nie uwzględni w dalszej dyskusji polskiej propozycji liczenia głosów. Przykładowo przewodniczący Parlamentu Europejskiego Hans-Gert Pöttering otwarcie odrzuca żądanie Warszawy, by traktat negocjować od nowa, skoro - jak mówi - debatowano nad nim kilka lat i Polska, choć jeszcze nie była członkiem Unii, brała udział w tej dyskusji, a jej przedstawiciele parafowali wynegocjowany wówczas tekst traktatu. Nie możemy negocjować bez końca, argumentuje Pöttering, który obstaje też przy tym, aby w nowym, uproszczonym traktacie zachować najważniejsze reformy instytucjonalne, jak ograniczenie możliwości weta, nowy system głosowania na Radzie Ministrów Unii i Kartę Praw Podstawowych.

Angela Merkel zdążyła już poznać trudności związane z funkcjonowaniem tworu, jakim jest związek 27 krajów liczących razem 490 mln obywateli. Poznała także, podczas licznych wizyt i spotkań, poglądy i uwrażliwienia obecnego polskiego rządu. Niektóre z jej wypowiedzi w wywiadzie, którego przed szczytem G-8 udzieliła tygodnikowi "Der Spiegel", były niewątpliwie skierowane do czytelników w Warszawie: "Bądźmy realistami - mówiła. - Nie musimy marzyć teraz o jakichś Stanach Zjednoczonych Europy. Będąc politykiem, zawsze, również w czasie niemieckiej prezydencji, próbowałam postępować tak, aby Unia Europejska prezentowała się na zewnątrz jako organizm działający razem, zwarty. Walczyłam też z wszelkimi próbami podzielenia Unii. (...) Unia nie jest państwem, ale my wszyscy mamy wspólne europejskie interesy, Francuzi mają interesy francuskie i Polacy mają interesy polskie".

Historia integracji pokazuje, że problemy były zawsze, od początku, nawet gdy Wspólnota obejmowała tylko kilka krajów. Zawsze jednak udawało się znaleźć kompromis, a z biegiem lat kraje członkowskie godziły się na przekazywanie coraz to nowych kompetencji Komisji Europejskiej w Brukseli i Parlamentowi w Strasburgu. I okazywało się, że odbywa się to z korzyścią dla wszystkich. Tak było w przypadku "Jednolitego Aktu" z 1986 r., traktatu z Maastricht (1992 r.), traktatu amsterdamskiego (1997 r.) i przy wprowadzeniu euro.

Dziś Unia znowu jest na rozdrożu. Z jednej strony jest poważaną na całym świecie wspólnotą wartości, jak pisze nowojorski historyk Tony Judt w swej historii Europy. Z drugiej strony, gdy chodzi o takie "twarde" sprawy jak bezpieczeństwo czy polityka energetyczna, Europejczycy oglądają się ciągle jeszcze na własne stolice. Tymczasem Europa i jej wartości tylko wówczas mogą być atrakcyjnym wzorem dla innych regionów świata, jeśli kontynent będzie reprezentować swoje interesy wspólnie.

Taki właśnie cel polityczny przyświeca Angeli Merkel, "nowej żelaznej damie", jak nazwał ją amerykański "Newsweek". I dlatego będzie walczyć na brukselskim szczycie o doprowadzenie do końca procesu konstytucyjnego. Oczywiście Merkel ma świadomość, że projekt z 2004 r., ten odrzucony przez Francuzów i Holendrów, nie znajdzie już większości. Ale jest zdecydowana uratować z niego tyle, ile się da. A że jest pragmatyczką, ważna jest dla niej treść, a nie forma: uważa, że tak czy inaczej na końcu negocjacji powinien wyłonić się mechanizm, który pozwoli na podejmowanie w przyszłości decyzji politycznych większością głosów. Bo to, że w Unii 27 państw (a w przyszłości liczniejszej) jednomyślność w decydowaniu nie jest możliwa, jest jasne dla - prawie - wszystkich.

Tu Brytyjczycy, tam Polacy

Dwa są kraje, które w tej chwili najmocniej blokują proces konstytucyjny, Wielka Brytania i Polska, choć przyczyny ich stanowiska są odmienne. Rząd w Londynie uważa, że parakonstytucyjny charakter traktatu jest czymś zbędnym. Być może to zrozumiałe stanowisko kraju, którego quasi-konstytucją jest przyjęta prawie 800 lat temu (w 1215 r.) Wielka Karta Swobód, do dziś uznawana za fundament porządku konstytucyjnego i gwarancję wolności obywatelskich. Zarazem wiadomo, że rząd przyszłego premiera Gordona Browna nie będzie wetować procesu konstytucyjnego, lecz w ostateczności, jeśli uzna to za istotne dla interesów brytyjskich, skorzysta z tzw. formuły opt-out, czyli możliwości wyłączenia się przez dany kraj z określonych tematów objętych konstytucją europejską.

Trudniejsze, bo nie poddające się racjonalnym wytłumaczeniom, są groźby weta płynące z Warszawy. Rząd premiera Jarosława Kaczyńskiego i prezydent Lech Kaczyński domagają się uwzględnienia w dalszej dyskusji zupełnie nowej propozycji liczenia głosów (tzw. metody pierwiastkowej), która sprawiłaby, że głos Polski i Czech razem wziętych byłby mocniejszy niż głos Niemiec. Projekt ten nie znalazł dotąd poparcia w żadnym kraju, poza tymi dwoma, ściąga natomiast na politykę europejską Warszawy coraz większą krytykę.

"Można odnieść wrażenie, że polskie władze kierowane przez braci Kaczyńskich nie chcą dopuścić do tego, aby to właśnie Niemcom udało się ruszyć z miejsca unijne reformy" - mówił kanclerz Austrii Alfred Gusenbauer w rozmowie z "Süddeutsche Zeitung" już po swojej niedawnej wizycie w Warszawie. Gusenbauer przypomniał, że 65 proc. Polaków popiera ratyfikację traktatu konstytucyjnego w jego obecnej formie i dodał: "Zakrawa to na absurd, że najbardziej proeuropejskie społeczeństwo ma najbardziej eurosceptyczny rząd".

Wygląda na to, że ani Gusenbauer, ani Sarkozy podczas "pielgrzymek" do Warszawy przed szczytem brukselskim nie przekonali polskich władz .

Czy zatem Angela Merkel rzeczywiście zasługuje na miano "Madame Europa", będziemy wiedzieć pod koniec tego tygodnia. Wszystko wskazuje na to, że niemiecka kanclerz oceniana będzie także według tego, czy uda jej się przeciąć węzeł gordyjski zamotany w Warszawie.

Przeł. Wojciech Pięciak

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2007