Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Koniec lutego. Las Vegas w stanie Nevada. Podczas debaty demokratycznych kandydatów na prezydenta USA pada ważne pytanie: „Panie Bloomberg, czy powinien pan istnieć?”. Skierowane jest do byłego burmistrza Nowego Jorku (rządził Wielkim Jabłkiem w latach 2003-2012). Pytającemu nie chodzi oczywiście o prawo osoby ludzkiej o imieniu i nazwisku Michael Bloomberg do fizycznego istnienia. Tylko raczej o to, czy Bloomberg uważa, że ma prawo posiadać 55 mld dolarów majątku netto (na tyle Bloomberga wycenił w roku 2019 magazyn „Forbes”). Bloomberg próbuje zejść z linii strzału. Odpowiada, że owszem: ma dużo pieniędzy, ale to właśnie dzięki nim może teraz finansować kampanię Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich jesienią 2020 roku. Widząc, że odpowiedź nie zadowala pytającego, Bloomberg wypala w końcu: „Tak, mam te pieniądze, bo ciężko na nie pracowałem!”. Na to do rozmowy wtrąca się Bernie Sanders: „Wie pan co, panie Bloomberg, mnie się wydaje, że to nie pan zarobił te wszystkie pieniądze. Myślę, że pańscy pracownicy też mieli z tym coś wspólnego!”. Bloomberg nie odpowiada. Jest wyraźnie zbity z pantałyku.
W ostatnią środę w obliczu słabych wyników dotychczasowych prawyborów Michael Bloomberg zrezygnował z wyścigu o Biały Dom. Sanders pozostaje w nim nadal i zgodnie z przewidywaniami ostateczna walka o nominację Demokratów rozstrzygnie się pomiędzy nim a byłym wiceprezydentem Joe Bidenem. Sedno zarysowanej powyżej różnicy poglądów pomiędzy senatorem z Vermontu a burmistrzem-miliarderem pozostaje jednak aktualne.
Jeszcze 10-15 lat temu tego typu pytania w zasadzie się w debacie publicznej nie pojawiały. A jeśli ktoś je stawiał, był natychmiast pacyfikowany jako anachroniczny marksista albo inny szaleniec podważający podstawowe prawo kapitalizmu i ładu społecznego, czyli świętą własność prywatną. Miało to swoje konsekwencje. Tę dekadę albo półtorej temu odpowiedź taka, jakiej próbował udzielić podczas debaty w Nevadzie Michael Bloomberg, pasowałaby doskonale. Jeszcze by dostał brawa. Byłoby słychać: „Patrzcie tylko: zarobił fortunę i chce się nią z nami podzielić. Dobry, ludzki pan!”. To nie jest tak, że dziś takich reakcji już nie ma. Ale coraz cześciej spotkamy się również z podejściem odmiennym. Założę się, że podobnie jest wśród czytelników tego felietonu. Jednym wyda się on złowieszczym wspomnieniem (jak to w takich sytuacjach mawiają krytycy „czasów słusznie minionych, których pan redaktor pewnie nie pamięta”). Ale wielu pytanie o prawo i sens nazywania przez Bloomberga tych 55 mld dolarów „moimi pieniędzmi” uzna pewnie za uzasadnione.
Ja sam jestem w tym sporze po stronie Sandersa. Co więcej: uważam, że po jego stronie są również mocniejsze racje polityczne i ekonomiczne. Bo cóż takiego powiedział Bernie? Przełożył tylko na język polityki to, co dla ekonomistów nie ulega żadnej wątpliwości. A mianowicie, że do wytworzenia wartości ekonomicznej w gospodarce potrzebna jest praca. I to nie tylko praca samego lidera/pomysłodawcy/głównego udziałowca jakiegoś biznesowego przedsięwzięcia, lecz także tysięcy ludzi powiązanych z nim siecią bezpośrednich i pośrednich ekonomicznych zależności. I nic tu nie zmienia fakt, że praca wielu z nich (na tym polega neoliberalizm) dawno temu zlecona już została firmom zewnętrznym w ramach skomplikowanej sieci powiązań. Albo odesłano tę pracę (globalizacja) hen na inne kontynenty. Nieważne: daleko czy blisko, w firmie bądź poza nią, bez tej pracy pozostałe czynniki produkcji (czyli kapitał i technologie) nigdy nie zostaną przemienione w zyski. Nie ma takiej siły, która mogłaby tego dokonać.
Czytaj także: Rafał Woś: Lepsze geny bogatych
To, że sami bogacze wolą o nich nie pamiętać, jest już zupełnie inną sprawą. Pewnie z czasem sami zaczynają wierzyć w swoje własne narracje o tym, że „w dzisiejszych czasach liczy się pomysł”. Nie znaczy to jednak, iż pozostali muszą tę narrację bezkrytycznie i po wsze czasy kupować.
A przecież to dopiero początek. Żaden z milion- czy miliarderów nie spadł przecież z Księżyca (przynajmniej nic oficjalnie na ten temat nie wiadomo). Każdy z nich ma coś do zawdzięczenia pokoleniom, które były przed nim. A także otoczeniu współczesnych. Swoim nauczycielom, rodzicom, przyjaciołom, wrogom, społeczeństwu i kulturze, które ich ukształtowały. Istnieje nawet wiele badań pokazujących, że powodzenie człowieka bardzo mocno zależy od fazy cyklu koniunkturalnego, która towarzyszy ich wchodzeniu w dorosłość. Dlaczego tak łatwo te wszystkie czynniki są redukowane do „moje pieniądze” i „mój sukces, na który ciężko pracowałem”. To tak, jakby ze stu równoprawnych elementów układanki wybrać ten jeden najbardziej dla jednostki korzystny i zakrzyknąć „tylko ten i żaden inny”.
Dobrze, że problem „czyje bogactwo” wybrzmiewa przy okazji amerykańskich wyborów prezydenckich. Nie ma oczywiście gwarancji, że przełoży się on na jakiekolwiek posunięcia polityczne. Ani nawet na trwałą zmianę w postrzeganiu bogactwa. Niedostrzeganie tych tendencji i mówienie, że „i tak nic się nie zmieni” byłoby jednak kardynalnym błędem, na który nie warto chyba sobie pozwalać.
Polecamy: Woś się jeży - autorska rubryka Rafała Wosia co czwartek w serwisie "TP"