Czerwone i czarne

Rozpowszechnione jest przekonanie, że Polacy wykazują specjalne - wyróżniające ich - przywiązanie do przeszłości, że nigdzie tak często jak w Polsce nie rządzą trumny. Nie wydaje mi się, aby było ono zasadne. Przekonują o tym nie tylko autorytety tak niepodważalnej wielkości jak John Stuart Mill, Max Weber czy Maurice Halbwachs, ale także praktyka życia publicznego.

14.03.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

Każdy, kto otarł się o Stany Zjednoczone - uważane nie bez racji za kraj, w którym wykuwa się “postnowoczesność" - wie, jak częste jest tam odwoływanie się do przeszłości: obchody, pomniki, muzea historyczne. Jak często w dyskursie politycznym stosowane są figury retoryczne ułożone ponad 200 lat temu przez Ojców Założycieli. Każdy, kto wejrzał w to, co dzieje się we Francji, zauważy, że po Wielkim Wstrząsie, jakim była rewolucja 1789 r., powtarzają się wstrząśnięcia wtórne, które wystąpiły np. w czasie obchodów dwusetnej rocznicy zdobycia Bastylii, a odczuwalne są też w przypadku najnowszego sporu o chusty. Ponieważ dzięki pomysłom Eriki Steinbach jesteśmy “na bieżąco" z pamięcią niemiecką, nie ma chyba sensu wyszczególnianie tego, co działo się z tą pamięcią przez ponad pół wieku i co dzieje się dziś. Tak więc - przynajmniej w sferze cywilizacyjnej, do której należymy - pamięć z pewnością współtworzy teraźniejszość, a zatem i przyszłość.

Domowa wojna o tradycję

---ramka 325426|prawo|1---Nie oznacza to, że obecność przeszłości jest zawsze i wszędzie tak samo widoczna, przejawia się w taki sam sposób, odgrywa taką samą rolę w życiu zbiorowym. Trzeba podkreślić, że przez wiele lat - w istocie niemal przez cały okres istnienia Polski Ludowej (PRL czy “komuny", jak kto woli) - Polacy żyli w warunkach pamięci zakneblowanej. Określenie to należy, oczywiście, traktować dynamicznie. Zarówno dlatego, że w okresach destabilizacji systemu władze rozluźniały knebel, co wynikało m.in. z szukania nowej legitymizacji (np. narodowej czy nacjonalistycznej, wymagającej reinterpretacji obowiązującego kanonu tradycji). Jak i dlatego, że powtarzano próby “przegryzienia" czy też zerwania knebla przez tych - od 1980 r. bardzo licznych - którzy w rzetelnym opisie przeszłości upatrywali ważnego narzędzia podważenia prawomocności systemu.

W latach schyłkowych PRL dochodziło nawet do wyścigu między tymi, którzy przegryzali, a tymi, którzy rozluźniali: “nie zostawiać pola dla przeciwnika - mówił gen. Jaruzelski jesienią 1988 r. - który będzie nas tłukł. Teraz będzie tłukł Bieruta i to wszystko inne (...) musi być jakaś koncepcja wyjścia z tego z najmniejszymi szkodami dla partii (...) najgorsze jest trwać w takich okopach, które wiadomo, że trzeba kiedyś oddać". Trudno powiedzieć, jak dalece ta “wojna domowa o tradycję", która na szerszą skalę toczyła się co najmniej od drugiej połowy lat 70., a jeśli brać pod uwagę np. oddziaływanie Radia Wolna Europa - od połowy lat 50., wpływała na pamięć potoczną. Wydaje się jednak, że zasadna jest konstatacja Barbary Szackiej, wywiedziona z jej badań nad stosunkiem do przeszłości, prowadzonych w latach 1965-88: opinia na temat Polski Ludowej stawała się coraz bardziej krytyczna, “zmieniła się, zanim nastąpiły zmiany ustrojowe", a zatem, że była raczej “zapowiedzią i wstępem" do transformacji, niż jej skutkiem.

Przegryzanie knebla oznaczało nie tylko “tłuczenie Bieruta", pisanie o pakcie Ribbentrop-Mołotow, zbrodni katyńskiej, mordach sądowych, fałszerstwach wyborczych czy czołgach na ulicach Poznania, Gdańska i Szczecina. Już w drugim obiegu lat 1977-80, a jeszcze wyraźniej w okresie “karnawału" i po 13 grudnia, pojawił się inny aspekt przeszłości. Symbolizowały go teksty dotyczące np. pogromu kieleckiego czy Akcji “Wisła". Scena opozycyjna (i “solidarnościowa"), pluralistyczna i nie poddana państwowej kontroli, była prefiguracją sceny demokratycznej. A cóż bardziej naturalnego dla demokracji niż “wietrzenie historii", atakowanie różnego rodzaju (społecznych, kulturowych, ideologicznych etc.) tabu, wywlekanie rzeczy wstydliwych?

Od autorytetów po obywateli

Tak więc na przedprożu III Rzeczypospolitej mieliśmy do czynienia z dwoma głównymi wątkami komponującymi się w skomplikowaną strukturę pamięci, którą nazywamy potoczną. Wątkami podejmowanymi przez elity intelektualne czy polityczne były: stosunek do systemu komunistycznego (do PRL) i stosunek do “czarnych kart" historii narodowej.

W warunkach swobody wypowiedzi i publicznego przedstawiania poglądów, swobody badań - uzyskanych po załamaniu się komunizmu - pamięć i przeszłość stały się obszarem oczywistych dla wszystkich polemik i kontrowersji. Motywowanych światopoglądem, ideologią, interesami czy odmiennym rozumieniem tego, czym jest profesjonalna powinność badacza przeszłości. Za oczywiste uznano także, że przeszłość nie jest domeną wyłącznie historyków, że na jej terenie rozgrywają się - zarówno trwałe, jak doraźne - konflikty polityczne. Że na jej temat wypowiadają się autorytety zarówno instytucjonalne (od prezydenta i prymasa poczynając), jak indywidualne (politycy, artyści, filozofowie), a dzięki prawdziwej hipertrofii badań opinii publicznej wypowiadają się też “zwykli obywatele". Trudno orzec, jak owe wątki splatają się, na ile postawy w obrębie jednego z nich są komplementarne, a na ile wykluczające się wobec drugiego. Pewne jest, że oba układają się w kontinuum, z silnie zaznaczoną obecnością postaw skrajnych.

Jakkolwiek oba występowały już wcześniej, po 1989 r. pojawiła się wyraźna dysproporcja chronologiczna. Stosunek do “czarnych kart" stał się przedmiotem publicznej dyskusji w istocie dopiero po ukazaniu się “Sąsiadów" Jana T. Grossa (2000), w związku z rocznicą mordu w Jedwabnem i śledztwem wszczętym w sprawie tego mordu przez IPN. Dyskusja w obrębie tego wątku toczyła się już wcześniej, np. wokół artykułu Michała Cichego w “Gazecie Wyborczej" o zamordowaniu grupy Żydów w czasie Powstania Warszawskiego, czy po ukazaniu się książki Helgi Hirsch o obozach dla Niemców tworzonych w pierwszych latach po wojnie. Nie przybrała jednak formy debaty ogólnonarodowej, nie zabierali w niej głosu przedstawiciele najwyższych władz państwowych czy kościelnych, nie badano też poglądów opinii publicznej na ten temat. Wyjątkiem, w związku z inicjatywą parlamentarną, była sprawa deportacji ludności ukraińskiej w ramach Akcji “Wisła". Dającym się zauważyć elementem niektórych dyskusji było składanie odpowiedzialności za wydarzenia na system komunistyczny (np. pogrom w Kielcach przedstawiano jako prowokację bezpieki lub służb sowieckich, mord w Jedwabnem zaś miał być reakcją na kolaborację ludności żydowskiej z sowieckim okupantem).

Mniej więcej 10 lat po tym, jak Polska weszła w okres transformacji, problem “czarnych kart" stał się więc w widoczny sposób obecny na scenie publicznej. Obok tradycyjnego już, nieomal “dyżurnego", tematu stosunków polsko-żydowskich, a raczej form i zasięgu polskiego antysemityzmu, na szerszą skalę pojawiły się stosunki polsko-niemieckie, w znaczeniu polskich represji wobec Niemców. Przez pewien czas nie wywoływały one szerszego rezonansu, choć historycy nie powinni mieć sobie zbyt wiele do zarzucenia. Ukazało się szereg monografii (np. Jerzego Kochanowskiego o niemieckich jeńcach wojennych, Bernadetty Nitschke o wysiedleniu Niemców czy Piotra Madajczyka o mniejszości niemieckiej w latach 1945-89) i wyborów źródeł, w których rzeczowo przedstawiano położenie ludności niemieckiej. Polemiki ograniczały się jednak do czasopism fachowych. Większą ekscytację wywołały teksty prasowe o przypadkach morderstw dokonanych na Niemcach w 1945 r. czy wydarzeniach w Bydgoszczy we wrześniu 1939 r.

Wydaje się pewnym, że poza celami czysto poznawczymi, zainteresowanie tą problematyką wiązało się z ogólnymi tendencjami do pojednania polsko-niemieckiego i odpowiadało na zapotrzebowanie społeczne oraz - zapewne bardziej - polityczne. Trudno powiedzieć, jak sytuacja się rozwinie, gdyż głośny konflikt o Centrum Wypędzonych zapewne w znacznym stopniu zahamuje dotychczasową dynamikę badań i publikacji, a przede wszystkim rosnącą - choć nie można tego generalizować - empatię wobec Niemców.

Upadek mitu "niewinnej ofiary"

Jak wynika z niedawno przeprowadzonych badań (styczeń 2004, OBOP), znaczna część polskiej opinii publicznej zaakceptowała istnienie “czarnych kart" w dziejach narodowych. Na pytanie “Czy trzeba nadal mówić o cierpieniach zadanych przez Polaków podczas II wojny światowej?", 51 proc. badanych odpowiedziało pozytywnie. Wyraźnie mniej - co nie znaczy, że mało, bo 39 proc. - uznało, że nie należy tego problemu poruszać. Wprawdzie pytanie odnosiło się bezpośrednio raczej do polskich win wobec Żydów (trudno mówić o winach wobec Niemców w czasie wojny), ale sądzę, że w pewnym przynajmniej stopniu obejmuje ono także “cierpienia zadane przez Polaków" po wojnie, a więc m.in. Niemcom.

Innym elementem “czarnych kart" jest kolaboracja z III Rzeszą. Problem nagłośniono za przyczyną tekstów o Instytucie Niemieckiej Pracy Wschodniej - bardziej zresztą za sprawą artykułu w popularnym tygodniku niż naukowej monografii o Instytucie - oraz o tzw. memoriale lizbońskim z 1940 r. Reakcja szerszej opinii była jednak mało widoczna, zaś polemiki toczą się nieomal wyłącznie w gronie profesjonalnych historyków. W każdym razie kolaboracja nie stała się przedmiotem publicznych wypowiedzi osób z kręgu elit politycznych czy opiniotwórczych i widziana jest głównie w kontekście szmalcownictwa czy ogólniej - wspomagania Niemców w prześladowaniu Żydów. Nie wydaje się, aby leżała gdzieś jakaś “bomba", której zdetonowanie poruszy opinię publiczną. Ale wykluczyć tego nie można.

Po 1989 r. w obszarze “czarnych kart" nastąpiło “odkneblowanie" przeszłości. Nie tylko w sensie bez porównania większych możliwości prowadzenia badań i ogłaszania ich wyników, ale przede wszystkim w tym znaczeniu, że stały się one przedmiotem swobodnej dyskusji publicznej. W debacie pojawił się pogląd wyrażający rezerwę wobec - jak określił to Zdzisław Krasnodębski - “koncentracji na własnych niegodziwych czynach", gdyż może to być szkodliwe dla edukacji obywatelskiej, “która wymaga pozytywnych wzorów". Niemniej swobodna dyskusja zapewne wpływa na kształt pamięci potocznej, zmieniając ją w kierunku poszerzania pola empatii wobec innych narodów, a zarazem większego samokrytycyzmu. Wpłynęło to osłabiająco (bo chyba nie destrukcyjnie) na mit Polski-“niewinnej ofiary" tak silnie zakorzeniony, także w dawnej, romantycznej tradycji. Wydaje się niemożliwe, aby tego rodzaju procesy mogły odbywać się w PRL, tj. w warunkach państwa - łagodnie mówiąc - niedemokratycznego.

Między potępieniem, a zapomnieniem

Jakkolwiek problemy związane z winą wobec innych (obcych) budziły co pewien czas powszechniejsze zainteresowanie, a nawet - jak w przypadku sprawy Jedwabnego - wręcz ogólnonarodową ekscytację, pozostawały w cieniu problemu podstawowego dla narodowej pamięci ostatnich 15 lat: stosunku do PRL czy też, ogólniej rzecz biorąc, komunizmu. Nie sposób w krótkim tekście przedstawić nawet najważniejszych elementów składowych problemu - czy raczej kłębowiska problemów. Istnieje na ten temat obszerna literatura. Uderza jednak, że nie powstała do tej pory żadna, oparta na szczegółowych badaniach, monografia i choć socjolodzy (a to głównie ich domena) nie unikają zabierania głosu, na plan pierwszy wybijają się wypowiedzi publicystów bądź mające charakter publicystyczny. Zresztą tylko takie mogą “przebić się" do opinii publicznej.

Problem jest jednak nie tylko rozległy i wielopłaszczyznowy, ale też silnie związany ze sferą czysto polityczną, co niewątpliwie utrudnia - a może wręcz uniemożliwia - rzeczowe nad nim badania. Nie ma chyba potrzeby przedstawiania szczegółów. Wspomnieć jednak trzeba, że dla sporej części elit politycznych i intelektualnych brak jednoznacznego oraz umocowanego legislacyjnie potępienia systemu komunistycznego i wyciągnięcia z tego konsekwencji w sferze karnej oraz dla konstrukcji ustroju demokratycznego państwa, jest niezwykle ważnym - bodaj czy nie najważniejszym - wytłumaczeniem złej sytuacji kraju: od bezrobocia i korupcji poczynając, na poparciu jakie zdobywają partie populistyczne, kończąc. Z drugiej strony, serwowane są - może z mniejszą emfazą - nie tylko opinie jednoznacznie gloryfikujące PRL, ale przede wszystkim postulujące “patrzenie w przyszłość" i odsyłające tych, którzy chcą poznać polskie państwo komunistyczne, do bibliotek, gdzie w zaciszu spoczywają (lub spoczywać powinny) specjalistyczne, wyważone monografie. Między tymi postawami znajduje się kontinuum stanowisk mniej radykalnych czy pośrednich.

Niezwykle wysokie (i niespodziewane?) koszty społeczne przekształcania gospodarki centralnie sterowanej w gospodarkę opartą na zasadach wolnego rynku, w decydującej - lub co najmniej znacznej - mierze wpływały i wpływają na pamięć potoczną o niedawno upadłym systemie. Ale świadomość społeczna - a w tym i pamięć - nie jest podmiotem homogenicznym. Zarówno dlatego, że brakuje jednomyślności, jak też, że nader często cechuje ją wewnętrzna niezborność. Oto np. w jednym z badań opinii publicznej z 1996 r. ok. 60 proc. respondentów stwierdzało, że bilans PRL jest negatywny, a tylko 43 proc., że w III RP żyje im się lepiej niż “za komuny". Jeśli przyjąć, że badanie to odzwierciedla - dla roku 1996 - rzeczywisty rozkład postaw, należałoby stwierdzić, że spory segment opinii publicznej cechuje się daleko posuniętym altruizmem państwowym: mnie jest wprawdzie gorzej, ale stan rzeczy w kraju jest lepszy.

Można też trafić na - dziwne na pierwszy rzut oka - niespójności, np. z cytowanego już badania ze stycznia 2004 r. wynika, że większość (54 proc.) osób deklarujących się jako zwolennicy PiS, a więc partii kładącej silny nacisk na potępienie PRL i wyciągnięcie z tego wniosków prawnych, uważa, że nie powinno się wracać do sprawy dekomunizacji. Natomiast według co piątego zwolennika SLD, sprawa ta winna być na porządku dnia.

Wszystkie badania opinii dotyczące stosunku do przeszłości - od tych, w których stawiane są pytania ogólne, po te, które dotyczą spraw wycinkowych (np. stosunek do stanu wojennego, gen. Wojciecha Jaruzelskiego, lustracji czy płk. Ryszarda Kuklińskiego) - wskazują na istnienie głębokich podziałów oraz stan chwiejnej równowagi. Rzadko zdarzało się, aby jakaś postawa była wyraźnie dominująca. Częściej występowały mniej więcej równorzędne “bloki" za i przeciw, a nieomal z reguły ok. 20-25 proc. indagowanych odpowiadało “trudno powiedzieć", czyli wstrzymywało się od głosu.

Niektórzy próbują wyciągać z tego wnioski polityczne i tworzyć coś na kształt “wspólnej pamięci" lub wyważać pozytywy i negatywy sytuacji sprzed 1989 r., wedle reguły “tak, ale...". Projekt można chyba uznać za utopijny, jeśli zamysł polega na przekonaniu do niego wszystkich lub prawie wszystkich. Podziały na tle stosunku do peerelowskiej przeszłości ukształtowały się przecież jako trwały element nie tylko pamięci społecznej, co jest naturalne, ale znalazły też znaczące miejsce w życiu publicznym i na scenie politycznej. Jak nakładają się one na inne podziały, wynikające np. z interesów grupowych czy statusu społecznego, jest rzeczą odrębną, której tutaj nie potrafię przedstawić. Także dlatego, że jest to problem dopiero do zbadania.

Stereotypy zamiast mitów

Istnienie silnych kontrowersji wobec tradycji PRL uniemożliwia chyba mitologizację jakiegokolwiek fragmentu tamtej epoki czy wydarzenia lub osoby z tamtych lat. Na niemożliwość pojawienia się powszechnie akceptowanego czy wyznawanego mitu, silniej niż kontrowersje, może też wpływać charakter i przebieg walki politycznej, która rozegrała się (i rozgrywa) po upadku komunizmu. W jej wyniku zmniejszyła się radykalnie lub w ogóle znikła szansa na konstrukcję i utrwalenie się mitu “zbuntowanego społeczeństwa", którego uosobieniem miała być “Solidarność", połączonego z mitem ofiarniczym, jaki znalazł umocowanie po wprowadzeniu stanu wojennego. Choć w pamięci społecznej trwają z pozytywną konotacją takie jego elementy, jak rewolta poznańska, strajki z grudnia 1970 r., “gorące lato 1980" czy (już rzadziej) opozycja z lat 1976-80, mit jednak upadł - lub znacząco osłabła siła jego oddziaływania - nie tylko pod wpływem przebiegu procesu transformacji ustrojowej, ale także (a może głównie) pod ciosami tych, którzy byli jego elementem składowym.

Do destrukcji przyczynia się też - mimowolnie - coraz szerszy dostęp do dokumentów służb bezpieczeństwa PRL. Równie często wykorzystywany do ukazywania ludzkiej słabości czy podłości, jak demonstrowania immanentnego zła reżimu komunistycznego. Miejsce mitu zajmują stereotypy, bardziej zresztą użyteczne w codziennej krzątaninie politycznej. Trudno powiedzieć, co zachowało się z mitów peerelowskich? Na pewno runęła koncepcja “jedności moralno-politycznej narodu", jeśli w ogóle kiedykolwiek osiągnęła poziom mitu, a nie “jedynej prawdy" głoszonej przez rządzących. Wydaje się, że upadł - lub ledwo dyszy - mit modernizacyjny, tak znaczący dla legitymizacji władzy komunistycznej.

Razem z mitem “Solidarności" pogrążyła się charyzma Lecha Wałęsy (lub co najmniej obniżył poziom jej akceptacji), którego głównym konkurentem stał się gen. Jaruzelski. Nie sądzę jednak, aby postaci tego typu - tzn. tak ściśle związane z polityką - mogły stać się powszechnie akceptowanymi Wielkimi Autorytetami. Nad rumowiskiem byłych lub niedoszłych Autorytetów góruje z niezmąconą pewnością postać Jana Pawła II. Być może Papież-Polak jest jedynym ocalałym mitem polskim.

Można chyba zaryzykować twierdzenie, że najbardziej znaczącym zjawiskiem ostatnich 15 lat jest ujawnienie, zwerbalizowanie i przeistoczenie się w oczywistość (także polityczną) konkurencyjnych wobec siebie postaw w sferze pamięci i stosunku do narodowej przeszłości. I że przy tej okazji pożegnaliśmy się z długo piastowanymi mitami. Jak długo ten stan będzie trwał i czy w ogóle może być zmieniony, nie potrafię przewidzieć.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2004