Czas brzytwy

Polska dzieli się dzisiaj na dwa obozy według reguł, które znamy dotąd z klęsk powstańczych i wojennych: zostawały tylko groby, wdowy i sieroty oraz ci, którzy w tym samym czasie pracowali, płodzili i rodzili, jakby nigdy nic.

25.01.2011

Czyta się kilka minut

/rys. Marek Tomasik /
/rys. Marek Tomasik /

W filmie "Diabeł" (nakręconym w 1972 r.) Andrzej Żuławski przedstawił rodzaj traktatu historiozoficznego o polskości jako ciągu przemocy i szaleństwa, jako nieustannym rozkładzie człowieczeństwa. Akcje filmu umiejscowił w roku 1793, czasie ostatecznej klęski Polaków, przedstawiając mieszaninę okropieństw i histerii w stężeniu prawie nie do wytrzymania. Ale do tej pory, po tylu latach, film niepokoi swoją diagnozą, nie pozwala o sobie zapomnieć. Jest jak przestroga: patrzcie, w co się możemy osunąć, niejako z przyrodzenia - bo to nasz naturalny stan, nasze przeznaczenie, któremu próbujemy uciec. Między Rosją a Prusami, między przeczystym patriotyzmem a najskrajniejszą zbrodnią.

Główny bohater, Jakub, za namową diabelską zaczyna oczyszczać świat ze zła (brzytwa jest jego narzędziem), szybko dochodząc do stanu, w którym zwalczana w ten sposób choroba zdaje się być lepsza od doktora. To, co szlachetne, przemienia się w swoje przeciwieństwo, każdy gest i działanie staje się ciągiem kolejnych nieszczęść i zbrodni. Doprawdy, śmierć państwa w obrazie Żuławskiego to zaledwie wyzwalacz znacznie gorszego finału: śmierci duszy. Nic dziwnego, że po tym filmie reżyser opuścił Polskę, czyli PRL, a jego dzieło czekało 16 lat na pierwszy publiczny pokaz.

***

Ale jeśli wspominam teraz "Diabła", to dlatego, że przewija się w nim coś znanego z obecnych czasów, podobny ton, podobne rekwizyty. To zwłoki - wypadające z każdej szafy czy alkierza, w poniewierce leżące na ziemi, nie do pochowania, nie do zapomnienia. Towarzyszyły one bohaterom "Diabła" - jak w przypadku ojca Jakuba, który niechowany przez lata, siedzi w swoim domu - na tych samych prawach co żywi (zresztą jego próba pochówku też okazuje się bezskuteczna). Żuławski pokazuje symbolicznie świat, w którym od umarłych, świeżych czy w stanie rozkładu, uwolnić się nie sposób - nie w wyniku ich duchowego obcowania, jak chcieli romantycy, tylko ich fizycznej, sensualnej obecności.

Bo dzieje się to w Polsce, w miejscu, gdzie rok w rok, od niepamiętnych czasów do dzisiaj, na dwa, trzy dni, obok wiosek żywych nagle zapalają się chybotliwym światłem lampionów wioski umarłych. A w miastach, na te parę dni początku listopada, zapalają się dzielnice umarłych - żywi dążą do nich w kolumnach samochodów, przeciskając się przez bramy cmentarzy, zawsze zbyt wąskie dla takiej liczby ludzi.

Polskie funeralia, od barokowych spektakli i portretów trumiennych po turpizm obrazów Beksińskiego i współczesny przemysł gadżetów nagrobnych polskiej prowincji - to coś równie oswojonego i naturalnego jak rodzinne Boże Narodzenie. Jak chce prof. Maria Janion, to odblask przedchrześcijańskiej więzi z zaświatami, podstawowe świadectwo mentalności zbiorowej, tworzące ramy dla znacznie ciekawszych zjawisk.

I tak w perspektywie publicznej - polska wiara w śmierć (i w ofiarę za jej przyczyną dokonaną) funkcjonuje jako gwarancja ciągłości i politycznej pomyślności ("musi umrzeć co ma żyć"). Idąc dalej tym tropem, można by prof. Janion spytać, czy nie kryje się w tej wierze nie tyle chrześcijańska wizja poświęcenia za innych, ile refleks pradawnych zwyczajów składania ofiar z ludzi za pomyślność wspólnoty...

Bez zrozumienia tego czasami niepokojącego związku między codziennością a śmiercią, żywymi a umarłymi - nie sposób zrozumieć ani Polaków, ani Polski. Dysponujemy zresztą w tym względzie bardzo świeżym świadectwem. Opublikowany przez "Krytykę Polityczną" tom tekstów poświęconych żałobie po katastrofie smoleńskiej jest właściwie zapisem bezradności, której na imię niezrozumienie. Młoda polska lewica wychowana na nieczytanych w Polsce filozofach, asertywnie antyreligijna, radykalnie metropolitalna - nie potrafi i chyba nie chce zrozumieć zachowań rodaków, których źródło tkwi w wiejskich kościółkach i przydrożnych krzyżach - dla nich świadczących wyłącznie o złym stanie dróg (w odróżnieniu od pewnej brytyjskiej antropolożki, która będąc pierwszy raz w naszym kraju natychmiast spytała, czy Polacy mają zwyczaj chowania zmarłych przy szosach...).

***

Wielkie pogrzeby (lub ekshumacje), jak pochówek prezydenta Lecha Kaczyńskiego, są bowiem świętami organizującymi na przestrzeni dziejów wspólnotę Polaków. Na jednej szali Słowacki jedzie na Wawel, na drugiej - z sąsiedniej krypty dobywają gen. Sikorskiego... Mało tego, najmniejszy pretekst wystarcza, by do zmarłych powracać, dotknąć, zbadać, za pomocą ich ciał dowieść swoich racji, rozstrzygnąć przyszłość. Po gen. Sikorskim (gdy się okazało, że jego zwłoki nie noszą znamion zamachu), teraz w planach są ekshumacje oficerów jemu towarzyszących. Pogrzeb Piłsudskiego był tyleż wielką manifestacją Niepodległości, ile utwierdzeniem bezalternatywnej władzy jego współpracowników i następców (starczyło na cztery lata...).

W pewnym momencie toczącej się na naszych oczach "sprawy smoleńskiej" omalże nie doszło do ekshumacji wszystkich 96 ofiar, co stałoby się na wieki symbolem zbiorowego szaleństwa. W polskiej łatwości sięgania po zmarłych każdy fragment ciała staje się bezcenny - tym bardziej kiedy należy do świętego. Krew Jana Pawła II, mająca podobno znaleźć swoje miejsce w krakowskich Łagiewnikach, to nie tylko kwestia tradycji katolickiej, ale i bardzo polska tęsknota za ciałem umarłego utwierdzającym rzeczywistość, którą reprezentuje. To realizacja potrzeby bliskości - nie duchowej, ale wręcz fizycznej bliskości ze zmarłym.

Tacy jesteśmy jako zbiorowość, tych odruchów się nie pozbędziemy wraz z postępem czy modernizacją, co mknie nad Polską (rzadziej w Polsce). Bunt się tu nie zda na nic, będzie czymś niezrozumiałym, wręcz blasfemicznym. Źródła takich zachowań są bowiem bardzo pierwotne, "zgłębne", jak by napisali młodopolscy poeci, i ich wykorzenienie byłoby okaleczeniem wspólnoty, jej zubożeniem.

Ale mając w pamięci przestrogę Żuławskiego, nie sposób także się pogodzić z tym, by zwłoki, czy szerzej: umieranie stało się jedynym sensem wspólnoty politycznej, a racje budowane wokół śmierci, nawet najbardziej tragicznej, były jedynymi racjami dla żywych. To oznaczałoby de facto rezygnację z polityki, a tym samym z istnienia Polski w państwowej formie. Prędzej czy później taki właśnie przyniosłoby to efekt, czego zdają się nie zauważać wyznawcy "Teologii Politycznej", pogrążający się w próbach połączenia Morgenthaua i Schmitta z polskim mesjanizmem i kultem śmiertelnej ofiary.

Tam, gdzie króluje Ostateczność, nie ma miejsca na kontrakt i kompromis. Gdy ofiara się dokonała, cofnąć się już nie można. Czyli z arsenału przetrwania wspólnoty ubywa wyrachowanie, ważenie sił i racji. Pozostają tylko brzytwy, bo już do wytworzenia armat czy karabinów potrzeba polityki. A w miejscu, z którego znika polska polityka, pojawia się zwykle inna siła, obca, i zagospodarowuje opuszczony teren.

***

Trauma postsmoleńska jest właśnie taką próbą, testem trwałości polskiej polityki i państwa zarazem, a zarazem konfrontacją między rządem a opozycyjną prawicą o władzę w Polsce.

Próba narzucenia powszechnego kultu Lecha Kaczyńskiego, zwielokrotnienie jego pochówków (Wawel faktycznie, symbolicznie - Pałac Prezydencki i Powązki), mnożenie wątpliwości przez brata prezydenta, czy ciało, które spoczywa w wawelskim sarkofagu, jest w komplecie, czy może zostało podmienione - to są wszystko elementy mrocznej strony polskiej fascynacji śmiercią i umarłymi, wprzęgnięte w walkę o władzę.

Można by powiedzieć, że główną osią sporu stał się stosunek do śmierci: dla rządzących to konieczność, po okresie żałoby i pochówków, jak najszybszego powrotu do polityki i do życia (i kontynuacji władzy). Dla opozycji - jak najdłuższe utrzymywanie słodkawego zapachu śmierci, pozbawiającego przeciwników prawa do rządzenia.

Polska dzieli się dzisiaj na dwa obozy według reguł, które znamy dotąd z klęsk powstańczych i wojennych: zostawały tylko groby, wdowy i sieroty oraz ci, którzy w tym samym czasie siali i zbierali hreczkę, płodzili i rodzili, jakby nigdy nic...

Za czym ostatecznie opowiedzą się Polacy? Jaką tradycję wybiorą, i tym samym - jaki będzie ich sąd wyborczy? Nie ma na te pytania jednoznacznej odpowiedzi, bo szanse wbrew pozorom są wyrównane, każda ze stron dysponuje potężnymi zasobami emocji. Ale jeśli wracam do Żuławskiego, to także dlatego, że opowiada on w "Diable" o złej sile, jaką wyzwala przemoc i nieszczęście, pozbawiające ludzi i wspólnotę naturalnych barier przed zbiorowym upadkiem: owej powściągliwości, tak charakterystycznej dla ludzi wolnych i bezpiecznych. Zamiast niej, pojawia się histeria, a w końcu obłęd, każący bliskich czy rodaków traktować okrutniej niż obcego, niż wroga.

Przeklęty Żuławski z tym swoim "Diabłem", przeklęta jego diagnoza...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2011