Ćwierć wieku walki

Françoise Barré- Sinoussi, noblistka z 2008 r.: Badania nad AIDS nie przyciągają młodych naukowców, bo myślą oni, że w Europie poradziliśmy sobie z tą chorobą. W rezultacie coraz mniej ludzi przejmuje się ostrzeżeniami przed zakażeniem. Rozmawiał Sławomir Zagórski

20.10.2009

Czyta się kilka minut

Sławomir Zagórski: W jakich okolicznościach dowiedziała się Pani o przyznaniu Nobla?

Prof. Françoise Barré-Sinoussi: Zadzwoniła koleżanka z radia, żeby zrobić ze mną wywiad i na wstępie oznajmiła: "Dzwonię, bo już znasz wielką nowinę". "Jaką?" - spytałam. I nie mogłyśmy się dogadać, bo ona była przekonana, że ja wiem, a ja nie miałam o niczym pojęcia.

To nie Szwedzi byli pierwsi?

Byłam wtedy w Kambodży. Szwedzi dodzwonili się trzy godziny później niż powiadomieni przez Komitet Noblowski koledzy z Instytutu Pasteura.

Pani pierwsza myśl?

Podejrzewałam, że ktoś zrobił mi kawał.

Nobel za odkrycie wirusa HIV należał się od lat, a Pani była najpoważniejszą kandydatką do nagrody. Na ostatniej wielkiej konferencji dotyczącej AIDS, latem 2008 r. w Meksyku, nazwisko Barré-Sinoussi wymieniano w tym kontekście wielokrotnie, a na koniec wykładu o historii odkrycia HIV wykładowca pokazał Pani zdjęcie.

To prawda, ale tym wykładowcą był mój serdeczny przyjaciel z Kanady - Marc Weinberg.

Mówiąc o Noblu za odkrycie HIV, wymieniano od lat trzy nazwiska: Pani, Luca Montagniera z Instytutu Pasteura i Amerykanina Roberta Gallo.

Warto wspomnieć jeszcze jednego badacza - mojego szefa, Jeana-Claude’a Chermanna.

Ostatecznie uhonorowano Panią i Luca Montagniera. Nagrodzono odkrycie sprzed ćwierć wieku. Jak wspomina Pani tamte lata - koniec 1982, początek 1983 roku?

Ważnym momentem było dla mnie spotkanie z lekarzem-klinicystą Willy’em Rozenbaumem. Bo ja nie jestem lekarzem. Studiowałam w Paryżu nauki ścisłe - biologię, biochemię, wirusologię i chemię fizyczną.

Pociągało Panią coś bliskiego medycynie?

Pociągały mnie badania biomedyczne, chociaż nie bardzo wiedziałam, co to oznacza. Już jako studentka dołączyłam do ekipy wielkiego pasjonata Jeana-Claude’a Chermanna - tu, w Instytucie Pasteura. Chermann badał na myszach zależności między obecnością retrowirusów [to mikroorganizmy, które zamiast DNA posiadają RNA - red.] a rakiem. I mnie to wciągnęło.

Powiada się, że badania naukowe to coś, co przechodzi z jednej osoby na drugą. Tak było w moim przypadku. Pomyślałam: jestem na dobrej drodze.

Długo była Pani wolontariuszką?

Rok. Potem Chermann zdobył dla mnie pieniądze.

I nadszedł rok 1982.

Wtedy zanotowano pierwszy przypadek AIDS we Francji. Lekarze nie wiedzieli, co jest przyczyną choroby. Podejrzewano, że wirus, ale jaki? Na pewno żaden z tych, które sprawdzili. I wtedy jedna lekarka przypomniała sobie, że w Instytucie Pasteura były wykłady o nowo badanej rodzinie retrowirusów. Zadzwoniła i Luc Montagnier spytał mnie, czy bylibyśmy zainteresowani badaniem retrowirusów w kontekście tej nowo zidentyfikowanej choroby.

Od razu powiedziała Pani "tak"?

Od razu. Mieliśmy doświadczenie w pracy nad retrowirusami. A kiedy ma się technologię, ma się pewne podejrzenia.

Od czego zaczęliście?

Willy Rozenbaum wytłumaczył nam, czym jest AIDS. Opowiedział o dramatycznym spadku u chorych białych ciałek krwi, tzw. CD4. Wiedzieliśmy, że badany przez nas wcześniej wirus białaczki u kota powoduje znaczny spadek białych ciałek, zanim zwierzę umrze z powodu białaczki.

Decydujące było spotkanie z lekarzami. Dzięki temu mogliśmy podjąć właściwe decyzje, gdzie i czego szukamy. Jaki pacjent, w jakim stadium rozwoju choroby, jaka próbka. Doszliśmy do wniosku, że nie warto szukać wirusa u osób w terminalnej fazie choroby, bo u nich nie ma już komórek CD4, w których najprawdopodobniej chowa się zarazek.

Rozenbaum zwrócił nam uwagę, że we wcześniejszym stadium chorzy mają wyraźnie powiększone węzły chłonne. Spytaliśmy, czy dałoby się zrobić biopsję węzła. Jeden z pacjentów się zgodził.

W styczniu 1983 r. zaczął się drugi etap pracy: hodowla w laboratorium. 15 dni później po raz pierwszy wykryliśmy aktywność enzymu charakterystycznego dla retrowirusów - tzw. odwrotnej transkryptazy [to enzym, który umożliwia retrowirusom przepisanie swojego materiału genetycznego z RNA na DNA, by dołączyć go do genomu gospodarza i móc się namnażać - red.].

Byliśmy podekscytowani, bo znaczyło to, że w węźle chłonnym chorego powinny być retrowirusy. Jednocześnie byliśmy też zmartwieni, bo niemal natychmiast po stwierdzeniu aktywności odwrotnej transkryptazy nasze komórki umierały. Łapaliśmy coś, ale zaraz to traciliśmy.

Zwróciliśmy się do banku krwi z prośbą o podarowanie porcji krwi od zdrowego dawcy. Chcieliśmy "nakarmić" naszego wirusa. Wyizolowaliśmy białe ciałka i dodaliśmy je do hodowli. Wirus zaczął się namnażać w dodanych świeżo komórkach i za chwilę znów to samo: komórki ginęły jak muchy!

O czym to świadczyło?

Że jeśli to wirus, to z pewnością nie jest to badany wcześniej w Ameryce przez Roberta Gallo wirus HTLV. Pokazaliśmy naszą hodowlę specjaliście od mikroskopii elektronowej. Po obejrzeniu wielu preparatów zadzwonił: "Wydaje się, że coś mam".

Zobaczyliśmy pod mikroskopem cząstki mikroba, który miał rozmiary retrowirusów, ale nietypowy kształt. Myśleliśmy, że to kwestia cięcia preparatu, ale widok ten powtarzał się na wszystkich próbkach.

Wreszcie nastąpił trzeci etap. Poprosiliśmy Roberta Gallo o przeciwciało przeciw HTLV, żeby sprawdzić, czy nasz wirus z nim zareaguje. Nie chciało się ono łączyć z naszym mikrobem. A więc już wiedzieliśmy, że to nie HTLV, tylko nieznany dotąd wirus. Zaczęliśmy wierzyć, że to on jest sprawcą choroby. Teraz trzeba było tego dowieść.

I dowiedliśmy w ciągu kilku miesięcy.

Kiedy zauważyliście, że wirus tak szybko "zjada" białe ciałka, przestraszyliście się?

Tak. Myśleliśmy o ryzyku dotyczącym naszej ekipy. Wiadomo było, że nie ma na tę chorobę lekarstwa, a także, że wirus przenosi się przez krew i kontakty seksualne. Zadawaliśmy sobie pytanie, czy nie ma innych metod przenoszenia.

Ale strach nas nie blokował. Wydzieliliśmy do prac nad wirusem osobny pokój. Pracowaliśmy w maskach, rękawiczkach, okularach.

Tempo niezwykłe. Wykrycie wirusa w niespełna trzy miesiące.

Początkowo to była praca - powiedzmy - normalna, ale po stwierdzeniu aktywności odwrotnej transkryptazy wszystko nabrało tempa. Mnożyły się pytania, na które chcieliśmy odpowiedzieć tak szybko, jak się da. Ekipa się rozrastała, bo potrzebowaliśmy wsparcia specjalistów. Dołączyli do nas ludzie z firmy Sanofi Diagnostics Pasteur zainteresowani przyszłą komercjalizacją testów diagnostycznych. To od współpracy między naukowcami a ludźmi przemysłu zależało szybkie wynalezienie testu.

Powodem tego przyspieszenia była ciekawość? Konkurencja z Amerykanami? Pacjenci?

Pacjenci. Co prawda we Francji nie mieliśmy tak wielu chorych, ale czuliśmy, że działamy pod presją. Że musimy przerwać łańcuch zakażeń. We Francji byli młodzi ludzie chorzy na hemofilię, którzy - niestety - już zostali zakażeni, byli homoseksualiści. Mieliśmy poczucie odpowiedzialności wobec nich.

Pamięta Pani pierwszego chorego?

Szpital w San Francisco, 1984 r. Wygłosiłam tam wykład. Po nim Paul Volberding, który wiedział, że nie jestem lekarzem-klinicystą, spytał: "Zgodzisz się spotkać z pacjentem, który bardzo chce cię poznać? Ale uprzedzam - on niebawem umrze".

Chory był tak słaby, że nie byłam w stanie zrozumieć, co mówił. Czułam, jak kurczowo uścisnął mi dłoń. Paul odczytywał pytania z ruchu jego warg.

Bała się Pani ściskać dłonie zakażonych?

Nie. Mieliśmy tyle tego wirusa w laboratorium - ryzyko zakażenia się w pracy było dużo większe. Po potwierdzeniu przez ekipę amerykańską w 1984 r., że to nasz wirus wywołuje AIDS, mnóstwo pacjentów przychodziło do instytutu, żeby nam zadać pytania. Chcieli zrozumieć, co to jest i jak walczyć z infekcją.

Dla mnie, naukowca, a nie lekarza, było to wzruszające i pomocne. Bo słuchając, jak oni żyją z tą chorobą, jakie mają objawy, łatwiej było nam stawiać pytania i określać priorytety badawcze. Te kontakty zmieniły sposób, w jaki postrzegałam badania naukowe.

Po ogłoszeniu przez was pracy o nowym wirusie Bob Gallo przygotował aż trzy publikacje i twierdził, że to jemu należy się pierwszeństwo odkrycia HIV. Zaczął się długi spór, który dotarł nawet do prezydentów Francji i USA. Walka toczyła się nie tylko o prestiż naukowy, ale także o to, kto pierwszy skomercjalizuje test wykrywający zakażenie HIV. Brała Pani udział w tych sporach?

Nie miałam wyjścia. Musiałam jeździć do Stanów, uczestniczyć w dyskusjach z ekipą Gallo, konsultować, spotykać się z adwokatami. To był trudny moment. Ale to Montagnier jako szef laboratorium wziął na siebie odpowiedzialność: "Ja się biję, wy pracujecie dalej".

Muszę Panią spytać o "skandal krwi". Amerykanie ostatecznie wyprzedzili was w opracowaniu testu diagnostycznego, ale Francuzi nie zgodzili się wpuścić go na własny rynek. Dlatego we Francji o kilka miesięcy dłużej nie badano krwi i w efekcie zakażono wielu chorych na hemofilię. Po latach skończyło się to głośnymi procesami wysokich urzędników państwowych.

Ten skandal to bardzo dużo cierpienia.

Pani osobistego też?

Też, ale przede wszystkim cierpienia rodzin chorych, którzy zmarli.

Dlaczego Francja uparła się, że nie wpuści amerykańskich testów?

Nie umiem odpowiedzieć. O wielu rzeczach nie wiem.

Dlaczego, wiedząc o istnieniu wirusa, nadal mieszano osocze pochodzące od wielu dawców? Wystarczył jeden zakażony i całe osocze było groźne.

Wchodziłam wtedy w skład grupy transfuzjologów, która się nad tym zastanawiała. Przedstawiłam im, co już wiemy o HIV. Zdecydowano, że trzeba leczyć chorych, nawet kosztem ryzyka.

Media po latach pytały: "Mamy we Francji takie osiągnięcia, to u nas wykryto wirusa HIV. Jak to możliwe, by ludzie w ministerstwie zdrowia, odpowiedzialni politycy, świadomie godzili się na zakażanie obywateli"?

Nie wiem, co działo się w środowisku polityków czy firm farmaceutycznych. Jako naukowiec powiem: wirusa wykryliśmy w maju 1983 r., komercjalizacja testu nastąpiła latem 1985 r.

Uważam, że nie traciliśmy czasu. Zrobiliśmy maksymalnie dużo, żeby komercjalizacja nastąpiła jak najszybciej.

Czy Francja czuje się odpowiedzialna za to, co się dzieje z AIDS w Afryce? Pani kraj był przecież długo obecny na tym kontynencie. Tymczasem jeden z francuskich dziennikarzy powiedział mi: "Wystarczy, że mieliśmy u siebie skandal krwi. Afryką nie byliśmy już w stanie się przejąć".

Nie zgadzam się z takim podejściem. Czuję się odpowiedzialna za Afrykę z powodu tego, co widziałam na własne oczy. Poza tym przejmuje mnie tamtejszy stan sanitarny. Przecież należę do Instytutu Pasteura!

Kiedy pierwszy raz odwiedziła Pani Afrykę?

W 1985 roku, RPA. To mnie naznaczyło. Pojechałam na spotkanie Światowej Organizacji Zdrowia. Celem było określenie klinicznych kryteriów AIDS w Afryce. Nie było jeszcze testu, a tamtejsi lekarze nie mieli możliwości oceny liczby limfocytów CD4 u pacjentów. Dla mnie to było przede wszystkim odkrycie Afryki. Uderzyło mnie, że tam nawet ludzie, którzy poruszali się na rękach, bo po polio nie byli w stanie używać nóg, mimo wszystko śpiewali i tańczyli.

To był szok, którzy przerodził się w namiętność. Zakochałam się w kontynencie afrykańskim. Mówiłam sobie: "Ci ludzie wyznają wartości, które myśmy utracili. Mają poczucie sensu, radości życia". Odtąd zawsze pracowałam z Afrykanami. Jeździłam też do Azji, ale nie zrezygnowałam z Afryki.

Co Pani zrobiła dla Afrykanów?

Edukowaliśmy wielu młodych biologów. A w 1985 r., kiedy już mieliśmy test, przede wszystkim uczyliśmy, jak z niego korzystać. Pomagałam też przy nawiązywaniu kontaktów z lekarzami we Francji, tłumacząc im: "W Afryce mają takie a takie problemy, trzeba żebyście tam pojechali i pomogli".

Trudno pomagać Afryce?

To zależy od kraju. W Ugandzie np. ludzie byli bardzo chętni, szybko się organizowali. Nie można przenosić systemu pomocy z Europy do Afryki, bo to nie zadziała. Inaczej w Republice Południowej Afryki. Tam z początku nie było woli politycznej. W efekcie zakaziły się miliony. [w RPA żyje ponad 5,5 mln nosicieli wirusa, co dziewiąty obywatel - red.].

A w Azji?

Kiedyś odebrałam dramatyczny telefon z Kambodży. Działa tam filia Instytutu Pasteura. Jej pracownicy przebadali dzieci w miejscowym sierocińcu pod kątem zakażenia HIV. Szef tej placówki zadzwonił zdruzgotany, bo kierownik sierocińca kazał oddzielić dzieci zakażone od niezakażonych. Dzieci z HIV umieszczono w sali, do której nikt nie wchodził. Zostawiono je tam, by umarły, bez jedzenia, przewijania, bez niczego. "Pomóż" - błagał. - "Próbuję ich przekonać, że te dzieci trzeba traktować jak inne, ale nikt nie słucha. Pracownicy sierocińca boją się zakażenia i mówią, że nikt tych dzieci nie zaadoptuje, więc lepiej, żeby umarły".

Zatelefonowałam do przyjaciółki, pielęgniarki: "Nie mogłabyś się znaleźć w ciągu 24 godzin w Kambodży?". Udało mi się ją nakłonić.

Ale w Azji sytuacja też zależy od kraju. Zaczęłam jeździć do Kambodży, bo poprosiły nas o to francuskie władze. Przyjeżdżamy, a tam nie ma niczego! To było w 1995 r., wkrótce po eksterminacji intelektualistów przez Czerwonych Khmerów. Tamtejsi lekarze nie byli w stanie rozpoznać żadnej choroby zakaźnej. Opowiadaliśmy im o limfocytach, a oni nie wiedzieli, co to jest. Ręce nam opadły. Zdecydowaliśmy, że zaczniemy od podstawowego kształcenia. Na szczęście zetknęliśmy się z ludźmi głodnymi wiedzy. Minęło 13 lat i w Kambodży są już niezwykle kompetentni lekarze.

Wraca tam Pani z radością?

Miło jest oglądać ewolucję w takim kierunku. Nie wszystko idzie idealnie, np. jeśli chodzi o politykę dostępu do leków. Ale dostaje je już ok. 30 tys. ludzi. To powód do satysfakcji.

Po ponad 25 latach walki z AIDS nie pokonaliśmy wirusa. Nie mamy szczepionki. Frustruje to Panią?

Bardzo.

Wirus jest inteligentniejszy niż my?

Inteligentny to niewłaściwe słowo. On w końcu zawsze potrzebuje ludzkiej komórki, żeby się namnażać. Od czasu odkrycia wirusa dokonał się olbrzymi postęp. Mamy leki. Nie takie, które pozwalają wyleczyć, ale które pozwalają normalnie żyć.

Frustrują nas badania nad szczepionką. To dotyczy nie tylko wirusa HIV. Są inne mikroby, na które nie potrafimy zrobić szczepionki - choćby wirus opryszczki.

Przez 20 lat próbowaliśmy zrobić szczepionkę przeciw HIV wszystkimi klasycznymi metodami. Na próżno. Ale nie zmarnowaliśmy tych lat. Znamy już całą listę przeszkód, które powodują, że ta szczepionka się nie udaje. Teraz usiłujemy się dowiedzieć, jak je pokonać.

Niektórzy twierdzą, że tej szczepionki nie uda się nigdy zrobić.

Są dwa typy szczepionki. Taka, która zabezpiecza przez zakażeniem HIV (o której wszyscy marzą), i druga - lecznicza - zabezpieczająca przez postępem choroby. Kiedy ludzie mówią, że nie będzie szczepionki na AIDS, mają na myśli tę pierwszą. Nie wiemy na razie, czy jej stworzenie jest możliwe. Jesteśmy bardziej optymistyczni, jeśli chodzi o szczepionkę leczniczą. Może nie jest to hurraoptymizm, ale jednak. Badamy pod tym kątem np. ludzi, którzy noszą w sobie wirusa od ponad 15 lat, nie muszą brać leków i cieszą się doskonałym zdrowiem.

Czemu to zawdzięczają?

Zaczynamy powoli do tego dochodzić. Bierzemy pod uwagę niektóre czynniki genetyczne [układ tzw. antygenów zgodności tkankowej - przyp. red.]. Wiemy też, że niektórzy z nich mają wyjątkową populację pewnych białych ciałek, które eliminują komórki zakażone. Skoro tacy pacjenci istnieją w naturze, być może potrafilibyśmy to wywołać sztucznie?

Inny model badawczy to afrykańskie małpy. One też znoszą świetnie zakażenie wirusem od wielu, wielu lat.

Nie brak Pani dziś chyba młodych kandydatów na współpracowników?

Badania nad AIDS przyciągają dziś mniej ludzi.

Dlaczego?

Bo myślą oni to, co uważa się powszechnie. Że ta choroba dotyka wyłącznie kraje biedne. Że w Europie poradziliśmy sobie z AIDS. W rezultacie coraz mniej ludzi przejmuje się ostrzeżeniami, że mogą się zakazić.

Widać to w statystykach?

Owszem. Np. w populacji francuskich homoseksualistów.

Jaki był najprzyjemniejszy moment w Pani życiu zawodowym?

Spotkanie z pacjentami, którzy żyją, biorą leki i mają się lepiej.

FRANÇOISE BARRé-SINOUSSI (ur. 1947) jest francuską wirusolożką, od lat 70. pracowała w Instytucie Pasteura. W 2008 r. wraz z Lucem Montagnierem została uhonorowana Nagrodą Nobla w dziedzinie medycyny za odkrycie wirusa HIV. Była m.in. konsultantem WHO ds. AIDS.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2009