Córka strachu

Wiele razy jeździłem na postsowiecki Wschód. Kilka razy do Rosji, wiele razy na Ukrainę, w Mołdawii spędziłem dwa miesiące.

03.03.2014

Czyta się kilka minut

Wieloznaczna uroda tamtych stron jest pociągająca i działa na wyobraźnię. Można to nazwać podróżami w poszukiwaniu wzgardzonego dziedzictwa. To zawsze ciekawsze niż poszukiwanie dziedzictwa wyimaginowanego.

No więc jeżdżę z oddaniem. Dobrze się tam czuję.


Przeszkadza jedynie nieustanna i ponura obecność władzy. Zwłaszcza tej mundurowej. Jechałem kiedyś Czujskim Traktem z Kosz Agacz do Ongudaj. To jest na rosyjskim Ałtaju, blisko mongolskiej i kazachskiej granicy. Autobus stawał od czasu do czasu dla rozprostowania, nóg i papierosa. Kolejny przystanek wypadł przy zrujnowanej, i opuszczonej kopalni kruszywa. Ale była tam też fontanienka z błękitnego betonu i zajazd dla kierowców. Wyszło z niego pięciu wojskowych, których uaz stał nieopodal. Czterech szeregowych i sierżant. Byli z desantu. Mieli niebieskie berety i pasiaste „majki” pod kamuflażami. Patrzyli na sierżanta z wąsami. Rzucał nożem w oddalony o dziesięć kroków drewniany parkan. Podchodził, wyjmował, wracał na miejsce i znowu rzucał. Nóż wbijał się za każdym razem w narysowane ostrzem kółko. Reszta też patrzyła. Pół autobusu wsłuchiwało się w głuchy stukot, gdy stal zagłębiała się w drewno. Sierżant pokazywał swoim chłopcom, jak się powinno zabijać, i właściwie na tej desce powinno być wyrysowane serce.

Rok wcześniej byłem w Czycie na Zabajkalu. Czyta to miasto wojenne. Kiedyś siedziba dowództwa Zabajkalskiego Okręgu Wojskowego. Teraz, prócz innych wojsk, niedaleko miasta jest baza lotnicza Domna. Stacjonuje tam Brygada Obrony Powietrzno-Kosmicznej. Był 3 sierpnia i WDW czyli Wozduszno-Desantnyje Wojska świętowały. Na rogach placu Lenina stały karetki.


Chłopcy w mundurach kąpali się w fontannie, chodzili dwójkami, trójkami, czwórkami objęci i raz po raz okrzykami głosili chwałę swojej formacji. Niskie, ostre światło popołudnia spływało na ten dziwny karnawał, w którym brali udział tylko mundurowi. Zwykli obywatele przemykali chyłkiem.

Trochę tak jak u nas, gdy ze stadionów wylewa się tłum kibiców. Albo jak kiedyś, gdy bramy koszar opuszczała tak zwana „rezerwa” okryta malowniczymi, niczym jakieś barbarzyńskie czapraki, chustami. Wedle niepisanego prawa na czas powrotu do domu byli właściwie nietykalni.

Ale ci w Czycie wciąż mieli mundury i było ich naprawdę wielu. To tu, to tam dyskretnie, w cieniu, ustawili się oficerowie. Trudno jednak było zgadnąć, czy po to, by okiełznać spadochroniarzy, gdy jednak przekroczą jakąś miarę, czy też pilnować, by nie zrobili sobie krzywdy. Wrzawa, śpiewy i brzęk tłuczonych flaszek odbijały się od czerwonego nieba dalekiego wschodu niczym wspomnienie dawnych czasów, gdy zdobywcy miast dostawali czas na rabunek i gwałty. Na dobę, na tydzień – w zależności od tego, jak hojny był wódz.


W Mołdawii nie jest to tak malownicze. Gdy byłem tam pierwszy raz, podróżowałem marszrutkami, czyli kilkunastoosobowymi busami. Jeździły szybko, docierały prawie wszędzie, zatrzymywały się na każde życzenie i każdego zabierały, dopóki dało się wcisnąć choć szpilkę. Bez nich Mołdawia po prostu by stanęła. Kierowcy wyglądali zazwyczaj na ironicznych cyników. Jeździli pewnie, pozdrawiając się klaksonami. Paląc, nieco uchylali okna. Tylko w jednym momencie tracili spokój. Na widok milicyjnych patroli. W dodatku nie mogli tego okazać, więc ich twarze stawały się jeszcze bardziej nieprzeniknione.

Podczas trzygodzinnej jazdy zatrzymywali nas średnio dwa-trzy razy, czasem częściej. Właściwie w każdej miejscowości przypominającej miasto. Rytuał był nieodmienny. Milicjant podnosił pasiastą pałkę, kierowca zatrzymywał się, otwierał okno i najczęściej bez słowa podawał banknoty. Czasem wymieniali kilka słów półgłosem. Wszystko odbywało się na oczach pasażerów, na oczach ulicy. Władza po prostu miała prawo do wszystkiego i nie musiała niczego ukrywać. Przypominało to szyderczą karykaturę władzy absolutnej.

W kraju nędzy, zdechłych osłów przy drodze, w kraju rolniczej autarkii, która ratowała przed głodem, gliniarze rządzili niczym najeźdźcy. Zwyczajnie łupili lud.

Wyglądali okropnie. Mieli nalane, czerwone twarze i byli nabici sadłem. Nawet u trzydziestolatków zanosiło się na rychłą apopleksję.


Jedli tłusto, do oporu, i obficie popijali. Jak prawdziwa władza. Poruszali się powoli, jakby genitalia ocierały ich w kroku. Jednak ta pozorna ospałość była jedynie demonstracją pogardy. Miała oznaczać, że oni stoją, a reszta ma do nich podejść. Wyobrażałem sobie ich woń i zaraz zbierało mi się na mdłości. To był zapach samczego bezruchu, nudy i rozkładu.

Jeden z kierowców przygotowane kolejne haracze – biedniutkie banknoty ze Stefanem Wielkim – pozwijał w ruloniki i zwitki wetknął w kratkę nawiewu, żeby były pod ręką.

Parę lat później sam byłem kierowcą w Mołdawii. Nie miałem jakichś określonych obowiązków, więc poruszałem się bocznymi drogami, często szutrówkami i polnymi. Jednak przez trzy tygodnie dałem w łapę czterokrotnie. Wiem, że to niemoralne, ale nie pojechałem do Mołdawii, by zmieniać jej obyczaje, a raczej po to, by obserwować. Robiłem nawet eksperymenty: gdy mnie zatrzymywali, po prostu podawałem im banknoty. Jak kierowcy marszrutek. Zawsze działało. Nawet im współczułem. Zwłaszcza wiejskim glinom. Byli trochę obdarci i nie tacy zapasieni jak ich koledzy z miast. Stali w kurzu i próbowali jakoś przeżyć. Gdzieś na południu, w jakiejś wioszczynie za Cahul, stali kilka kroków od psiego trupa. Zwierzę było spore i z łańcuchem. Nie zatrzymali mnie. Wracałem tą drogą dwa dni później. Pies wciąż leżał na skraju szosy wzdęty, zogromniały, wciąż z łańcuchem. No więc im współczułem.

Raz wziąłem jednego, bo machał na okazję. Wsiadł, ale nie spostrzegł obcej rejestracji. Gdy się zorientował, zesztywniał i rozmowa się nie kleiła.

Kiedy wyjeżdżałem, przed granicą zatrzymał mnie samotnik z radarem. W terenie zabudowanym – nędznie i niezbyt gęsto – miałem 70 na liczniku. Usiadłem obok niego w radiowozie. Zapytałem: „ile?”. Podał jakąś dość wysoką sumę. Pokręciłem głową. „Eto oficjalnyj sztraf” – powiedział. „A nieoficjalnyj?” – zapytałem. Było o połowę taniej.

No tak... chciałem napisać tekst o skrzyżowaniu przemocy, władzy i przestępstwa. Nieco teoretyzujący w ostatniej części, ale mi nie wychodzi.


Dziś w necie znalazłem zdjęcie Serhija Żadana – przyjaciela i autora naszego wydawnictwa. Na fotografii trudno go rozpoznać, ponieważ ma zakrwawioną twarz. Prowadzi go dwóch milicjantów. Zdjęcie pochodzi z charkowskiego Majdanu. Milicjanci wyrwali go z łap prorosyjskiej bojówki.

Zaraz obok można znaleźć zdjęcia zielonych wojskowych ciężarówek bez numerów rejestracyjnych, bez żadnych oznaczeń. Wokół nich stoją umundurowani mężczyźni. Ale mundury nie mają żadnych odznak, żadnych dystynkcji. Są zamaskowani i uzbrojeni w kałasznikowy i SWD, czyli karabiny snajperskie. Ta fotografia jest złowroga i symboliczna. Oto widzimy czystą, wcieloną przemoc. Przemoc „nieoznakowaną”. Jej istnienie jest tak oczywiste, że nie są jej potrzebne żadne znaki, żadne przynależności ani żadne formy, ponieważ jest zrozumiała sama przez się. Komunikat jest następujący: nie musimy do niczego się stosować, natomiast sami możemy wszystko. Zdjęcie jest z Symferopola.

Myślę, że obecność bezimiennego, zamaskowanego wojska jest manifestacją siły, która robi większe wrażenie niż czołgi i transportery.

Wydaje mi się też, że ten pokaz bardziej skierowany jest w stronę Zachodu niż w stronę bezpośrednio zainteresowanych.


Prawdziwa przemoc łamie wszystkie reguły i dlatego zwycięża. Pokazuje, jak zadawać śmierć na oczach zwykłych ludzi. Lud, który miała chronić, zamienia w swego niewolnika. A bezkarność czyni ją bezwstydną. Dlatego im bardziej jesteśmy „zachodni”, tym mniej rozumiemy naturę przemocy i wynikającej z niej władzy. Ponieważ przywykliśmy do przestrzegania reguł, które sami wymyśliliśmy. Nie potrafimy już pojąć, że reguły są zmienne i służą tylko tym, którzy je zmieniają.

Jurij Andruchowycz napisał w e-mailu, że być może szykuje się ukraiński rok 1956 albo 1968. Związek Radziecki topił wtedy we krwi niepodległościowe zrywy Węgier i Czechosłowacji. Europa nie była wówczas zjednoczona, a ZSRR miało trwać wiecznie. Nie jest jednak pewne, czy zrobiła wszystko, co mogła, by pomóc europejskim w końcu narodom. Raczej nie. Dreptała wzdłuż żelaznej kurtyny, trwożliwie nasłuchiwała, prawdopodobnie nawet zadowolona z jej istnienia. W końcu nie jest przyjemnie oglądać rozlew krwi, nawet jeśli jest to krew cudza. Nie jest tak, że wypominam Europie jakieś stare winy. Po prostu dobrze jest o tym pamiętać, gdy patrzymy na Ukrainę. Tym bardziej że widać ją znacznie lepiej niż Czechosłowację i Węgry wówczas i nie wykręcimy się ani niewiedzą, ani fatalistycznym przekonaniem, że ZSRR jest wieczne.


Ze szpitala w Charkowie odezwał się Serhij Żadan. Na swojej stronie napisał: „Przyjaciele, ze mną wszystko w porządku. Dwa rozcięcia na głowie, pęknięta brew, wstrząs mózgu i podejrzenie złamania nosa... Charkowianie, kocham was. Nie bójcie się ich – nie można złamać tego, kto się nie boi. Razem i do końca”.

Serhij jest niewysoki, szczupły i wygląda bardzo młodo, by nie powiedzieć: dziecięco. Ale bez trudu sobie wyobrażam, jak staje naprzeciw bezimiennego, zamaskowanego wojska, by bronić swojego Charkowa i reszty swojego kraju. Bo przemoc rzeczywiście zwycięża, dopóki się jej boimy. Wszak ona sama jest córką strachu.


O Serhiju Żadanie i naszym stosunku do Ukrainy pisze także Michał Okoński na swoim piłkarskim blogu: www.okonski.tygodnik.onet.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2014