Co z tą Gruzją

Uznawana za forpocztę demokracji na Kaukazie Gruzja znów trafia na czołówki światowych gazet. Tym razem jednak nie jako wzór do naśladowania, ale przykład zgoła innego modelu sprawowania władzy niż ten przyjęty na Zachodzie.

20.11.2007

Czyta się kilka minut

Rozpędzone antyrządowe manifestacje, zajęcie przez siły specjalne dwóch opozycyjnych stacji telewizyjnych, wprowadzenie przez prezydenta Micheila Saakaszwilego stanu wyjątkowego, wojsko na ulicach stołecznego Tbilisi: takie zdjęcia obiegły świat, wywołując potępienie w wielu zachodnich stolicach i we wszystkich zachodnich mediach.

Być może trudno było niezorientowanemu obserwatorowi nie przywoływać analogii pakistańskich, gdzie prezydent także ogłosił stan wyjątkowy. Zwłaszcza że sami gruzińscy opozycjoniści przedstawiają Saakaszwilego - zwycięzcę "Rewolucji Róż" z 2003 r., pokojowej i "kolorowej" - jako dyktatora. Szkoda, że w antysaakaszwilowskiej krytyce brakuje bardziej trzeźwych ocen całokształtu gruzińskiego kryzysu. Bo sprawa nie jest tak prosta, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka. Zachód skupił się - jak zwykle, gdy chodzi o Europę Wschodnią - na formie, a nie treści: nie brakuje porównań zamieszek w Tbilisi do "Rewolucji Róż" czy dowodzenia, że niegdysiejszy demokrata zmienił się w autokratę. Decyzję Saakaszwilego o ustąpieniu ze stanowiska i rozpisaniu przedterminowych wyborów prezydenckich na 5 stycznia 2008 r. uznano powszechnie za dowód słabości władz i zwycięstwo ulicy, rzekomo wyznającej wartości demokratyczne.

Prawda jest bardziej skomplikowana.

Po "Rewolucji Róż"

Gdzie szukać źródeł kryzysu? Od czterech lat Gruzja doświadcza radykalnych reform gospodarczych, politycznych i społecznych. Naczelnym przesłaniem tych zmian w sferze wewnętrznej było uzdrowienie i wzmocnienie państwa. Jeśli szukać porównań, to podjęte po "Rewolucji Róż" reformy przypominają głębokością i charakterem polską reformę Balcerowicza. Porównując natomiast retorykę gruzińskiej ekipy rządzącej do warunków polskich, nasuwa się analogia do Prawa i Sprawiedliwości i postulatu "IV RP" (z tą różnicą, że w Gruzji zwycięska partia uzyskała ogromny mandat społeczny i nie musiała zawierać żadnych koalicji, by dysponować większością).

Zmiany, które zapoczątkowała "Rewolucja Róż", uczyniły Gruzję państwem relatywne silnym, stabilnym i szybko rozwijającym się gospodarczo - co by nie mówić o ekipie Saakaszwilego, były to najlepsze lata w historii gruzińskiej niepodległości. Ale reformy nie mogły być - i nie były - bezbolesne. Tym bardziej że dysponująca pełnią władzy dość wąska elita rządząca, gdy stawiana była przed wyborem: silne państwo czy demokratyczne zasady, niejednokrotnie wybierała to pierwsze.

Po ulotnieniu się porewolucyjnego entuzjazmu w społeczeństwie zaczęła narastać frustracja. Jej główne przyczyny to zawiedzione nadzieje na rychłą poprawę sytuacji bytowej i coraz bardziej - w percepcji społecznej - autorytarny model sprawowania władzy przez ekipę Saakaszwilego. Uczciwie należy dodać, że do przejawów autorytaryzmu hurtem zaliczano nie tylko tak poważne kwestie, jak brak niezależności sądów (co jest wciąż ponurą prawdą) czy szykanowanie opozycyjnych dziennikarzy (co się zdarzało), ale także zakładanie liczników na wodę, wprowadzenie obowiązku posiadania przez sprzedawców kas fiskalnych, obowiązku okresowych przeglądów samochodów itd.

Społeczna frustracja została skanalizowana w protestach antyrządowych za sprawą jednego człowieka: charyzmatycznego byłego ministra obrony Iraklego Okruaszwilego.

Kropla przelewa czarę

Protesty wybuchły w końcu września, gdy Okruaszwili został aresztowany pod zarzutem korupcji - dwa dni po tym, jak ogłosił powołanie partii opozycyjnej i oskarżył prezydenta o szereg przestępstw, w tym zlecanie zabójstw przeciwników politycznych. Eksminister stwierdził wprost, że prezydent naciskał na niego, by "pozbyć się" Badriego Patarkacyszwilego - wspierającego opozycję najbogatszego gruzińskiego oligarchy (prywatnie przyjaciela Borysa Bierezowskiego). Zatrzymanie Okruaszwilego było w odbiorze społecznym krokiem politycznym i ludzie wyszli na ulice, domagając się jego uwolnienia.

Momentu tego nie mogła przegapić opozycja. Słaba i podzielona, zaledwie częściowo reprezentowana w parlamencie, niemająca wyrazistego lidera, wyczekiwała takiej okazji jak kania dżdżu. Błyskawicznie powołano Krajową Radę Konsultacyjną (zrzeszającą dziesięć ugrupowań) i rozpoczęto ogólnokrajową akcję protestacyjną. A potem stało się to, co się stało - oglądając zachodnie media, można było odnieść wrażenie, że przeciw dyktatorowi wystąpili jego dotychczasowi sojusznicy, demokraci z krwi i kości.

W rzeczywistości wystąpili przeciw niemu wszyscy, którzy nie reprezentują obecnego obozu rządzącego - od prozachodnich demokratów po prorosyjskich populistów; od ludzi powszechnie szanowanych po cieszących się opinią politycznych błaznów. Skoro porównaliśmy już ekipę rządzącą do PiS, to powołany ad hoc opozycyjny front byłby w warunkach polskich koalicją Unii Demokratycznej, Samoobrony, UPR, Partii Kobiet, Polskiej Partii Przyjaciół Piwa itd. W Gruzji nie ma bowiem (na razie) odpowiednika Platformy Obywatelskiej.

Koalicja ta była w stanie doprowadzić do masowych wystąpień antyrządowych, gdyż wszyscy niezadowoleni - bez znaczenia, z jakich powodów - traktowali ten front jako zdolny do odsunięcia Saakaszwilego od władzy. Nawet wypuszczenie Okruaszwilego za kaucją po wycofaniu wszystkich swoich zarzutów wobec prezydenta (co pokazała telewizja) nie tylko nie skompromitowało go w oczach protestujących, ale przysporzyło mu sympatii: uznano, że władze złamały go w śledztwie.

Co to ma wspólnego z "Rewolucją Róż"? Niewiele. W 2003 r. społeczeństwo wsparło rewolucję, bo miało nadzieję na poprawę życia, integrację Gruzji z NATO i UE, słowem - na lepszą przyszłość. W przypadku ostatnich protestów było inaczej: część społeczeństwa, niekoniecznie większość, miała serdecznie dość obecnej władzy i zmian, które wprowadza. Postulat był jeden - "Gruzja bez Saakaszwilego!", zabrakło konstruktywnej wizji. Chyba nikt się nie zastanawiał, co by się stało, gdyby "tęczowa" koalicja przejęła władzę.

Puszczają nerwy

Dopóki opozycja organizowała demonstracje i żądała przedterminowych wyborów parlamentarnych, zmiany ordynacji wyborczej i zasad wyłaniania Centralnej Komisji Wyborczej, wreszcie wypuszczenia więźniów politycznych - sytuacja była spokojna, a władze nie reagowały. To był błąd: jeszcze do 2 listopada, gdy przed parlament wyszło 40 tys. demonstrantów, można było zażegnać nadchodzącą katastrofę małym kosztem. Godząc się na część postulatów, obóz rządzący zapewne uniknąłby tego, co nastąpiło później.

Tak się jednak nie stało - pełni wiary, że ma­-

ją rację i podobnie myśli większość społeczeństwa, rządzący zdecydowali się nie rozmawiać i nie ustępować ani na krok. Co więcej, władze rozpętały antyrosyjską histerię, prezentując opozycyjny front, a zwłaszcza jego prorosyjską część, jako zdrajców szkodzących krajowi na zlecenie "diabelskich sił" z zagranicy. Wobec takiego postawienia sprawy opozycja się zradykalizowała, głównym postulatem czyniąc ustąpienie Saakaszwilego. Wtedy jeszcze można było uniknąć czarnego scenariusza, konsekwentnie nic nie robiąc: demonstracja z 2 listopada, która przerodziła się w permanentny, całodobowy protest pod parlamentem, z upływem dni topniała. Nikt nie przewidywał, co przyniesie sądny dzień: środa 7 listopada.

Dlaczego doszło do zwrotu? Saakaszwilemu chyba puściły nerwy. Zwycięzca pokojowej rewolucji, mąż opatrznościowy Gruzji, który zastał ją drewnianą, a już uczynił murowaną, wzywany do ustąpienia przez zbieraninę opozycyjnych krzykaczy? Oskarżony o dyktatorskie zapędy, o terroryzm, o całe zło - nie potrafił się odnaleźć w sytuacji i postawił wszystko na jedną kartę. Rozpędził demonstrantów, zamknął im usta (stan wyjątkowy to zakaz zgromadzeń i monopol telewizji państwowej na nadawanie programów informacyjnych), po czym... ogłosił, że ustąpi ze stanowiska i przeprowadzi 5 stycznia przedterminowe wybory prezydenckie. Na bez mała rok przed czasem.

Gambit prezydenta

Zaskoczyło to wszystkich i, jeśli wierzyć opozycji, wszystkich ucieszyło. Krok prezydenta uznano za "zwycięstwo ludu" i dowód słabości władzy, co podkreślały media od Waszyngtonu przez Paryż, Berlin i Warszawę aż do Moskwy, która najbardziej ze wszystkich raduje się z sytuacji i nawet tego nie kryje. Tymczasem manewr ten był dowodem siły Saakaszwilego. A przynajmniej tego, że czuje się on silny.

Odwołanie się do najwyższego suwerena, narodu, oznacza poddanie pod plebiscyt całokształtu zmian, którym podlegała Gruzja w ostatnich latach. Są one związane z obecną ekipą i personalnie z Saakaszwilim. Wobec faktu, że opozycja nie ma kandydata mogącego mu zagrozić (Okruaszwili przebywa w Niemczech i ma w kraju sprawę karną, Patarkacyszwili zapowiada kandydowanie, ale to postać kontrowersyjna), prezydent prawdopodobnie plebiscyt ten wygra.

Jednak straty poniesione przez Gruzję na arenie międzynarodowej są ogromne. Z dnia na dzień zaryzykowała zaprzepaszczenie wszystkiego, co budowała od "Rewolucji Róż", gdy "wszystko" zamyka się w jednej kwestii: wizerunku. Dzięki pozytywnemu wizerunkowi, jaki na Zachodzie zdołało Tbilisi wypracować przez cztery lata reform, Gruzja została objęta unijną Europejską Polityką Sąsiedztwa, Intensywnym Dialogiem z NATO i zyskała status strategicznego partnera wielu państw zachodnich, w tym Polski. Gruzja stabilna, przewidywalna i demokratyczna może liczyć na współpracę z Zachodem, na integrację w jego strukturach, na wsparcie w trudnych stosunkach z Rosją. Inna Gruzja wsparcia nie dostanie, co oznacza dla niej niemal samobójstwo.

Na własne życzenie Tbilisi postawiło świat przed pytaniem: czy Gruzji bliżej do Europy, czy do Pakistanu. To alternatywa przerysowana, wynikająca z błędnych analogii. Ale pytanie zostało postawione i póki nie będzie na nie odpowiedzi, współpraca Zachodu z Gruzją zostanie ograniczona. A odpowiedzi musi udzielić sama Gruzja.

Jeśli stan wyjątkowy zostanie zniesiony, media - w tym opozycyjne - zaczną normalnie funkcjonować, zgłoszeni przez opozycję kandydaci zostaną zarejestrowani, kampania wyborcza będzie wolna od nadużyć, a głosowanie demokratyczne, jest nadzieja. Jeśli będzie inaczej, Gruzja na lata ponownie pogrąży się w międzynarodowym niebycie. Pozostaje ufać, że Saakaszwili uczy się na błędach i wyciąga wnioski.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2007