Co mnie obchodzi Polska

Zapewnienia, że „państwo zda egzamin”, brzmią żałośnie, gdy ze Wschodu nadciąga zagrożenie. Otóż zapewne nie zda. Z historii II RP odbierzmy chociaż lekcję ograniczonego zaufania.

29.11.2014

Czyta się kilka minut

Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Państwowa Komisja Wyborcza przyglądała się, jak jej system obliczeniowy wywraca się podczas testów przed coraz bliższą datą głosowania, i raczyła wyciągnąć z tego faktu jeno staropolskie „jakoś to będzie”, na głównym placu Warszawy postawiono maszt wysoki na paręnaście pięter i wciągnięto nań gigantycznych rozmiarów biało-czerwoną flagę (nazywam rondo Babka głównym placem, bo stoi tam nasza największa galeria handlowa, zatem prawdziwy pępek miasta).

W czasach cyberwojen, ataków na systemy sterowania i najazdu trolli na serwisy społecznościowe indolencja ważnego organu państwa wobec rutynowego zadania jest dobrą analogią do wałkowanej w podręcznikach historii bezradności, jaką wykazała się II RP w kwestii wyposażenia polskiej armii w nowoczesne żelastwo i infrastrukturę potrzebną, by toczyć skutecznie wojny w ówczesnych warunkach. Wybory są szeregiem procedur i zdarzeń całkowicie przewidywalnych co do czasu i skali – strach pomyśleć, jak wyglądają systemy mające wspomagać w radzeniu sobie z sytuacjami całkowicie nadzwyczajnymi. Ale za to maszty stawiać umiemy coraz wyższe, i to też prowadzi do nieznośnych analogii do Polski tuż przed upadkiem w 1939 r.

Myślenie w kategoriach porównań do międzywojnia zaczęło się pięć lat temu, gdy swoje dwudziestolecie zaliczyła następna „nowa Polska”.

Z początku paralele snuto w aurze raczej pogodnej: w przeciwieństwie do naszych dziadków mieliśmy ewidentnie szansę na kolejne 20, a może i 100 lat. Ponuro zrobiło się dopiero w tym roku, kiedy Rosja zaczęła bez ceregieli dobierać się do Ukrainy (zgódźmy się: należało zacząć się bać znacznie wcześniej, choćby po ataku na Gruzję, ale któż z nas miał dość rozumu, żeby słuchać jakichś kasandrycznych rusofobów). Z końcem wiosny wyparte z codziennego słownika słowo na „w” zaczęło częściej krążyć najpierw w ucinanych wymuszonym dowcipem rozmowach przyjaciół, potem zyskało prawo pobytu w dyskusjach toczonych publicznie. Nikt sobie tej wojny jakoś nie umiał wyobrazić, tym łatwiej więc umysł ześlizgiwał się do jedynego układu odniesienia pod ręką, czyli tamtego państwa 75 lat temu. Co prawda każdy wie, że w szczegółach ewentualna wojna różniłaby się ogromnie, ale sama sytuacja wymuszonego przez strach wspólnotowego rachunku sumienia może skorzystać na sensownych porównaniach. Jak śpiewał Jacek Kaczmarski „pamiętamy, co było, więc wiemy, co będzie”.

Premier w Zaleszczykach

Na razie na wschodzie trochę ucichło, tym bardziej powinniśmy więc skorzystać z chwilowej przerwy, by bez paniki, która stanowi wygodny pretekst dla wygadywania kojących głupot, zadać sobie na zimno pytanie: co mnie Polska obchodzi, a jeśli tak, to jaka? Do jakiego stopnia realne tu i teraz państwo jest tą Polską, na której mi zależy?

Jednym z pierwszych odniesień historycznych, jakie przychodziły na myśl, gdyśmy się bezradnie mierzyli z rychłym nadejściem wojny, była zamiana narodu w wojsko, w karny organizm, gotowy na rozkaz nie tylko rezygnować z wygód, ale i dawać się zabijać w imię idącego z trzewi poczucia, że gdy biją naszych, to jakby nas bili. Przed oczami przesuwały się czarno-białe obrazy mobilizacji z lata ’39 i prędkiego przestawiania całej infrastruktury kraju na użytek wojskowy. Stąd popularność na Facebooku zdjęć kart powołań rezerwistów, które nasze wciąż ponoć istniejące wojsko rozsyłało zupełnie rutynowo co poniektórym pechowcom: te niemające nic wspólnego z Ukrainą kwitki wpisywały się znakomicie w nastrój grozy, że oto jutro i ja znajdę coś takiego w skrzynce.

No właśnie: zmobilizują, a potem każą zabijać i ginąć. Zostaliśmy w większości wychowani w micie, że Polska była w 1939 r. bitnym monolitem, że duch walki, spoistość zbiorowych emocji były ogromne. Stąd wstyd, który zawisał krępująco w powietrzu, gdy większość moich rozmówców przyznawała w końcu, że tym razem jakoś nie palimy się do bitki, że właściwie do pójścia na wojnę trzeba byłoby nas jakoś ostro przymusić. Ale może pora, byśmy zawiesili wstyd przed pokoleniem dziadków i bogatsi o pamięć o ich klęsce oraz wielkim zbiorowym kacu zapytali: kim są dla nas ci, którzy mieliby dziś podpisywać obwieszczenia mobilizacyjne? Czy istnieje rozpoznawalny interes zbiorowy, którego mieliby być wcieleniem? Czy są cokolwiek więcej warci od tych, którzy naszych dziadków tak głupio posłali w bój bez broni, po czym sami zwiali? Pytania jak najbardziej stosowne, wszak już mieliśmy nowe Zaleszczyki, premier nam uciekł na synekurę do Brukseli akurat w momencie, kiedy było jasne, że rządzenie Polską będzie coraz bardziej przykrym zajęciem.

Klimaty z „Ikaca”

Ton propagandy drukowanej powoduje nieznośne déjà vu, jakbyśmy w kiosku kupowali pakiet do zajęć z dziejów międzywojennej prasy. Oto nominacja na kierownika ważnego resortu człowieka bez większych ku temu kompetencji „ma utrzymać jedność partii rządzącej i w tym sensie to decyzja w duchu odpowiedzialności za państwo” – zgadnijcie, czy to wstępniak z „Wyborczej”, czy „Ikaca”. Utożsamienie jednego kręgu wpływów i zależności polityczno-urzędniczych (to coś niedokładnie tożsamego z partią) z państwem przypomina czasy sanacji nie tylko powierzchownie; w rozmowach z ludźmi władzy lub ich posługaczami przebija ta sama, znana z licznych wspomnień internalizacja partyjnego poczucia misji, przekonanie, że „jesteśmy skazani na rządzenie” (to nie cytat z Donalda Tuska, tak mówił marszałek Senatu z lat 30., Bogusław Miedziński), obraz siebie samych jako jedynych zdolnych władzę sprawować – czego dopełnieniem jest odczłowieczenie i wypchnięcie poza forum obywatelskie politycznych rywali. Jeśli w ogóle o jakimkolwiek forum można jeszcze mówić.

Utrzymanie stabilnej władzy uświęca środki – w interesującym nas kontekście np. całkowite podporządkowanie narzędzi wpływu na zbiorową świadomość krótkoterminowym celom politycznym. Mówiąc prościej: władza nie ma wprawdzie zupełnej kontroli nad mentalnością i imaginarium społecznym, ale wszelkie dostępne sposoby, by je w tym czy innym kierunku stymulować, wykorzystuje tylko dla celów doraźnych. Nie po to, by zaproponować jakiś – choćby wygodny dla własnego trwania – model podmiotu zbiorowego, jakiś rodzaj solidarności grupowej i język rozpoznawania siebie jako Polaka, ale tylko by przyklepać bieżący kryzys i podkręcić nastrój przed wyborami.

Dość łatwo odtworzyć, „o jaką Polskę” chodziło rządzącym II RP, nawet tym, którzy najbardziej cynicznie realizowali interes własnej koterii. Potrafili o tym mówić i pisać, i nie były to spory banalne. O to, jak i po co istnieje dzisiaj wspólnota Polaków, nie ma co pytać obecnych prezydentów, premierów, generałów – już prędzej ich spindoktorów, takiego Michała Kamińskiego czy Igora Ostachowicza. To oni na potrzeby swoich szefów spełniają rolę demiurgów narodu, lepionego od okazji do okazji w rytm kolejnych „narracji”. Dlatego nie dziwi wcale, że kwestia ewentualnego przejścia jednego z tych kuglarzy do ekipy nowej premier miała rangę sprawy państwowej, choć formalnie jego posada byłaby hierarchicznie trzeciorzędna. Należy mieć nadzieję, że pisze on w miarę szczere pamiętniki na użytek przyszłych badań nad polską duszą.

Orzeł z czekolady

Państwo oczywiście ma na podorędziu urzędową wizję wspólnoty, promuje symbole i organizuje odpowiednie rytuały. Z tym że albo są to zabawy w antykwariat, czyli parady wojskowe, których sens polega chyba tylko na tym, żeby pokazać: no wreszcie mamy te czołgi, co ich nam zabrakło w ’39. Nawet jeśli są to nowoczesne modele, sama ich obecność w roli wcielenia naszego poczucia bezpieczeństwa przypomina maksymę o generałach szykujących się zawsze do poprzedniej wojny.

Albo są to kreowane zza biurka twory, jak orzeł z czekolady czy logo ze sprężyną, obarczone już u powicia skazą myślenia w kategoriach reklamy (pięknie ilustruje to dokument na stronach MSZ, wyłuszczający „obietnicę marki Polska”). Zresztą trudno winić ich twórców, że siedzą w klatce swojego rzemiosła i nie mają pojęcia, jak dialogować z narodem, a nie z grupą konsumentów. W końcu całe życie zajmują się przekonywaniem nas, żebyśmy zmienili plan taryfowy dla swej komórki, a nie żebyśmy poświęcili komfort, majątek albo życie na rzecz ponadjednostkowego celu. Urzędnicy, którzy to jednak zlecają i akceptują, dowodzą, że pozostają głusi na nasze szukanie po omacku podmiotowości, przez co sami się pozbawiają miana polityków w innym sensie niż osób czerpiących zyski z piastowania urzędu. Zamiast pomóc te roszczenia artykułować, wolą wypchnąć je poza nawias, zadowalać się corocznym pałowaniem kibolskiej żulii 11 listopada. Gdyby nie istniała, trzeba by ją, dla świętej stabilności systemu, wymyśleć.

Wołania Giedroycia

Jakby komu było mało wpadki z oprogramowaniem wyborczym, jesień obfituje w inne przykłady dysfunkcji państwa. Symboliczne zdarzenia same pchają się pod oczy; trwający od ćwierć wieku demontaż kolei jako gwaranta terytorialnej spójności znajdzie zaraz godne zwieńczenie w postaci nie-całkiem-szybkich składów Pendolino, do których nie można było kupić biletów. Każdy na własny rachunek potyka się codziennie o drobniejsze przykłady nieistnienia (czy też, cytując znawcę tematu, „istnienia teoretycznego”) państwa jako zespołu instytucji zapewniających to, co w danym czasie i miejscu uchodzi za ład, oraz gwarantujących dobre relacje zewnętrzne dla swojej wspólnoty. Ich masa nigdy nie bywa krytyczna, ale w momencie nadciągającego zagrożenia nagłe zapewnienia, że „państwo zda egzamin”, brzmią żałośnie. Otóż zapewne nie zda. Z historii II RP odbierzmy chociaż tę lekcję ograniczonego zaufania.

Jerzy Giedroyc, wspominając swą młodość hiperaktywnego dysydenta w łonie ówczesnego establishmentu, pisał: „i nie sposób było znaleźć sprzymierzeńców, by zająć się naprawą tego wszystkiego”. Podobnie dziś człowiek mający po dziurki w nosie świetnych uczniów sanacyjnej szkoły może sobie darować szukanie nowoczesnych państwowców w opozycji. Jest ich tam wprawdzie garstka, ale nie mają nic do gadania. Ile by bowiem nie było trafnych diagnoz w wystąpieniach PiS-u, to i tak jedyne źródło woli mocy w tej partii to resentyment.

Dobrze to było widać w zeszłym tygodniu: wyborca nieufny wobec rządowej narracji, że „nic się nie stało”, mógłby naiwnie oczekiwać, że jedyny silny podmiot w opozycji uruchomi swoje zasoby organizacyjne, żeby zmusić w ramach obowiązującego prawa państwo do zweryfikowania wyników tam, gdzie istotnie są niewiarygodne. Dostał tymczasem całościową kontrnarrację o totalnym fałszerstwie, która nie prowadzi do wyjaśnienia czegokolwiek, a jedynie podgrzewa nastroje w szeregach. Tak samo jak od czterech lat nie może liczyć, że ludzi winnych zaniedbań przy wylocie prezydenta do Smoleńska, a także kunktatorów, którzy potem naiwnie powierzyli czynności śledcze Rosjanom, spotka wyważony i ujęty prawem osąd, a nie po prostu plemienna zemsta.

Trup Wieniawy

Zemsta zamiast rozliczeń i sprawiedliwej kary – tak będzie dalej, mamy to zapisane w rodzinnej księdze wzorców zachowań; wojenne władze Polski na wygnaniu nie ograniczyły się do odsunięcia na boczny tor ludzi najjaskrawiej skompromitowanych zawłaszczeniem państwa, wycinały w pień całą poprzednią ekipę jak leci. Mam tylko nadzieję, że obecnej opozycji, jeśli wygra wybory albo przejmie inaczej władzę w momencie najcięższej próby i przedłoży wtedy własną mściwość ponad zbiorowy interes, będzie się nocami śnić trup odsuniętego od spraw państwa Wieniawy na nowojorskim chodniku.

I ci, którzy roszczą sobie prawo do rozkazywania nam, i ci, którzy chcą to prawo od nas dostać, zasługują, by im odpowiedzieć: „ojczyzna nie chce pana usług” (tak rząd emigracyjny odpisał w 1940 r. fatalnemu ostatniemu ministrowi spraw wojskowych II RP Tadeuszowi Kasprzyckiemu, gdy ten dopominał się o posadę). To nie ich wina wprawdzie, że Polska leży w ryzykownym miejscu Europy, że jest za duża, żeby się schować wygodnie za krzakiem, a zarazem za mała, żeby nie dać się połknąć. Ale do sytuacji zrodzonych przez siły wyższe można się lepiej lub gorzej przygotować, można też je czasami skutecznie odsuwać w czasie albo łagodzić. Tyle można wymagać od rządzących w najgorszym choćby momencie dziejowym.

A my nie chcemy uciekać stąd

Ostatnie, co nam zostaje, gdy czasu zapewne niewiele, to pozbawić obecnych właścicieli państwa sankcji – nie w sensie wypowiedzenia posłuszeństwa (a w każdym razie nie hurtem), ile cofnięcia resztek szacunku, zerwania udzielanej im zbyt długo łaski świętej cierpliwości; nawet gdyby to ucieleśnione w nich państwo było warte umierania, to na pewno nie oni nas do tego pociągną.

To nie jest manifest nihilizmu w obliczu zagrożenia. Przeciwnie, to zachęta do wszystkich, którzy „nie chcą uciekać stąd”, by pamiętali, jak bardzo duch polski potrafi się uobecniać obok konkretnych państw i sztywnych ram instytucjonalnych, czasem nawet wbrew nim, w otwartym albo cichym wobec nich oporze. Nie ma w tym stwierdzeniu niczego pocieszającego ani też nie jest to powód do dumy, po prostu stwierdzenie faktu: polskość rozumiana jako wspólnota dzieląca pewien mglisty zasób pamięci i pewne punkty określające intuicyjnie tożsamość i orientację w grupie istnieje w gestach i działaniach rzeszy ludzi w każdym pokoleniu. Ludzie ci robią swoje, nie oglądając się na to, aż malowany król albo obcy namiestnik im to zadekretuje.

Europa, jak twierdzą politolodzy, weszła w fazę przepoczwarzania się silnych państw narodowych wyrosłych od XIX w. na korzeniu romantycznym i zaopatrzonych w dość ujednolicony demokratyczno-liberalny zestaw reguł oraz wyznających religię wolnego rynku.

Być może proces ten nie jest aż tak zaawansowany, jak by chcieli entuzjaści federalizowania UE, a przykład Niemiec wskazuje, że ta metamorfoza nie musi prowadzić do rozkładu struktur i zaniku odczucia interesu narodowego. Ale tak czy owak to dodatkowy argument, żeby nie zadręczać się tym, że znowu Polakom państwo wyszło z zakalcem, bo kucharze podkradli mąkę i cukier.

To tylko przypadkowe państwo, by strawestować butną frazę pewnej posłanki z czasów debaty w Sejmie wokół aborcji. Próby jego naprawy i czekanie, aż znikąd nadejdzie lepsza klasa rządząca, jest zajęciem jałowym. Pilniejsze musi być zastanowienie się nad tym, co nie jest w tej opowieści przypadkowe: nad wspólnotą, nad narodem, które to słowo nareszcie pora otrzepać z nacjonalistycznej naftaliny. Warto zapytać się, jakie jest jego oblicze, wyjść ponad cząstkowy opis socjologiczny i z pokorą wobec faktów, ale bez faryzejskiego trzymania się tabelek, spróbować uświadomić sobie samym, jacy jesteśmy i na czym nam zależy, co nas odróżnia od innych i sprawia, że mało kto z nas chciałby zamienić końcówkę .pl w adresie na .eu.

To rzecz charyzmatycznych przywódców, o ile się tacy z rzadka rodzą, ale w równym stopniu poetów, ludzi sceny. Jarosław Marek Rymkiewicz pokazuje, jak to się robi, tyle że od pewnego momentu chyżo podążył za wewnętrzną logiką własnych nietzscheańskich fascynacji, jakby był matematykiem, którego uwiodło piękno dowodu kreślonego na tablicy, a nie sługą i wyrazicielem ducha realnej zbiorowości. Brak w zasięgu wzroku innego, zdolnego sprostać mu geniusza metaforycznej wizji – niechby tak dla równowagi objawił się nam wreszcie nowy Mrożek. Bardziej nas powinien martwić niedostatek wieszczów i prześmiewców niż marność polityków i rozkład mentalny czwartej władzy.

Z własnych dziejów pamiętamy, że czarne przeczucia spełniają się w tej okolicy z naddatkiem, a roztropny ogląd współczesności nie pozostawia pola do łatwego optymizmu. Mocarstwa i tak nie zdążymy zbudować.

Skoro jednak zostanie nam z tych szumnych czasów flaga na maszcie przed wielkim, neonowym sklepowiskiem, warto, żebyśmy się na nowo dowiedzieli, dlaczego ciągle będziemy uważać ją za naszą, bez względu na niepogodę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2014