Ciało ojca

Na początku czerwca 1979 roku Karol Wojtyła odwiedził po raz pierwszy Polskę jako Jan Paweł II. Ani ja, ani moi przyjaciele nie byliśmy jakoś specjalnie zaangażowani w życie Kościoła. Było chyba całkiem odwrotnie. Jeśli jednak karnawał jest przeżyciem religijnym, to przeżywaliśmy tamten czas jako czas święty, czas odwrócony, czas, który przestał płynąć. Takie było to lato i wiosna 1979 roku. Na ulicach, w knajpach, w tramwajach czuło się coś w rodzaju delikatnej, odurzającej euforii.

05.06.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Rzeczywistość wykonała jakieś karkołomne salto i oto znaleźliśmy się we władaniu surrealizmu. Z jednej strony ponury i nudny komunizm, smutek codzienności, brzydkie i martwe twarze aparatczyków na ekranach telewizorów i w gazetach, dotkliwe poczucie, że tak będzie do końca, do samego końca świata i nic się nie zmieni, ponieważ istotą systemu jest właśnie martwota, nieruchomość i wiekuista agonia. A z drugiej, ten nierzeczywisty, surrealistyczny, absurdalny wybór Polaka na stolicę Piotrową. Przecież, tak nam się wtedy wydawało, nie miało to kompletnie żadnego sensu. Ktoś z nas zakpił, ktoś wywrócił nasz świat do góry nogami. Byliśmy zbyt młodzi, zbyt zapatrzeni w siebie, by pojąć podstawową prawdę o tym, że “Duch Święty tchnie, kędy chce" i postanowił na chwilę, na ułamek wieczności uczynić terenem swych działań ten dziwny, surrealistyczny kraj nad Wisłą. Tak, wczesnym latem ’79 roku nie mieliśmy o tym pojęcia.

Snuliśmy się jak zwykle wąskimi uliczkami Starego Miasta w Warszawie. Był wieczór, mury i bruk oddawały nagromadzone w ciągu dnia ciepło. Następnego dnia przed południem na Placu Zwycięstwa miała być odprawiona pierwsza papieska msza w kraju. Tego wieczoru całe Stare Miasto zamieniło się w deptak. Na co dzień już o dziesiątej-jedenastej robiło się tutaj pustawo i uliczkami przemykały cienie ostatnich przechodniów, ostatnich knajpianych gości i ponure zjawy mundurowych milicjantów. Teraz przestrzeń między Placem Zamkowym a Rynkiem tętniła życiem niczym corso w jakimś włoskim mieście. W bramach stali tajniacy i patrzyli bezradnie na przechadzający się tłum. W normalnej sytuacji mogliby wylegitymować tego lub owego i kazać mu zniknąć. Nie mogli jednak wylegitymować tysięcy przechodniów.

To było chyba pierwsze uczucie społecznej wolności, jakie zapamiętałem w życiu. Byliśmy wtedy długowłosi, obdarci i braliśmy narkotyki. Stanowiliśmy coś w rodzaju naiwnej eskapistycznej sekty. Tak Kościół, jak komunizm wydawały nam się bytami cokolwiek abstrakcyjnymi. Ten pierwszy był wspomnieniem rodzinnych represji w postaci cotygodniowych mszy i kazań o ogniu piekielnym, który pochłonie onanistów i innych odmieńców. Ten drugi nieco nas prześladował na co dzień, ale nie miał dla nas wymiaru politycznego, społecznego ani historycznego. Zdaje się, że w jego obliczu czuliśmy się trochę jak pierwsi chrześcijanie wobec lwów oraz innych rzymskich rozrywek. Przyjmowaliśmy to jak los, dopust boży albo klęskę żywiołową.

No więc można było spacerować całą noc, przesiadywać na stopniach schodów, całować się z dziewczynami i niczego się nie lękać. Tamta noc przypominała utopię. Zdaje się, że w mieście wprowadzono wtedy prohibicję, ale na pewno mieliśmy ze sobą tanie wino. Na pewno całowaliśmy się z dziewczynami. W ciemnościach słychać było śmiechy. Pary obejmowały się i szukały ustronnych miejsc, o które tej nocy było niezwykle trudno. Prawdopodobnie odbieraliśmy to wszystko jako coś w rodzaju cudu. Na chwilę świat, kraj, miasto, ulice stały się naszą własnością i po prostu poczuliśmy się u siebie. Tej nocy mieliśmy pewność, że nikt nas nie zapyta, co tu robimy, i nie postawi nas w sytuacji oskarżonego. Gliniarze stali w bramach i byli bezradni. Mundurowi przemykali się w cieniu murów prawie tak jak my na co dzień.

Potem, już późno w nocy, poszliśmy na Plac Zamkowy, gdzie tysiące ludzi rozbijało obozowiska, by przeczekać do rana i wziąć udział w spotkaniu z Papieżem. Mieliśmy chyba koce albo śpiwory. Pamiętam, że bruk wciąż był ciepły, gładki i ciepły w dotyku jak żywe ciało albo nagrzany pancerz jakiegoś przedwiecznego stwora. Tysiące ludzi leżało i siedziało, dotykając się nawzajem. Opierałem głowę na czyjejś piersi. Niektórzy już spali, niektórzy wtulali się w towarzyszy, szukając schronienia przed nocnym chłodem. Zastanawiałem się, jak też wyglądamy z góry, z wysokości, z nieba. Musieliśmy przypominać jakieś pogańskie, bezładne kłębowisko ciał albo średniowieczną wizję sądu ostatecznego i strącenia do piekieł. Na pewno jednak większość z nas zasnęła, ukołysana tysiącem spokojnych oddechów i pochrapywań unoszących się nad placem. I ten śpiący tłum w sercu miasta był wcieleniem ufności. Po prostu spaliśmy jak niewinne dzieci przekonani, że nic nam nie może się stać, bo czuwa nad nami jakaś dobrotliwa potęga.

Zbudziło nas słońce. Na placu nie było skrawka cienia. Nikt nie ruszał w jego poszukiwaniu. W tamtych czasach nie było wody mineralnej w plastikowych butelkach. Cierpieliśmy pragnienie jak prawdziwi pielgrzymi. Cierpieliśmy zapewne i głód, ponieważ nikt nie zaprzątał sobie głowy wcześniejszym przygotowaniem jakiegoś jedzenia. Ludzie przecierali oczy, odwracali się na drugi bok w ucieczce przed jasnością dnia, ale w końcu dawali za wygraną i podnosili się, by usiąść albo wstać i rozprostować kości. Teraz wyobrażam sobie, że wyglądało to jak coś w rodzaju zmartwychwstania. Wtedy myślałem zapewne o gigantycznym pikniku, o czymś na kształt trochę poważniejszego i nieco bardziej podniosłego Woodstock.

Nie pamiętam jednak zupełnie chwili, gdy Jan Paweł II zjawił się na placu, nie pamiętam słów, które wypowiadał do tłumu. Moja pamięć przechowała jedynie jego białą postać w perspektywie placu i w wielkim oddaleniu. Możliwe, że jego słowa nie były tak ważne jak sama jego obecność. Podejrzewam jednak, że prawdziwym cudem tamtej nocy i poranka była nasza obecność. Prawdziwy cud dotyczył przemiany tłumu w społeczeństwo. On w końcu robił tylko to, co do niego należało: przybył do nas jako kapłan, pasterz i próbował nas pocieszyć. Natomiast my wcale nie musieliśmy go wysłuchać. Naszą odpowiedzią mogła być płytka egzaltacja, narodowa euforia, religijne uniesienie, będące w istocie sentymentalnym wzruszeniem i niczym więcej. Mogliśmy z tego placu odejść ze łzami w oczach, chwilowo pocieszeni, podniesieni na duchu i powrócić do swojego życia w trochę lepszym nastroju, tak jak powraca się ze spotkania z terapeutą. Nie tak trudno to sobie wyobrazić, mając w pamięci pielgrzymki Jana Pawła II, które odbywał już do wolnej Polski. Przecież przyjeżdżał do kraju, który stawał się po prostu z roku na rok gorszy. Odprawiał msze dla milionów wiernych, głosił kazania do stutysięcznych tłumów, przemierzał Polskę wzdłuż i wszerz, wynosił świętych na ołtarze, błogosławił, wyjeżdżał, a lud boży w odpowiedzi na jego naukę o wolności i godności pozwolił komunistom powrócić do władzy. A potem, w jakimś magicznym, plemiennym odruchu stawiał mu dziesiątki kiczowatych pomników i nazywał jego imieniem setki ulic. Tak jakby jeszcze za życia chciał go zamienić w przedmiot, w fetysz, tak jakby po prostu chciał go uśmiercić, bo wymagania, które on stawiał w swojej nauce, były zbyt wygórowane i wyobcowane z codzienności. Łatwiej przecież jest pochlipać sobie pod pomnikiem, niż przez tydzień zachowywać dziesięć, a choćby i pięć przykazań.

Tymczasem zdarzył się cud. Tłum zamienił się w społeczeństwo, a ludzie pojęli, że nie są stadem, ale wspólnotą. Nawet my, długowłosi, obdarci i zbuntowani przeciwko całemu światu odchodziliśmy z placu w poczuciu, że ci wszyscy ludzie obok przypominający naszych ojców, nasze matki i naszych znienawidzonych nauczycieli są w gruncie rzeczy w jakiś cielesny, fizyczny sposób nam bliscy. Pamiętam, że czułem dotyk obcych ciał i chyba pierwszy raz w życiu nie sprawiał mi on przykrości, ale właśnie jakąś pierwotną, zwierzęcą przyjemność. To było chyba trochę tak, jakbym raptem pojął, że fizycznie należę do ludzkości, że jestem okruchem ludzkości jako gatunku.

Nic nie poradzę - takie miałem paradoksalne odczucie podczas katolickiej mszy, która ma być jednak przeżyciem duchowym.

***

Następny raz zobaczyłem go po osiemnastu latach.

Miał przybyć do Dukli. Dukla to dwa tysiące mieszkańców i południowo-wschodni skraj Polski. Dalej nie ma nic. Zjawiłem się kilka godzin wcześniej. Trwało piękne plebejskie święto. Przypominało ogromny parafialny odpust. Strażacy paradowali w galowych czarno-złotych uniformach, a poważni wąsaci policjanci wystawali na rogach w białych koszulach i wyprasowanych błękitnych kurtkach. Wokół piętrzyły się stragany z tandetą, z gipsowymi figurkami świętych, z jego popiersiami, z butelkami na święconą wodę w kształcie Matki Boskiej z odkręcaną głową, z sennikami egipskimi, ze śmietnikiem jednorazowych zabawek z cienkiego plastiku, z gumowymi diabłami pokazującymi język i całą resztą tego świata cudów wymyślonego dla dzieciarni, starych kobiet, dla tych wszystkich oczu spragnionych kolorów, jaskrawości i barwnego przepychu przypominającego ukwiecone wnętrza wiejskich kościółków. I to wszystko było przygotowane na jego przybycie, na przyjazd Plebejskiego Króla.

Bo lud kochał go jak chyba nikogo przedtem. Jeżdżąc po wsiach, po małych miasteczkach wszędzie można było zobaczyć jego fotografie. Wystawione w oknach starych drewnianych domów, wetknięte za okienne ramy stuletnich chat, wystawione na słońce płowiały, blakły, traciły wyrazistość i starzały się razem z nim i z tymi domami, i z ich mieszkańcami. Czasami oprawione w jarmarcznie ozdobne ramki, czasami zwieńczone papieskimi chorągiewkami z papieru, czasami w towarzystwie obrazka z Matką Boską Częstochowską, ale niemal zawsze w starych, chylących się ku upadkowi domach w miasteczkach i wsiach, które wyglądają tak, jakby miały niebawem zniknąć z mapy.

Jego twarz z biegiem lat coraz bardziej upodabniała się do twarzy, które można zobaczyć właśnie w Dukli czy gdzie indziej na polskiej prowincji. Upodabniała się do tych wszystkich twarzy, które widuje się na targowiskach, w wiejskich gospodach, na jarmarkach i w autobusach odjeżdżających z powiatowych miast w stronę miasteczek jeszcze mniejszych. Z upływem czasu jego twarz stawała się twarzą chłopa, twarzą woźnicy. Zupełnie tak, jakby na starość powracał do swojego ludu. Po prostu jego twarz nie została naznaczona piętnem oddalenia, wyobcowania ani wyniosłości, które nieodmiennie towarzyszą wyniesieniu i władzy.

No więc ta Dukla to było jego królestwo. W końcu Wadowice, z których wyruszył w świat, były tylko trochę większe. Jarmarczność mieszała się z podniosłością, a dym kadzidła z dymem pieczonej na rusztach kiełbasy. Na obrzeżach wyelegantowanego tłumu miejscowa żulia naradzała się, w jaki sposób poradzić sobie z wprowadzoną tego dnia prohibicją. Z pobliskich gór schodzili z plecakami ubłoceni turyści, a pryszczaci klerycy stali zbici w gromadki i popalali ukryte w dłoniach papierosy. Parterowa, jednopiętrowa Dukla przeżywała swój wielki dzień, tak jak potrafiła.

Dopiero w pobliżu klasztoru Bernardynów, gdzie miała być odprawiona msza, można było dostrzec, że chodzi o coś poważniejszego niż wielki odpust. Tu i ówdzie kręcili się umięśnieni faceci w mundurach jednostek specjalnych. Obwieszeni byli bronią, nożami, kajdankami, radiotelefonami i w tych swoich lustrzanych okularach wyglądali jak wysłannicy jakiegoś złowrogiego obcego świata. Jednocześnie ich obecność wśród ubranych na czarno staruszek, wśród wieśniaków wbitych w garnitury, wśród tego kościelnego, prowincjonalnego tłumu zakrawała na groteskę. Na dachu niedalekiej poczty urządzili sobie stanowisko snajperzy.

Widziałem go z daleka. Zapadał już zmierzch. Jego postać otaczał krąg światła.

Wyglądał krucho i samotnie. Ci wszyscy ludzie wokół przybyli tutaj, by go spotkać, ale nigdy w życiu nie widziałem kogoś tak samotnego. Światło pochwyciło go i uwięziło jak nocnego ptaka. Jego przyjazd z jakichś powodów opóźnił się o kilka godzin i teraz, gdy jeszcze mówił, ludzie odchodzili z placu przed klasztorem. Najpierw pojedynczo, potem po kilku i w końcu dziesiątkami szli w stronę swoich domów, by zdążyć przed nocą. Być może powtarzał wtedy swoje słynne “Nie lękajcie się!", a oni podążali do swoich nie wydojonych krów, wystygłych pieców, nienakarmionego bydła albo po prostu po to, by odpocząć, bo przecież czekali od rana, od rana byli na nogach i zwyczajnie nie mieli już sił. Jego drżący, postarzały głos niósł się nad miasteczkiem i gasł w nadciągającej ciemności.

Wtedy pomyślałem sobie, że za kilka godzin wszystko umilknie, ludzie odejdą, odjadą samochody i autokary, i Dukla pogrąży się w mroku, a on zostanie w pustym i cichym pokoju przygotowanym dla niego w klasztorze Bernardynów. Będzie rozbierał się do snu i wsłuchiwał w swoje słabnące z dnia na dzień ciało. Będzie czuł zmęczenie, którego nie zetrze już żaden odpoczynek. Wyobrażałem sobie, jak podchodzi do okna i patrzy w mrok, potem odwraca się i dotykając sprzętów, krzeseł, stołu podchodzi do łóżka i kładzie się, pokonując opór nieposłusznego ciała. Fascynowała mnie jego samotność i chwile, w których stawał się zwykłym człowiekiem. Wyobrażałem sobie, jak budzi się rano i wokół nie ma nikogo. Powoli opuszcza stopy na podłogę i po omacku szuka nimi kapci. Potem jest łazienka, jej lodowate, bezlitosne światło i odbicie w lustrze nad umywalką. I stojąc tam w Dukli, słuchając jego wielkich, słynnych słów, zastanawiałem się, czy goli się sam, wpatrzony we własną twarz o poranku w bezlitosnym świetle łazienki, czy powtarza tę banalną czynność milionów mężczyzn z całego świata wychodzących rano do pracy. To zaprzątało mój umysł - jego człowieczeństwo.

***

O tym, że powoli zaczyna odchodzić, że powoli zaczyna się wybierać w najdłuższą z dróg, dowiedziałem się okrężną drogą. Pewien duży zachodnioeuropejski tygodnik poprosił mnie, żebym napisał tekst o wielkości i znaczeniu jego pontyfikatu, o znaczeniu jego postaci. Odpisałem: sorry, nie jestem hieną. Odpisali: OK., rozumiemy. Nabrałem jednak pewności, że zaczęło się odliczanie, że tym razem nie będzie cudu tak jak wtedy, po zamachu. Jeśli duży zachodnioeuropejski tygodnik zamawia coś w rodzaju nekrologu, to dobrze wie, co robi i najprawdopodobniej ma informacje z najlepszych źródeł.

Zacząłem czekać na jego śmierć. To było jedno z najdziwniejszych uczuć w życiu. Przecież nie chciałem, żeby umarł, ale jednocześnie wiedziałem, że jego śmierć będzie w istocie zdarzeniem radosnym i podniosłym, będzie wypełnieniem losu i jednocześnie próbą, na którą wystawione zostaną nasze umysły i serca. Jego wielkie “Nie lękajcie się!" miało się wreszcie dokonać, poezja i retoryka miały się przyoblec w rzeczywistość. Słuchałem radia, czytałem gazety. Nasłuchiwałem jego słabnącego, niewyraźnego głosu, oglądałem fotografie jego udręczonej twarzy, jego umartwionego ciała. Mój Boże, czułem smutek i jednocześnie radość, bo oto on miał odwagę pokazać całemu światu, jak umiera człowiek. Powtarzałem w duchu: pokaż nam wszystkim, jak się umiera, pokaż, czym jest los człowieczy, pokaż, czym jest wielkość ducha pomieszana z nędzą cielesności, pokaż nam wszystkim, czym jest człowieczeństwo.

I teraz, gdy jest już po wszystkim, wydaje mi się, że on w swojej mądrości i dowcipie najważniejszą lekcję zachował na sam koniec. Zostawił nas ze swoją śmiercią jak z zadaniem, które musimy odrobić już bez jego pomocy. Zostawił nam swoją śmierć, swoje umieranie w testamencie. W tym zidiociałym świecie, gdzie starość staje się przestępstwem, gdzie choroba i słabość zakrawają na zbrodnię, gdzie ten, kto nie ma sił, by produkować i konsumować, staje się wyrzutkiem, gdzie upadek i nędza dopuszczalne są jedynie w telewizyjnych doniesieniach z dalekich lądów - on miał odwagę umierać na oczach milionów, miał odwagę stawiać nam przed oczy swoje wynędzniałe ciało, swoją twarz ściągniętą cierpieniem, swoje powłóczenie nogami, swoją agonię. To była jego ostatnia lekcja, gdy nie mógł już mówić.

Nie trzeba być chrześcijaninem, nie trzeba być wierzącym, by ją pojąć. Ta lekcja była skierowana do nas jako ludzkiej wspólnoty i mówiła nam, że nikt nie powinien cierpieć i umierać w samotności. Że cierpienie i śmierć każdego z nas są sprawą nas wszystkich. Cud narodzin ludzkości był cudem narodzin wspólnoty. Dzisiaj zbijamy się w stada, by się bawić, zagłuszać strach albo walczyć. Żeby umrzeć, odchodzimy w samotność, lecz w gruncie rzeczy jesteśmy po prostu usuwani z pola widzenia, by nie psuć humoru innym. Śmierć, o której wiemy, że nadejdzie - i ta świadomość radykalnie odróżnia nas od zwierząt - stała się czymś w rodzaju wstydliwej choroby. Zamiast kształtować nasze życie i nadawać mu sens, śmierć została przepędzona gdzieś na pogranicze horroru i medycyny. I możemy się cieszyć odzyskaną zwierzęcością, która ma nam dać błogie poczucie nieśmiertelności. Ale jesteśmy w tym smutniejsi i żałośniejsi niż zwykły pies, który przeżył swoje psie życie bez lęku przed tym, co ma nadejść.

***

Dzisiaj usłyszałem w radio, że Benedykt XVI mocą swojej nieodwołalnej decyzji umożliwił natychmiastowe wszczęcie procesu beatyfikacyjnego. To zapewne piękny i doniosły gest. Przypomina mi jednak trochę - z zachowaniem proporcji oczywiście - gorączkę w moim kraju. Tutaj proces beatyfikacji trwa od bardzo dawna. Teraz przybrał tylko na sile. Już przed śmiercią Papieża stało w Polsce około 230 jego pomników. W kwietniu i maju kilkaset miast wystąpiło z inicjatywą wzniesienia monumentów. Najtańszy, naturalnej wielkości, wykonany z tworzywa sztucznego kosztuje 4 tysiące złotych. Czterometrowy - 12 tysięcy. Poza tym planuje się usypywanie gigantycznych kopców, budowę wielkich bram czy też łuków tryumfalnych oraz wznoszenie posągów wielkości przynajmniej Statui Wolności. Tak więc decyzja Benedykta XVI wydaje się przy tych pogańskich zabiegach posunięciem skromnym, tradycyjnym, całkiem chrześcijańskim i tylko trochę gorączkowym.

I świętość, i pomniki zniweczą pamięć o nim. Zniknie jego człowieczeństwo, jego cierpienie, jego prostota, jego białe skarpetki i brązowe pantofle i jego słowiańska twarz z biegiem lat coraz bardziej upodabniająca się do twarzy ludzi ustawiających jego fotografie na parapetach wiejskich chałup. To wszystko zniknie zakute w brąz, przepadnie w woni kadzideł. Nikt nie powinien robić z niego świętego. Powinno mu się dać święty spokój. Powinien żyć w ludowej legendzie jako nielegalny święty, jako święty nieortodoksyjny, do którego można modlić się o rzeczy dla urzędowych świętych nie do przyjęcia. A może nawet trudne do zaakceptowania dla samego Pana Boga. Amen.

W numerze 16/05 opublikowaliśmy tekst Jarosława Gowina "Polska po Janie Pawle II". Rektor Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Tischnera pytał: "Czy ten niezwykły klimat wspólnoty - wspólnoty wartości, tradycji, symboli i celów - przetrwa okres żałoby? Czy wyłonią się z niego zręby odnowionej Polski?". W dyskusji głos zabrali dotąd: Jerzy Sosnowski, Kinga Dunin, Piotr Wierzbicki i Jerzy Jedlicki. Wkrótce kolejne wypowiedzi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2005