Ciągnie

Ciągnie mnie. Robi się ciepło, dzień się wydłuża i zaraz mnie ciągnie. Na wschód. Nic nie poradzę. Odkąd pamiętam.

01.07.2013

Czyta się kilka minut

Ciągnie mnie. Robi się ciepło, dzień się wydłuża i zaraz mnie ciągnie. Na wschód. Nic nie poradzę. Odkąd pamiętam. Wszystko zaczyna się w dzieciństwie. Maj niepostrzeżenie zamieniał się w czerwiec, upał gęstniał razem z czasem ostatnich szkolnych dni. I ten czas – tak nieznośny, klaustrofobiczny – nagle eksplodował, rozprężał się, przybierając postać wakacji, które przypominały przecież wieczność albo nieskończoność. Poprawcie mnie, jeśli było inaczej.

Wtedy wiedziałem, że wyjadę na wschód. Spakuję swój tobołek z letnimi ubraniami, dopchnę pokątnie jakiś fetysz, nóż, latarkę, skórzany pas i ostatniej nocy nie będę mógł spać. Rano ojciec odwiezie mnie na dworzec Warszawa Stadion i przypilnuje, bym nie przepadł w zbitej, wielogłowej, stonogiej kolejce, która już na godzinę przed odjazdem autobusu była ciasna, jednolita jak jedno ciało. Ściskałem swój tobołek i chwilami traciłem oddech wśród tych wszystkich woni, które wydzielał człowieczy stwór podróżujący na wschód. Czarny tytoń, piwo, kwiatowe perfumy, pot, wygarbowana skóra, naftalina, drób i ser z opróżnionych już handlarskich koszy – wszystko mocne i splecione, bo ludzie żyli bliżej niż dziś. I jeszcze ciemny oleisty zapach diesla, który zawsze oznacza podróż.

Potem autobus ruszał. Mińsk Mazowiecki, Kałuszyn, Grębków, Węgrów, Sokołów Podlaski, Jabłonna Lacka... Więc jak była „Lacka”, to gdzieś wokół musiało istnieć „ruskie”. Czyli wschód. Wymieniałem te wszystkie nazwy w myślach z takim przejęciem, jakby to były stacje karawany, jakby szlak wiódł w głąb najdalszych ziem. Tymczasem jechałem do krainy dziadków, prababek, ciotek, wujów. Jechałem w przeszłość, z której nadeszła teraźniejszość, do miejsc, gdzie biło źródło mojej krwi.

No i gdy dzień się robi długi, ciągnie mnie jak kiedyś. Tylko nikt mnie już nie odprowadza. Sam składam ciasny tobołek i przemycam do niego nóż. Podklejam mapy skoczem, żeby ich nie potargał wschodni wiatr. Biorę jak najmniej, bo to daleko i nigdy do końca nie wiadomo, jak tam jest, a lekki bagaż to więcej szans. Pięć, siedem tysięcy kilometrów. Nocą w dole leży bezkresna ciemność i tylko czasem widać, jak na czerwono płonie tajga. O świcie w niskich ukośnych promieniach słońca step ma rudą barwę. Cień samolotu przypomina cień ryby w rzece. Pięć, siedem tysięcy kilometrów to daleko. Cała noc pod prąd czasu. Ale z wiekiem po prostu nasz wzrok sięga nieco dalej. Horyzont się odsunął. Lecz dla mnie to jest wciąż tak, jakbym wyruszał niebieskim jelczem z dworca Warszawa Stadion. Wciąż w tobołku mam latarkę. Poza tym trochę różnych lekarstw i opaskę wzmacniającą staw kolanowy na wypadek, gdyby trzeba było wejść na wysoką górę. Poza tym powtarzam w myślach litanię nazw, które mają siłę pustynnej fatamorgany: Ułan Ude, Ułan Bator, Pekin, Jining, Erenhot, Sajšand... To wciąż przypomina ten dziecinny dreszcz, gdy wychodziło się rano z domu z postanowieniem, że oto dotrę dziś „za las” albo na drugą stronę horyzontu. Bo nic nie budzi większej ciekawości niż pytanie: z czego zrobiony jest najstarszy świat, ten, na którym jeszcze nas nie było. Taki jest step, taka jest pustynia i takie są góry, w które prawie nikt nie chodzi. Takie są nawet Chiny ze swoją wielkością i starością – przyprawiają o zawrót głowy niczym geologia pomieszana z tektoniką.

W połowie lat 70. zeszłego wieku siadałem z wiejskimi chłopakami na wysokim brzegu Bugu. Popijaliśmy krajowe wino i popalaliśmy najtańsze papierosy. Drugi brzeg był niski, płaski i rozległy niczym preria w naszej wyobraźni. Pasły się stada krów i pojedyncze konie. W którymś momencie jeden z nas powiedział cicho i tęsknie: „Tam jest białostockie”.

Ukłucie tej tęsknoty sięgnęło mego serca i czuję je do dziś. „Tam jest białostockie” w istocie oznaczało „Tam jest świat”. Potem całe życie szukamy miejsc, w których mamy nadzieję poczuć to ukłucie.

Ella Maillart napisała w przedmowie do swojej „Wysłanniczki specjalnej do Mandżurii”: „W 1932, jadąc z Moskwy, dotarłam do położonej na wysokości pięciu tysięcy metrów przełęczy, którą pokonałam pieszo, by zatrzymać się na wschodniej granicy rosyjskiego Turkiestanu. Tam, ze szczytów Gór Niebiańskich, wreszcie dostrzegłam na wschodzie, na odległej równinie, mieniąca się żółto pustynię Takla Makan...”.

Cóż, są chwile, gdy nawet Ella Maillart, wielka szwajcarska podróżniczka, przemawia jak podrostek znad Buga. I to wystarczy za ukłucie. Jestem spakowany, pojutrze lecę do Biszkek. Wrócę, to opowiem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2013