Chcesz cudu, krzycz!

Ks. Mieczysław Puzewicz, społecznik: Spotkałem wielu ludzi, którzy deklarowali się jako agnostycy, a ich życie było piękną ewangelią. Czym mierzyć wiarę?

27.12.2021

Czyta się kilka minut

 / JAKUB ORZECHOWSKI / AGENCJA WYBORCZA.PL
/ JAKUB ORZECHOWSKI / AGENCJA WYBORCZA.PL

ARTUR SPORNIAK: Na swoim blogu wezwał Ksiądz muzułmanów, by nas islamizowali. Dostało się Księdzu za to?

KS. MIECZYSŁAW PUZEWICZ: Nie wiem. Nie mam czasu czytać komentarzy.

„Drogie siostry i bracia muzułmanie, islamizujcie nas, może wrócimy do Pana Jezusa i Jego Ewangelii” – napisał Ksiądz.

Spacerowałem kiedyś w Lublinie w okolicach ulicy Pogodnej z czeczeńską rodziną. Na końcu tej ulicy jest dom dziecka, przy którym Czeczeni zobaczyli biegające po ogródku dzieci. Zapytali, co to za miejsce. Wytłumaczyłem im po rosyjsku. Zdziwili się. Pytali, czy te dzieci nie mają ciotek, wujków, dalszych krewnych. Okazało się, że w Czeczenii, która nie jest jakoś radykalnie religijna, do czasów Kadyrowa nie było ani jednego domu dziecka. Nie było też ani jednego domu starców. Dlatego że jeżeli ktoś wziął sierotę do siebie, otrzymywał dodatkowe błogosławieństwo Allaha. Tak samo w przypadku starika.

Pomyślałem wtedy: jak to jest – zbudowaliśmy naszą zachodnią cywilizację na przykazaniu miłości bliźniego, a dzieci wysyłamy do domów dziecka? Przecież te dzieci mają swoich rodziców chrzestnych czy jakichś krewnych.

Ostatnio dostało się Polakom za przeżywanie Bożego Narodzenia: „Do rozpaczy doprowadzają mnie puste talerzyki – kilka razy pisałem już, że Pan Bóg kiedyś rozbije je nam z trzaskiem na głowach. Po co ten marny teatr?”.

Nasza forma świętowania Bożego Narodzenia wymaga natychmiastowego uzupełnienia o wymiar ewangeliczny. Puste talerzyki, sianko, opłatek, dwanaście potraw – to nie są treści ewangeliczne. Niech to wszystko będzie, ale niech temu towarzyszy rozmowa, a nie gadanie. Gadamy zwykle o czymś trzecim, a rozmawiamy ze sobą, dając siebie w słowach, co jest dużą sztuką. Słuchajmy się wzajemnie. Liczba osób niewysłuchanych wzrasta dramatycznie z roku na rok. I dajmy przy stole miejsce tym, którzy chętnie by je zajęli, gdyby tylko byli zaproszeni.

Czy gdybym przyjął na Wigilii któregoś z Księdza znajomych, coś by się mogło zmienić?

Niektórzy nie chcieliby przyjść – są tak odizolowani od ludzi. Jest taka szatańska, bezgraniczna samotność, w której żyją bezdomni. Bardziej od jedzenia, ubrania czy dachu nad głową potrzebują obecności drugiej osoby. Ale bardzo trudno jest wyjść z takiej izolacji.

Na blogu nie oszczędza też Ksiądz swoich współbraci. Był wpis o proboszczu kolekcjonującym pociski artyleryjskie i księdzu, który potraktował świeckiego paralizatorem, bo wszedł na teren sanktuarium z pieskiem.

W każdym środowisku można znaleźć stosowny procent oryginałów, którzy odlatują od rzeczywistości. W księżowskim także. Wolałbym jednak, żeby ta oryginalność przejawiała się w wypełnianiu Ewangelii.

Wstąpił Ksiądz do seminarium w 1989 r., mając 29 lat, i już po roku otrzymał święcenia. Ekspresowo!

Byłem wtedy już po studiach magisterskich, rozpocząłem doktorat z teologii. Moje powołanie było przemyślanym wyborem. Jak się zaczęła kruszyć komuna, wielu moich kolegów ze studiów na KUL-u poszło w politykę albo w biznes, a mnie Pan Bóg od tych dróg uchronił. Rektorem seminarium był wówczas ks. prof. Mieczysław Brzozowski. Miał proste podejście: „My pana wychowywać nie będziemy. Popatrzymy, czy pan jesteś wychowany, czy nie jesteś. Jeśli pan jesteś, wyświęcimy pana. Jeśli nie jesteś, to podziękujemy. Czy pan zrozumiał?”. Odpowiedziałem, że zrozumiałem.

Seminarium nie zdążyło Księdza zamknąć pod kloszem.

To uproszczenie. Naturalnie są pewne schematy, które przyjmują przychodzący do seminarium – zwłaszcza młodzi. Ale dużo zależy od osobowości. Ja spotkałem świetnych kapłanów, którzy próbowali przekładać Ewangelię na swoje biografie. Seminarium nie musi zaszkodzić.

O jakich kapłanach Ksiądz mówi?

Na przykład o ks. Franciszku Blachnickim, którego w latach 70. spotkałem na Kopiej Górce w Centrum Ruchu Światło-Życie w Krościenku nad Dunajcem. Mam dyplom animatora podpisany przez niego – poważna sprawa! W czasie mojego licealnego buntu przeciwko religii spotkałem z kolei ks. Antoniego Zielińskiego, założyciela wspólnoty w Lipiu na Pomorzu. Ta wspólnota jak na owe czasy była czymś niezwykłym. Chyba jako pierwsza w Polsce próbowała ratować ludzi z narkomanii. Obok ks. Zielińskiego we wspólnocie działał Waldek Tyszko, obecnie karmelita bosy posługujący się w zakonie imieniem Serafin, który zaproponował prostą benedyktyńską metodę pracy z ludźmi uzależnionymi: pracę i modlitwę. Któregoś dnia zjawił się we wspólnocie człowiek, który przyjechał ze Stanów Zjednoczonych. Niedługo potem założył Monar. Z Markiem Kotańskim przez długi czas później współpracowaliśmy.

Powrócił Ksiądz do wiary przez spotkanie z narkomanami?

Nie. We wspólnocie w Lipiu zamieszkałem dopiero po maturze. To ks. Zieliński, obecnie egzorcysta diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, sprawił, że powróciłem do katechezy. Ale pomogła mi zwłaszcza samodzielna lektura Biblii, którą mi zresztą ubecy podczas rewizji zabrali i dotąd jej nie odzyskałem.

Rewizja z jakiego powodu?

W lutym 1978 r. odbywały się wybory do rad narodowych. Było nas dziewięciu – kolportowaliśmy przeciwko tym wyborom ulotki. Niestety jeden z kolegów z klasy – tych, który zapisali się do partii (mieliśmy już skończone 18 lat), doniósł na nas. Przeszukano nasze teczki i znaleziono w nich ulotki. Na specjalnym apelu ogłoszono nas wrogami ustroju. Były też rewizje w domach. Pamiętam zabawny akcent: w Liceum im. Kopernika była tablica osiągnięć, na której wisiały nasze zdjęcia. Po aferze z ulotkami zdjęto je i okazało się, że szkoła prawie nie ma osiągnięć.

A w jakiej olimpiadzie miał Ksiądz osiągnięcia?

Biologicznej.

Rodzina pochodzi z Wilna?

Po mieczu jestem z Mejszagoły spod Wilna. Stamtąd pochodził dziadek i tam urodził się jeszcze mój ojciec. Po wojnie dziadek stanął przed wyborem: sowiecki paszport albo wyjazd. Spakował, co mógł, i z rodziną wsiedli do pociągu. Nie wiedzieli, dokąd jadą. Wysiedli w Świelubiu przed Kołobrzegiem. Mama natomiast pochodzi z Kaszub. Urodziła się kilometr od sanktuarium Matki Bożej Kaszubskiej w Sianowie koło Kartuz.

Jak wyglądała religijność w domu?

Główną rolę odgrywała wileńska babcia, z którą pasłem krowy i robiłem inne ciekawe rzeczy. Nauczyła mnie też łowić ryby i radzić sobie z dzikami.

Jak?

Nie uciekać, tylko powoli, ale pewnie iść w stronę dzika. Nie bać się dzikich zwierząt. Nauczyła mnie też pacierza. Szybko – chyba już w wieku czterech lat – umiałem czytać. Więc czytałem, co było pod ręką. Także modlitewniki babci, choć momentami mnie nudziły. A gdy byłem trochę starszy, uprawiałem partyzantkę. W modlitewniku idealnie mieściły się książeczki z serii „z tygrysem”. Więc zabierałem tak zaopatrzony modlitewnik na mszę. Ksiądz sobie coś tam mówił – wtedy jeszcze po łacinie, a ja czytałem o II wojnie światowej. Babcia początkowo była zadowolona z mojej pobożności, ale któregoś razu poczułem bombę atomową na głowie, gdy zdzieliła mnie swoim modlitewnikiem.

Skąd się wziął pomysł studiowania teologii na KUL-u?

To był wtedy jedyny wolny uniwersytet między Łabą a Władywostokiem.

A dlaczego teologia?

O tym zaważył Jan Paweł II. Był rok 1979 i objechałem ze śpiworem prawie wszystkie przystanki pierwszej papieskiej pielgrzymki do Polski: Warszawę, Gniezno, Częstochowę i Kraków. Po pielgrzymce byłem pewien, że chcę głębiej poznać i zrozumieć moją wiarę.

Czy wtedy myślał już Ksiądz o ­kapłaństwie?

Nie. To była fascynacja teologią jako nauką. Miałem barwny rocznik. Wśród absolwentów jest Leszek Zegzda, były wiceprezydent Nowego Sącza i wicemarszałek Małopolski z ramienia PO, czy Sławek Sito, dyrektor ośrodka odwykowego w Gorzycach koło Wodzisławia.

Ciekawy czas dla KUL-u.

Bajka! Wśród studentów i wykładowców mozaika osobowości – nierzadko oryginałów. Gdy z wykładami przyjeżdżał prof. Władysław Bartoszewski, nie można było się dopchać do auli. Nasze studia zbiegły się z wybuchem Solidarności. Ona zaczęła się właśnie w Lublinie lipcowymi strajkami.

Święcenia otrzymał Ksiądz w 1990 r. Co było potem?

Zostałem wyświęcony przed kościołem św. Marii Magdaleny w Łęcznej, bo było za dużo ludzi. To był drugi dzień września. Śmieję się, że jestem księdzem polsko-francuskim, ponieważ abp. Bolesławowi Pylakowi towarzyszył biskup z Francji, z diecezji, w której dawno nie było święceń, i bardzo je przeżywał.

Łęczna była wówczas najmłodszym miastem w Polsce. W latach 70. wybudowano w pobliżu kopalnię węgla kamiennego Bogdanka i zaczęli zjeżdżać za pracą młodzi ludzie. W ciągu kilkunastu lat z miasteczka zrobiło się 25-tysięczne miasto. Pracowałem jako wikary w starej parafii, gdzie mieszkały głównie „krzoki”, czyli miejscowi, drugą, nową parafię tworzyły „ptoki”, czyli napływowi. Kiedyś przyszedł do mnie kolega z tej ­nowej ­parafii – ks. Piotr Kawałko, i poprosił, bym pomógł mu przy pogrzebie: „Już rok jestem tutaj, a to mój pierwszy pogrzeb. Do tej pory miałem same chrzty i śluby”. Takie to było młode miasto.

Naturalnie zrodziła się myśl, by tę młodzież zgromadzić i jej służyć. Wówczas powstało duszpasterstwo młodzieży pracującej Źródło, a także duszpasterstwa młodzieży szkolnej.

Święto Młodych – co to był za pomysł?

Zrodził się na bazie Światowych Dni Młodzieży wymyślonych przez Jana Pawła II w połowie lat 80. Pierwsze Święto Młodych odbyło się w 1988 r. w Łęcznej, potem odbywało się także w innych miejscowościach. Miało charakter religijnego festiwalu. Mnóstwo wspaniałych artystów się przewinęło. Jedną edycję – już z lat 90. – szczególnie zapamiętałem. Swoją działalność rozpoczynał kamilianin Arek Nowak pomagający chorym na AIDS. Żeby go wspomóc, zorganizowaliśmy na stadionie Górnika Łęczna duży koncert. Grał Bajm, Budka Suflera i zdaje się Chłopcy z Placu Broni. Koncert bardzo się udał. Zebraliśmy dużo pieniędzy. Nieżyjący już ówczesny ekonom diecezji lubelskiej złapał mnie później na korytarzu w kurii i groźnym głosem zbeształ: „Kto ci pozwolił bez mojej zgody zorganizować koncert i zbierać pieniądze?!”. Byłem zaskoczony, wiec odpowiedziałem: „Duch Święty i kierownictwo klubu Górnik Łęczna”.

Z historii bliskie były mi organizacje filomatów i filaretów. Na przełomie XIX i XX w. powstała piękna organizacja religijno-filozoficzna Eleusis, prekursor harcerstwa. Gdy po transformacji stworzyła się możliwość zakładania stowarzyszeń katolickich, chciałem, by powstała młodzieżowa organizacja katolicka, ale właśnie organizacja, bo dominowały wówczas ruchy religijne. Uczestniczyłem więc w reaktywacji Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży. W 1991 r. brałem udział w opracowaniu statutu KSM.

Potem posypały się inne inicjatywy społeczne, m.in. świetlica dla dzieci w Lublinie.

To też było bardzo naturalne. Kościół Świętego Ducha, do którego trafiłem, znajduje się na wzgórzu w centrum Lublina, w okolicy mieszkały wtedy osoby raczej ubogie i dzieciaków wałęsających się wokół kościoła było bardzo dużo. Trzeba było je jakoś zająć. To było i piękne, i trudne, a nawet humorystyczne. Podczas wspólnego posiłku na pierwszym zorganizowanym obozie zastawiliśmy stół wędlinami i serami. Zaprosiliśmy dzieci. Usłyszeliśmy tumult i kiedy weszliśmy, okazało się, że na stołach został tylko chleb. Życie nauczyło te dzieci, że muszą zadbać o siebie.

A Gorący Patrol? Co to za inicjatywa?

W sierpniu 2002 r. na krakowskich Błoniach usłyszałem Jana Pawła II, który wołał o „nową wyobraźnię miłosierdzia”. Potem w listopadzie usłyszałem w radiu, że na Lubelszczyźnie zamarzło 60 osób. Pomyślałem: jak to możliwe w XXI wieku? Znajomy lekarz powiedział mi, że dobrze by było, żeby tacy ludzie przed nocą dostali dużą dawkę kalorii. Następnego dnia z wychowankami przygotowaliśmy termosy z gorącą herbatą i kanapki. Okazało się, że bezdomnych jest mnóstwo. Przez ostatnie kilka lat nie było w Lublinie ani jednej śmierci z powodu zamarznięcia.

Jak powstała jadłodajnia?

To był następny etap. Przez kilka lat jeździliśmy z kanapkami i herbatą, ale okazało się, że ludzie potrzebują miejsca, żeby spokojnie porozmawiać. Tak się zrodził pomysł na jadłodajnię w pobliżu dworca. Potem powstały domy dla osób wychodzących z bezdomności. Domy, a nie schroniska, bo żaden bezdomny nie marzy o schronisku czy noclegowni. W tej chwili mamy trzy.

Na początku popełnialiśmy błędy: dawaliśmy ludziom mieszkania i po trzech miesiącach nadawały się one do remontu. Osoba bezdomna nie wie, jak opiekować się domem, dlatego każdy z naszych domów ma swojego opiekuna, a każda osoba, która wchodzi do naszego programu – swojego cicerone. I to działa, bo przynajmniej połowa z tych osób zaczyna prowadzić normalne życie. Schroniska są na dłuższą metę systemowym błędem, ponieważ katalizują poczucie bezradności.

Przekonuję o tym, kogo mogę, i też się narażam, bo my przyjmujemy do naszych domów także pary, tymczasem w schroniskach jest podział na mężczyzn i kobiety. Jak jednak rozdzielić parę, która żyje ze sobą 20 lat?

Pięknie Ksiądz na blogu napisał o niedawno zmarłej Izie – ona też żyła w parze, ale z domu jednak zrezygnowała.

Ja ich w ogóle nie naciskałem, bo wiedziałem, że kawałek wolności, jaki mieli dzięki mieszkaniu w dawnym kiosku Ruchu, jest dla nich ważny. Regularnie zawoziliśmy im jedzenie, ubranie, butle z gazem. Partnera Izy zabrał do domu jej syn; niestety niedawno Edek wrócił do swojego kiosku.

Co spowodowało jej śmierć?

Dokładnie nie wiem. Ale wielu bezdomnych nadużywa spirytusu technicznego przemycanego z Ukrainy, potocznie zwanego F16 – od odlotów, jakie się ma po jego wypiciu. To plaga Lublina z powodu bliskości granicy, pół litra można kupić za 10 zł. Najwięcej osób, które pochowałem z grona bezdomnych, to ci, którzy przegrali z F16.

A teraz Ksiądz organizuje domy dla uchodźców.

Tłumaczę, że nie ja, tylko Wszechmogący, bo zaprzyjaźnione zakony i ludzie świeccy oferują coraz więcej mieszkań, a stałe półroczne wsparcie finansowe zadeklarowało już kilku biskupów.

Ciekawi mnie jeszcze „Nowa Droga”.

To pomysł na resocjalizację młodych więźniów. Żaden dyrektor więzienia nie podpisze się pod stwierdzeniem, że da się skutecznie prowadzić resocjalizację w warunkach więziennej izolacji. Pomysł zapożyczyliśmy od Francuzów, którzy organizowali dla młodocianych przestępców wyprawy od Pirenejów do Santiago de Compostela. Więźniowie wędrują przez 30 dni polskimi szlakami Drogi św. Jakuba, zawsze z młodym opiekunem. Na 81 osób, które wzięły udział w programie, jedynie 8 wróciło na drogę przestępczą. Normalnie wraca 50-60 procent.

Przy takim zaangażowaniu jaką ma Ksiądz receptę na wypalenie?

Dużo słuchać Bacha i często chodzić na wycieczki po Polesiu.

W homilii do ewangelii o Bartymeuszu powiedział Ksiądz: „Chcesz cudu, to krzycz! Wyspowiadasz się później”. Najważniejszy jest żywy kontakt z Bogiem?

Tak, dla mnie bardzo ważną dewizą jest powiedzenie św. Pawła: „W nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy”.

Wpisy na blogu itinerarium.pl kieruje Ksiądz do wszystkich: wierzących i niewierzących. A także do tych, którym wydaje się, że wierzą – i tu Ksiądz dodał: „np. ja”.

Jeśli chodzi o odległości, mamy centymetry, metry, kilometry. Jeśli chodzi o wagę, mamy gramy, dekagramy, kilogramy. A czym mierzyć wiarę? Spotkałem wielu ludzi, którzy deklarowali się jako agnostycy, a ich życie było piękną ewangelią. Tutaj deklaracje jeszcze o niczym nie świadczą.

Napisał Ksiądz, że jako klecha ma funkcję koordynacyjną w „tej naszej korporacji”. Jak Ksiądz postrzega przyszłość tej naszej korporacji, czyli Kościoła, w kontekście obecnych kłopotów?

Czytam różne proponowane scenariusze. Podziwiam tych, którzy mają talent proroków. Ale nie boję się o przyszłość Kościoła. Ewangelia się nie zdeza­ktualizuje. Do czasów edyktu Konstantyna nie było świątyń, a był Kościół – były wspólnoty wierzących. Teraz jest moment, że mamy mnóstwo świątyń, a nie za wiele wspólnot. Istotą Kościoła są ludzie starający się iść drogami miłości.

Kiedyś opisał Ksiądz swój sen o homoseksualistach w Kościele, wywołując duży niepokój wśród komentatorów. To są osoby wciąż wykluczane z naszej wspólnoty.

Tak nie jest. Spowiadam te osoby i one starają się kochać Pana Boga, jak potrafią. Popełniają grzechy tak jak pan, ja i każdy inny. Walczą o swoją bliskość z Chrystusem, chcą też przynależeć do Kościoła. Jeśli jako kapłan pełnię rolę koordynatora na ziemi, to widzę dla nich miejsce w Kościele. Nie ma żadnej podstawy do ich wykluczania.

To teoria, a praktyka jest różna.

Przecież to praktykuję!©℗

KS. MIECZYSŁAW PUZEWICZ (ur. 1960) jest absolwentem teologii w KUL. Twórca lubelskiego Centrum Wolontariatu. W latach 1997-2011 był rzecznikiem abp. Józefa Życińskiego. Do 2017 r. kierował też rozgłośnią archidiecezji lubelskiej – Radiem eR.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kierownik działu Wiara w „Tygodniku Powszechnym”. Ur. 1966 r., absolwent Wydziału Mechanicznego AGH, studiował filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie i teologię w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym Dominikanów. Opracowanymi razem z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2022