"Chcę się przyjrzeć temu cudowi"

W drodze przez step opowiadał o Królestwie Czeskim w X wieku, o Golgocie i Krzyżu Jezusowym, o poranku Zmartwychwstania i innych wydarzeniach, o których niewiele wiedzieliśmy, bo nie było ludzi, którzy by nas oświecili, ani ksiąg do czytania. Zadziwiająca katecheza: długa na kilka kilometrów, lecz głęboka na tysiąclecia.

02.01.2005

Czyta się kilka minut

Wspominając ks. Bukowińskiego, trzeba pamiętać o historii kraju, w którym przyszło mu żyć. Kazachstan był dla niego domem i więzieniem, ale i miejscem, gdzie zdobył poważanie i miłość. Kiedyś ziemia ta należała do wielkiego państwa, które już nie istnieje. Ks. Bukowiński był jego obywatelem, czego nigdy się nie wypierał.

Wraz z rewolucją zapanowały tu nienawiść i bezprawie. Już po pierwszym aresztowaniu i krótkim pobycie w więzieniu młody kapłan zrozumiał, że musi się spodziewać najgorszego. Przez kolejne cztery lata pełnił służbę kapłańską, zimą 1945 r. znów został uwięziony - tym razem na ponad dziesięć lat. Trafił do Dżezkazganu, gdzie wraz z innymi więźniami katorżniczo pracował w kopalniach ołowiu.

Państwem łagrów wstrząsnął dopiero XX Zjazd KPZR ze słynnym referatem Chruszczowa. Amnestia uchyliła bramy więzień i obozów, zwolnionym kapłanom nie pozwolono jednak wracać do europejskiej części ZSRR, bo jak budować komunizm, kiedy obok stoją ludzie gotowi dzielić się Prawdą, lecz prawdą niekomunistyczną? Ks. Bukowiński trafił do Karagandy. Pierwszy rozdział jego posługi duszpasterskiej w Kazachstanie trwał od września 1954 do grudnia 1958, potem uwięziono go po raz trzeci - tym razem na trzy lata (wolność odzyskał w grudniu 1961).

Skutkiem stalinowskich przesiedleń Kazachstan zamieszkiwali Białorusini, Ukraińcy, ludy nadbałtyckie, kaukascy górale i Polacy. Choć władze usiłowały odebrać nam Boga, byliśmy mocno przywiązani do religii. Robotnicy z Karagandy potrzebowali duszpasterza, a ks. Bukowiński był pierwszym katolickim kapłanem, jakiego widzieli od ponad dwudziestu lat. Przyjmując go, ryzykowali pracą, niekiedy wolnością. Ale kochali kapłana i byli z nim do końca, a potem odprowadzili na wieczny odpoczynek.

Nie prowadziłem wówczas dziennika, żeby w razie rewizji nie zaszkodzić tym, z którymi się spotykałem. Dziś muszę polegać jedynie na pamięci. Zresztą w dzienniku pisałbym pewnie przede wszystkim o lirycznych uczuciach, bo czy osiemnastolatek mógł podejrzewać, że w przyszłości będzie chciał przypomnieć sobie każdą minutę spędzoną z ks. Bukowińskim? I zapewne nie uwierzyłby, że mając 57 lat przyjmie święcenia kapłańskie.

***

Kiedy wytężam pamięć, widzę silnie zbudowanego i wysokiego mężczyznę. Mówił śpiewnym barytonem, często mrużył oczy, jakby chciał rzec: widzę cię. Innym razem jego oczy otwierały się szeroko, jakby pragnął, żeby rozmówca głęboko w nie zajrzał. Gdy się śmiał, śmiech jego płynął z głębi. We wszystkim lubił porządek, szczególnie w przygotowaniach do Mszy: nie zaczął Eucharystii, nim nie postał chwilę i nie przyglądnął się wszystkim obecnym. Zawsze dziwiło mnie jego ogromne zainteresowanie malarstwem, teatrem, kinem, historią. Kiedyś zagadał, czy bywam w teatrze, czy lubię kino. Lubiłem, ale nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nagle ks. Bukowiński powiada: ,,A wiesz, byłem na operetce Kalmana, zabawna rzecz". Władze szkalowały duchownych, że są podstępni i wiodą młodych do ciemnoty, nie pozwalają im żyć pełną piersią, a tymczasem kapłan chodzi do teatru, a nawet operetki!

Jego erudycja zadziwiała także duchownych. Ks. Michał Woroniecki, który pracował w dżezkazgańskich kopalniach wspólnie z księżmi Bukowińskim, Drzepieckim i Kuczyńskim, opowiedział mi po latach o pewnym epizodzie. Przed jakąś państwową uroczystością ks. Bukowiński zaprosił skazańców na konferencję, którą zamierzał wygłosić w związku z przypadającym w tym samym czasie świętem kościelnym. Zaproszenie przyjęło wielu uwięzionych duchownych - prawosławnych, katolickich, protestanckich, muzułmańskich... Epizod nie został odnotowany we “Wspomnieniach" ks. Bukowińskiego, ale ks. Woroniecki zapamiętał go doskonale, nawet po latach wciąż był pod wrażeniem. Bez żadnych notatek ks. Władysław mówił m. in. o chrzcie Polski i Rusi, z erudycją prawił o roli Eucharystii.

Ks. Bukowińskiemu wystarczyło raz spojrzeć na człowieka, aby pamiętać go przez długie lata. W 1955 r. wraz z innymi młodymi przyjąłem chrzest z rąk ks. Bronisława Drzepieckiego, a w maju 1957 r. zapragnąłem wyspowiadać się przed ks. Bukowińskim. Wzięło się to raczej ze zwykłej ciekawości niż z konieczności, albowiem być w Karagandzie i nie spotkać się z ks. Władysławem, to jak być w Rzymie i nie ujrzeć papieża. Wyspowiadałem się zatem, a potem minął szmat czasu, zanim znów się pojawiłem w Karagandzie. Myślałem, że będę musiał przypomnieć, kim jestem, lecz od razu na mój widok krzyknął: ,,A, Wacek z Akmolińska".

Pod koniec lat 50. nasz proboszcz, ks. Bronisław, zaprosił go do siebie. Ponieważ mieszkałem w innej miejscowości, a mój ojciec ciężko zachorował, nie bywałem wtedy w kościele. Matka była kobietą mocnej wiary i troszczyła się, by chory ojciec mógł się wyspowiadać. Umówiła się z ks. Drzepieckim, że spowiedź odbędzie się w domu. Poprosiła, byśmy wraz z dziadkiem przywieźli księdza. Gdy dotarliśmy do ks. Bronisława, okazało się, że ojca chce wyspowiadać ks. Władysław. Wsiedliśmy na wóz i w drogę. Najpierw ksiądz pogawędził z dziadkiem, a potem ze mną. Pierwszy raz usłyszałem, kim był św. Wacław, którego imię noszę. Ks. Bukowiński zaczął opowieść o Królestwie Czeskim w X wieku, potem o Golgocie i Krzyżu Jezusowym, o poranku Zmartwychwstania i innych wydarzeniach, o których niewiele wiedzieliśmy, bo nie było ludzi, którzy by nas oświecili, ani ksiąg do czytania. Zadziwiająca katecheza: długa na kilka kilometrów, lecz głęboka na tysiąclecia. Kiedy zbliżaliśmy się do domu, ujrzałem, jak ów człowiek umie się dziwić niczym dziecko. W tych latach zdarzały się rzęsiste deszcze (rzadkość na stepach Kazachstanu), przydomowe ogrody pyszniły się więc bogactwem. Obrodziły ziemniaki, urosły słoneczniki, zakwitły hibiskusy. Na ten widok ksiądz zakrzyknął: “Zatrzymajcie, chcę się przyjrzeć temu cudowi!". Potem wstał, zmrużył oczy i zamarł. W pierwszej chwili nie mogłem pojąć, co go zadziwiło. Może po latach spędzonych w zapylonej węglem Karagandzie nasz zakątek wydał mu się rajem? Może przypomniała mu się chata w rodzinnym Berdyczowie, wśród ukraińskich sadów i ogrodów? Wnet pojawiła się moja siostra, by przywitać gościa. ,,Czy to piękno jest dziełem twoich rąk?" - spytał ksiądz. Miałem do niego żal, bo to głównie ja, najmłodszy w rodzinie, troszczyłem się o ogród, gdy starsi pracowali w kołchozie.

***

Godzi się wspomnieć nasze ostatnie spotkanie: lato 1971 r. Nadal mieszkał w Karagandzie - w niewielkim pokoju miał pod oknem stół, na nim stos książek i papierów, obok łóżko, krzesła, szafa, na ścianie kobierzec. Wstał od stołu i uścisnęliśmy sobie dłonie, bo nigdy nie pozwalał całować się w rękę. W pierwszej chwili byliśmy skrępowani, być może tym, że ks. Władysław spostrzegł moje zdumienie. Zmienił się fizycznie bardzo. Zaczął się tłumaczyć: “Trochę chorowałem". Siedliśmy. Zdawało mi się, że ma kłopoty z oddychaniem. ,,O tak, postanowiłem zostać pisarzem" - zażartował, wskazując papiery. Co pisze, nie powiedział. Może kończył wspomnienia? Rozmowa się ożywiła, gdy zaczął wypytywać: czy pracuję z Kazachami, jakie stosunki między nami panują. Lubił rdzennych mieszkańców tej ziemi, chętnie z nimi rozmawiał i jestem pewien, że dziś nazwałby Kazachstan drugą ojczyzną.

Mówił o pracy duszpasterskiej, potem rozmowa zeszła na politykę - podczas ostatniego plenum partii podkreślano konieczność efektywniejszego szkolenia ideologicznego mas, a Zachód żądał, aby władze ZSRR szanowały wolność jednostki, czym ekipa Breżniewa niezbyt się przejmowała. Potem wróciliśmy do spraw ducha. Czułem, że on i inni znajomi duchowni planują skierować mnie do seminarium w Kownie. Ks. Władysław radził, bym wyjechał na Ukrainę, do ks. Drzepieckiego, i tam rozstrzygnął o swoim losie. Mówił, że w naszych czasach potrzeba świadków Chrystusa, że to oni mają brać odpowiedzialność za kraj. Przyrzekłem, że pojadę na Ukrainę. Żegnałem się z nim ze smutkiem, miałem wrażenie, że dźwigam na plecach ciężar. Ale nie myślałem, że już ks. Władysława nie zobaczę. Rozmowy o seminarium zawsze mnie mieszały i przygnębiały, rewizje w domu uświadamiały moją bezradność, a nie potrafiłem zdać się całkowicie na wolę Bożą. Podniosłem się. Ku mojemu zdziwieniu nie podał mi opuchniętej dłoni, lecz objął mnie i przygarnął. Byłem wewnętrznie rozbity. Wkrótce przyszła wiadomość o jego śmierci.

Jesienią 1971 spełniłem życzenie ks. Władysława i pojechałem na Ukrainę, do miasteczka Szargrod. Po kilku dniach ks. Bronisław dał mi adres seminarium w Kownie, pojechałem tam, lecz z woli Boga dopiero dwadzieścia lat później spełniło się to, ku czemu skłaniał mnie ks. Bukowiński.

Przeł. JS

Ks. Wacław Popławski, zanim został kapłanem, był wieloletnim wykładowcą literatury i języka rosyjskiego oraz inspektorem obwodowego wydziału oświaty. Jako człowiek dojrzały ukończył seminarium w Grodnie i przed ośmiu laty przyjął święcenia kapłańskie. Rezyduje w Astanie i wędruje, odwiedzając rozproszone katolickie rodziny i wspólnoty.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2005