Chaplin w baseballówce

Wygląda na to, że w dobrym tonie będzie u nas dystansowanie się od prymitywizmu i łopatologii metod dokumentalnych Michaela Moore'a. A przecież reżyser staje po stronie tych, do których strzelają naprawdę.

01.08.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

Wybitny dokumentalista Albert Maysles powiedział niedawno w Krakowie, odbierając Smoka Smoków: “Moore stara się człowieka przyłapać, ja - otworzyć jego serce". Jacek Szczerba stwierdził w “Gazecie Wyborczej", że zasmuciły go brawa po warszawskiej projekcji filmu “Fahrenheit 9/11": cóż za prostacka widownia, że uległa takiej demagogii! Co do mnie, nie zdziwiły mnie brawa po seansie, w którym uczestniczyłem (też klaskano, a jakże!). Wolę oczywiście delikatny dokument zaglądający człowiekowi do duszy, ale Michael Moore startuje w innej konkurencji. Kiedy się rzuciło wyzwanie najpotężniejszemu człowiekowi świata, trzeba dbać raczej o skuteczność zadawanych ciosów, nie o ich elegancję.

Zapewne, trudno zaprzeczyć: bezrefleksyjne poddanie się emocjonalnemu dyskursowi reżysera byłoby naiwnością; na każdy z jego argumentów można znaleźć jakiś kontrargument. Może poza samą oceną kwalifikacji głównego bohatera; w przypadku tak starannie dobranego dokumentalnego materiału, dotyczącego sylwetki George’a W. Busha, definicyjna metoda księdza Chmielowskiego sprawdza się jak rzadko i trudno ukryć, że wynik wyborów prezydenckich sprzed trzech i pół roku wypadł dla Amerykanów wyjątkowo, ale to wyjątkowo niefortunnie. “Fahrenheit 9/11" jest klasycznym przykładem filmu, po którym redakcje lubią drukować dwie recenzje obok siebie, jedną z nagłówkiem “za", drugą - “przeciw". Z góry można założyć, że każda będzie miała poważnych zwolenników.

Nie sposób odmówić racji Benjaminowi Barberowi, który przed kilkoma tygodniami, poproszony o komentarz do filmu Moore’a, odpowiedział na tych łamach: “Kiedy wiadomości stają się rozrywką, demokracja cierpi". Ale też jeśli pamiętać, jak ważne jest uwrażliwianie usypiających dziś sumień, trudno nie przyznać za publicystą “New York Timesa": “Moore niesłychanie przysłużył się dobru publicznemu". Skoro amerykański prawicowy publicysta nazwał autora “Fahrenheita 9/11" “nowym Goebbelsem", francuska recenzentka “Téléramy" miała dobre prawo porównać go z Chaplinem, który - będąc twórcą “Dyktatora" - jako pierwszy z filmowców rzucił wyzwanie Hitlerowi.

Także opublikowany właśnie raport specjalnej komisji, badającej przyczyny zamachów z 11 września, dostarcza równie dobrych argumentów przeciwnikom, co zwolennikom Moore’a. Raport wykazuje, że członkowie rodziny ben Ladena - zanim ich wypuszczono ze Stanów - jednoznacznie dowiedli braku powiązań z terrorystami; to więc jaskrawy przykład mijania się reżysera z prawdą przy dobieraniu argumentów. Ale to przecież tylko szczegół, powie kto inny; chwyt demagogiczny, zgoda, służący jednak słusznemu wywodowi. Wszak główna teza raportu jest zbieżna z opinią Moore’a: tragedii 11 września władza mogła zapobiec, gdyby była mądrzejsza.

Wreszcie, co szczególnie ważne, także w samym tekście filmu zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy łatwo znajdą dla siebie argumenty. Oczywiście, pokazywanie prezydenta robiącego miny na kilka sekund przed telewizyjnym występem albo wiceministra obrony w analogicznej sytuacji śliniącego grzebień, chwyty rodem z tanich telewizyjnych programów satyrycznych - poważnemu dokumentaliście nie przystoją. Ale czy ten dokumentalista nie powinien brać pod uwagę przyzwyczajeń publiczności, skoro przewiduje - z rozmachem - że będzie ona masowa? I czyż ta sama metoda nie sprawdza się znakomicie w nieznanym wcześniej, rewelacyjnym fragmencie amatorskiego filmu, wykupionego od prowincjonalnego nauczyciela z przedszkola na Florydzie? Widzimy tu, jak prezydent - otrzymawszy wiadomość o zamachu na World Trade Center - nie przestaje czytać dzieciom bajki o kózce... A sama sekwencja zamachu, czyż nie wypada w filmie olśniewająco: ciemny ekran zamiast słynnych, wielokrotnie nadużytych zdjęć płonących wież, a po nim sam montaż twarzy patrzących w górę, przerażonych ludzi... To nie amator wykonał tę sekwencję, lecz artysta.

Odrzucam zatem, nie będę ukrywał, porównanie Moore’a z Goebbelsem. On staje po stronie tych, do których strzelają naprawdę; sam zaś, jako “strzelający" umownie ze swej dokumentalnej broni, nie przekracza mimo wszystko granicy strzeleckich uprawnień, choćby się do jej przekroczenia parokrotnie zbliżał. Za to zestawienie z Chaplinem przekonuje mnie. Kreacja outsidera, “przeciętnego Amerykanina" w dżinsach i baseballówce, który zaczepia możnych tego świata, upominając się o swoje własne, ludzkie poczucie sprawiedliwości, ta kreacja - będąca znakiem firmowym reżysera - sprawdziła się w nowym filmie jak nigdy przedtem. Kiedy tę samą autorską rolę odgrywał Moore w swoim pierwszym filmie, “Roger&Me" z 1989 roku, walcząc wówczas z Rogerem Smithem, który zamknął zakłady przemysłowe w jego rodzinnym mieście Flint w stanie Michigan - jej wariant prowincjonalnego, bezczelnego arywisty mógł jeszcze razić. Teraz jednak, kiedy po latach praktyki, użył tej kreacji na globalną skalę, już nie do walki z szefem koncernu General Motors, a z prezydentem Stanów Zjednoczonych - ona działa!

Działa od pierwszych minut filmu, jeszcze sprzed czołówki, kiedy dokumentalnym obrazom walki prezydenckiej z listopada 2000 roku towarzyszy wygłaszany zza kadru (i tak już będzie przez cały film) komentarz Moore’a: “Czy to nie jest aby sen, te ostatnie cztery lata?". Moore nie ukrywa od początku, że mówi w pierwszej osobie, że przedstawia własny stronniczy dyskurs, dyskurs człowieka, który głosował wówczas na Ala Gore, podobnie jak choćby - przedwcześnie, jak widzimy, otwierający szampana - Robert De Niro. To jest perspektywa prywatna, ale o konsekwencjach globalnych; punkt widzenia człowieka, który wtedy przegrał, a teraz dowodzi, że tamta porażka w wyborach - mniejsza już nawet o to, sfałszowanych czy nie - miała fatalne skutki dla całego świata.

Nie ma więc sensu zarzucanie Moore’owi, że w sekwencji posiedzenia Senatu pokazuje tych, którzy chcą unieważnienia wyborów, a nie udziela głosu ich przeciwnikom; od początku przecież wiadomo, że autor filmu reprezentuje racje Demokratów, a nie Republikanów. Trudno czynić mu wymówkę, że nie wyważa wszystkich racji, związanych z uwolnieniem Iraku spod dyktatury Saddama (istotnie, Irak sprzed inwazji przedstawiony jest tu nadto sielankowo); jego perspektywa nie jest wszak perspektywą intelektualisty, ale Amerykanina rodem z Michigan, który chce, żeby jego pokoleniowi następcy mieli prawo do “beztroskiego studenckiego życia", a nie byli wysyłani na śmierć w wątpliwej sprawie.

Nie jest bowiem prawdą, że wątek Lily Lipscomb - “amerykańskiej matki", która po śmierci syna w Iraku płacze przed Białym Domem - jest u Moore’a “żerowaniem na ludzkiej tragedii". To ten wątek najlepiej może dowodzi autorskiej świadomości reżysera. Moore przedstawił tu ewolucję poglądów patriotki, codziennie wywieszającej przed domem flagę i dumnej z wojskowej kariery syna, która po jego śmierci zaczyna w swe ideały wątpić. Ważny jednak dla tej ewolucji jest list syna, który w Iraku zrozumiał, że nie bierze udziału w wojnie o słuszną sprawę. Wprowadzając ten motyw, reżyser uczynił z Lily Lipscomb rzeczniczkę swoich poglądów, a nie - przedmiot autorskiej manipulacji.

Wreszcie, nie wydaje mi się eleganckie czynienie Moore’owi zarzutu z majątku, jaki zarobił, sprzecznego jakoby z jego wizerunkiem “faceta w baseballówce". Niepokój, jaki zasiał w milionach widzów swego filmu, wart jest tych pieniędzy. Chaplin też nie chodził na co dzień w za dużych butach. W niczym nie osłabiało to jednak dobroczynnej funkcji, jaką wywoływało w milionach widzów utożsamianie się z postacią Charliego.

“FAHRENHEIT 9/11". Reżyseria i scenariusz: Michael Moore. Zdjęcia: Kirsten Johnson, William Rexler. Muzyka: Jeff Gibbs. Produkcja: Jim Czarnecki, Kathleen Glynn, Michael Moore - Dog Eat Dog Films/Miramax, USA 2004. Dystrybucja: Kino Świat.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2004