Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ileż upominków gwiazdkowych i imieninowych wynosiło się stamtąd co roku. No i koniec: widocznie teraz jest zbędna. Razem z tysiącami książek, o których nie wiadomo, gdzie teraz się podzieją i komu jeszcze przydadzą. Zatem aż tak namacalną prawdą jest, że przestajemy kupować książki, bo przestajemy czytać?
Oto z dnia na dzień wybucha awantura natychmiast rozdęta przez media do rozmiarów dramatu: w niektórych gimnazjach (nie sposób dowiedzieć się ilu w skali całego kraju) trzecioklasiści nie byli w stanie odpowiedzieć na jeden z punktów testu mierzącego ich predyspozycje do liceum, bo punkt ten zlecał napisanie charakterystyki któregoś z bohaterów książek, które są w kanonie lektur, ale nie były jeszcze omówione na lekcji (rok szkolny wszak trwa)! Że można było lekturę przeczytać, zanim przeżuto ją w szkole, w ogóle, zdaje się, nikomu do głowy nawet nie przyszło. Uczniowie wybuchnęli lamentem, oświadczając do kamer, że "stracili szansę na dobre liceum" (zakładali widocznie, że każda odpowiedź uznana by została za celującą, tylko jej brak szkodził). Rodzice uderzyli na alarm. Prasa i telewizja dołączyły do oburzenia. Dziennikarka "Gazety Wyborczej" raczyła napisać we wstępniaku, że "wielu polonistów uważa »Syzyfowe prace« za książkę archaiczną i nudną, którą młodzieży trudno dziś zrozumieć", a eksperci już pono zamierzali z niej (tak jak i z "Kamieni na szaniec") zrezygnować w kanonie lektur. Dołączyła była wiceminister edukacji: test nie ma prawa szczegółowo sprawdzać wiedzy gimnazjalisty. Rozlega się żądanie powtórzenia egzaminu. Stała się bowiem rzecz straszna: od uczniów zażądano za wiele.
A prawdziwa wymowa tej całej awantury jest taka, że dwie cenne książki, stanowiące wstrząsające lekcje patriotyzmu pokazanego w czarnej nocy po powstaniu styczniowym i w najtragiczniejszych latach męczeństwa młodzieży podczas okupacji, uznane zostały za lektury, które na razie trzeba jeszcze ścierpieć, gdy się je przemęcza na lekcjach (ilu uczniów zadowala się zerknięciem w bryk?), ale nie do wyobrażenia jest, by ktokolwiek z piętnastolatków wziął je do ręki dlatego, że szkoła je poleca i że warte są przeczytania. I pewnie pani redaktor "GW" sama nie pamięta ani sceny lekcji w zrusyfikowanym gimnazjum, podczas której zesłany z Warszawy uczeń zaczyna deklamować Mickiewicza, ani nazwisk bohaterów "Kamieni na szaniec", które przecież nie są fikcyjne. I taka jest prawda, do gruntu smutna.
Jeszcze dziwniejsze wnioski płyną z artykułu Jarosława Dubały ("Podręczniki bez Boga", nr 20 "Gościa Niedzielnego"). Okazuje się, że emigrujący za pracą Polacy nie radzą sobie z praktykami religijnymi, bo... w podręcznikach, z których uczą się języków obcych, nie ma tematyki religijnej, a słowa takie jak "dusza" albo "wiara" pojawiają się tam zupełnie wyjątkowo. Dorosły wierzący Polak nie potrafi więc poza krajem się wyspowiadać, a w niejednym kraju nie potrafi znaleźć "rzymskokatolickiej świątyni". Czy naprawdę? Dlaczego ten sam Polak radzi sobie świetnie z zawodem, którego się uczy albo w którym doskonali, za to jak dziecko nie umie trafić ani do księgarni, gdzie zażądałby słownika, encyklopedii, Biblii, mszalika, ani do wierzącego tubylca, z którym odwiedziłby jego parafię, znalazł modlitewnik na ławce kościoła i religijną prasę w kruchcie czy przyległym kiosku. Co warte nasze chrześcijaństwo, jeśli za wszystko winić będziemy innych, od siebie samych żądając coraz mniej?