Jedno udane życie

Keith Botsford: Dobre jedzenie i wino - i dobre towarzystwo - są esencją cywilizowanego życia. W tym duchu wychowywałem dzieci, narzucając rygor codziennej wspólnej kolacji w dopraszanym towarzystwie, od którego mogły się uczyć o świecie. Rozmawiał Marek Bieńczyk

27.05.2008

Czyta się kilka minut

Keith Botsford w swoim domu-bibliotece na Kostaryce /fot. archiwum prywatne /
Keith Botsford w swoim domu-bibliotece na Kostaryce /fot. archiwum prywatne /

Marek Bieńczyk: Pamiętasz słynne słowa Montaigne’a: "to ja jestem materią tej książki"? Chciałbym, byś ty był materią tej rozmowy, i używam słowa "materia" właściwie dosłownie, gdyż Twoje życie wydaje się tak bardzo gęste, treściwe. Wszystkiego tu dużo, wręcz w nadmiarze. Nawet nazwiska w Twej biografii są długie. To Twojej Matki: Carolina Elena Rangoni-Machiavelli-Publicola-Santacroce.

Keith Botsford: Matka żyła niemal sto lat, skoro mówisz o nadmiarze. Kiedy zapytano ją, z czego wynika równie długa egzystencja, odpowiedziała: z czystego egoizmu. Ale to się wszystko źle zaczęło, do ósmego roku nie wychodziłem z łóżka. Gdy miałem trzy lata, lekarz rodzinny uratował mi życie operacją in extremis na stole kuchennym. Ósmy rok spędziłem w klinice gruźliczej...

...w Szwajcarii oczywiście, gdzieś wysoko w górach...

Tak, w Szwajcarii, w Villars-sur-Ollon.

Nie sposób nie myśleć o Tobie jako o nadzwyczajnym wcieleniu arystokratycznego ducha kosmopolitycznego w starym, przedglobalistycznym wydaniu. Z matki Włoszki, potomek tego, wedle archiwów, Machiavellego, z ojca Amerykanina, czystej krwi WASP-a z rodu osiadłego w Connecticut w 1630 r., urodzony w Brukseli...

...ojciec miał tam akurat turniej tenisowy...

...mówiący płynnie sześcioma językami - a słyszałem, jak mówisz każdym, i każdy brzmiał jak Twój język ojczysty - wydajesz się nosić w sobie cały świat. Tamten, coraz mniej istniejący świat. Matek o pięcioczłonowych nazwiskach. Synów chodzących do szkół w najlepszych miastach Europy i Ameryki i pięknie niewiedzących, kim są.

Każda rodzina jest, jak ci wiadomo, nieszczęśliwa na swój sposób. Matka miała wiele z grande dame. Zapiski w jej dzienniku (co podano na kolację, co na siebie włożyła, kogo przyjęła) uderzają mnie dziś nie swoją naturalnością, raczej troską o to, by znaleźć się jak trzeba, wraz z mężem, przyszłym samobójcą, w społecznej roli. Oboje byli w końcu w Londynie, gdzie głównie mieszkaliśmy, obcymi przybyszami - ona jako Włoszka z "wysokimi" koneksjami, spokrewniona z połową europejskiej arystokracji, on jako Amerykanin prowadzący tajemnicze interesy, przybyły do Europy w poszukiwaniu pieniędzy i na starcie małżeństwa obdarzony przez Matkę 50 tysiącami franków w złocie. Jestem pewien, że wydawane obiady, podwieczorki dla ladies wpisywały się w konieczny zwyczaj, lecz nie wypływały z woli serca. Nosiła stroje kupowane wiosną i jesienią w Paryżu, lecz jej dusza należała do Boga, do dwójki rzadko widywanych dzieci, a nie do Mamony i do jej światowych gości. Jej zachowania społeczne wynikały zapewne z braku poczucia bezpieczeństwa. Wyszła za mąż za przystojnego, wysportowanego Amerykanina, bo z powodu skandali towarzyskich, wywołanych przez jej matkę, wielokrotne małżeństwa tejże, nie mogła wbrew oczekiwaniom i swej nadziei wejść w małżeński związek wewnątrz rodzinnego, arystokratycznego, włoskiego świata.

Kot

Gdybym miał znaleźć dla Ciebie jakieś uchwytne dla nas tutaj podobieństwo, przywołałbym Kota Jeleńskiego.

Uwielbiałem go. Kota poznałem bodaj w 1962 r. na Kongresie Wolności Kultury (CFF) w Berlinie. Był bardzo zaangażowany w debaty, współpracował blisko z Nicholasem Nabokovem, który wszystkim tam rządził. Później wysłałem mu książkę Rétifa de la Bretonne, a on podarował mi obraz swej żony, Leonor Fini.

Tak, Kot był jednym z tych nadzwyczaj finezyjnych, nadzwyczaj wyrafinowanych Polaków, obywateli świata, jakich zdarzyło mi się spotykać jeszcze w szkołach, w trakcie młodzieńczej edukacji. Jako pół-Włosi czuliśmy bliskość, ale też wiele nas dzieliło, jego homoseksualizm zwłaszcza; debiutowałem wcześnie, gdzieś w wieku 16 lat, poetycko i edytorsko, i muszę Ci powiedzieć, że jako Rimbaudowski klon niejako byłem wówczas - przerażonym - obiektem zbyt wielu homoseksualnych adoracji.

Widziałem Cię parę razy i zawsze występowałeś w damskich szatach.

Bo lubię kobiece ciuszki. Kot miał niezwykle giętki umysł, nadzwyczajną wiedzę i zarazem wrażliwość, i to przez niego spotkałem się z Polską. Dzięki niemu poznałem Jerzego Sitę, oczywiście Józefa Czapskiego, także, przez Jana Kotta, Grotowskiego. Dość dobrze znałem Miłosza, gdy szefowałem National Translation Center. Dzięki Kotowi zacząłem czytać paryską "Kulturę", później, jako działacz międzynarodowej sekcji PEN-Clubu, poznałem Iwaszkiewicza; mieliśmy wspólne penklubowe interesy, uważam jego prozę za jedną z największych w XX w. Znałem już większość wielkiej polskiej literatury: Herberta, Gombrowicza, Norwida. Żałowałem, że nie poznałem osobiście Herlinga, którego podziwiam jako pisarza. Saul Bellow nie dopuszczał, byśmy go wydawali, uczyniłem to dopiero po śmierci Saula. Herling musiał, wedle Saula, obstawić nie tę co trzeba kartę, źle rozgrywać rozdanie żydowskie. W literackiej talii asów, rzecz jasna.

Nieco rozumiesz i czytasz po polsku, w Twoim ostatnim liście pytałeś o najnowszą powieść Pawła Huellego. Ale w Polsce nigdy nie byłeś?

Owszem, byłem. Krótko, w 1946 r. Zostałem przysłany przez służby amerykańskie pod innym nazwiskiem, jako najmłodszy bodaj, no powiedzmy, pracownik. Przybrałem nawet pseudonim: Gérard de Neval. Ale tyle tylko mogę Ci powiedzieć. Wracając do Kota: był jednym z najbardziej utalentowanych i chłonnych ludzi, jakich w życiu spotkałem. O najbardziej żywej i eleganckiej umysłowości. Jego słowo otwierało wszystkie drzwi literackiego światka. Było w nim coś, by tak rzec, gęstego, intensywnego, ujmującego; był arystokratyczny (bardzo) i bez grama sztuczności; wiele się od niego nauczyłem. Wszyscy go kochali, także w erotycznym sensie. W CFF byliśmy, on i ja, kapryśnymi buntownikami, a nie działaczami; artystami, a nie zimnymi wojownikami. Wszystko nas zajmowało, o wszystkim rozmawialiśmy, o fotografii, kinie, malarstwie, o jedzeniu...

O jedzeniu?

O smakach. Poza wszystkim innym byłem kronikarzem gastronomicznym; napisałem ponad 500 kronik kulinarnych. Wiesz, nasi domowi kucharze w Londynie byli wysyłani na kursy haute cuisine: matka przyjmowała trzy razy w tygodniu, lecz sama nigdy nie ugotowała nawet jajka. Od dzieciństwa hołduję przekonaniu, że dobre jedzenie i wino - i dobre towarzystwo - są esencją cywilizowanego życia. W tym duchu wychowywałem własne dzieci, narzucając rygor codziennej wspólnej kolacji w dopraszanym towarzystwie, od którego mogły się uczyć o świecie. Stół ma być w rodzinie miejscem, gdzie się rozmawia i słucha, dzieciom przynosi przedsmak dorosłego życia. Nie mam żadnej obsesji na punkcie jedzenia, ale lubię mistykę rodzinnego stołu.

Od Bartóka do Cassiusa Claya

Zawsze przy stole wyjmujesz to tajemnicze puzderko?

To pieprz, pieprz z mojego ogrodu w Kostaryce. Ma prawdziwy smak. Ale, skoro o jedzeniu mowa, dodam, że wiążą się z nim moje nie tak liczne furie. Nie znoszę jego biurokratycznych, europejskich regulacji, jego powszechnego ujednolicenia, liczenia ziarenek w pomidorach, mam głęboką niechęć do "zdrowego jedzenia", do spożywczych fetyszystów, którzy nie chcą jeść tego czy tamtego, i mówią mi, co ja powinienem spożywać, do dietetyków, do bojowników o niepalenie, do wszystkiego, co uczyniła w tej materii Ameryka, niszcząc dawne standardy, do pretensjonalnych krytyków oceniających restauracje, do winiarskich snobów, do tych, co są przekonani, że dobre jedzenie jest gdzie indziej, na zewnątrz, a nie w domu.

Najlepsze jedzenie powstaje w domu, z miłości. Sam zacząłem gotować, gdy miałem 15 lat i mieszkałem już sam. Najwięcej na tym gotowaniu skorzystało później moich dziewięcioro dzieci i żony.

Ile?

Trzy. Ostatnia, Amanda, ma 29 lat, pobraliśmy się niedawno... No więc z Kotem dobrze jedliśmy. Ale więcej rozmawialiśmy o muzyce, na której się fantastycznie znał. O Chopinie choćby, do którego zacząłem docierać późno, po długim okresie niechęci do jego chromatyzmów. Kiedy pisałem później o Horovitzu i jego interpretacjach Beethovena, wiele myślałem o Kocie. Kot sam miał coś w sobie z siły Chopina, gdy ten najechał Paryż (muzyczny) i zaczął rozwalać go od środka.

Wiem, że przetłumaczyłeś 80 książek z różnych języków, przekładałeś poezję brazylijską i powieści niemieckie, o Twojej prozie jeszcze porozmawiamy, lecz nie wiedziałem, że komponowałeś.

Niewiele wszak, dwa cykle pieśni i kilkanaście utworów kameralnych.

Chodziłeś do konserwatorium?

Studiowałem kompozycję w Manhattan School of Music. Pobierałem także prywatne nauki u Paula Hindemitha i u Bartóka.

Aha... Jak wyglądała więc pełna edukacja młodego kosmopolity arystokraty?

W dziecięcym łożu boleści czytałem bez przerwy. Tom za tomem; właściwie do dziś składam się z jednego: z furii lektury. Chodziłem do szkoły w Oxfordzie, gdzie uczęszczali bracia Kennedy, gdy ich ojciec był ambasadorem. Wrzesień 1939 r. zastał nas w naszej posiadłości Portonuovo we Włoszech. Popłynęliśmy niezwłocznie do Stanów, na Zachodnim Wybrzeżu chodziłem do znakomitej szkoły, ze starszymi od siebie o trzy lata; później, gdy przenieśliśmy się na Wschód, uczęszczałem do Canterbury College, skąd wyrzucono mnie wraz z synem Hemingwaya za złe zachowanie. Gdy miałem 13 lat, wstąpiłem do Port­smouth Priory School. Miałem już chyba przeczytaną całą klasykę.

Maturę zrobiłem w piętnastym roku życia i wstąpiłem do zakonu benedektynów, zostając bodaj najmłodszym mnichem w jego dziejach. Edukacja w zakonie była nadzwyczajna, ojciec Alban Faer miał nieświeży oddech, ale nauczył mnie pasji do nowoczesnej literatury. W zakonie jednak moje ciało nie chciało zasnąć. Podjąłem studia w Yale. Studiowałem historię sztuki u Henri Focillona, Hermann Broch był moim sąsiadem. Najwspanialszym nauczycielem był wszak Wallace Fowlie, a contemplative inactive queer, który otworzył przede mną modernistyczną literaturę francuską i inne exotica. Nigdy mnie nie dotknął, ale wylano go z Yale za złe obyczaje. Pod jego wpływem założyłem dwa pierwsze pisma, "Yale Poetry Review" oraz "Poetry New York"; tam opublikowałem pierwszą pieśń Ezry Pounda, Wallace’a Stevensa, W. Carlosa Williamsa i innych. Szybko jednak uciekłem - od szkoły i od matki. Znalazłem się wraz z końcem wojny w Niemczech, po samobójstwie ojca w 1947 r. wróciłem do Nowego Jorku, gdzie, jak mówiliśmy, studiowałem muzykę, po czym trafiłem do Writers Workshop w Iowa; tam poznałem wielu pisarzy, później bardzo dla mnie istotnych, i sam pisałem coraz intensywniej. Jeszcze później studiowałem japoński na uniwersytecie Columbia oraz prawo, najpierw w Holborn College, następnie w Strasburgu. Lubiłem prawo: pierwszą książką, jaką kupiłem samodzielnie, za ćwierć dolara, była ciężka cegła z opisem wszystkich wyroków Trybunału Konstytucyjnego, którego zamierzałem w przyszłości zostać członkiem.

O sport się nie pytam, bo u Anglosasów był to zawsze oczywisty fragment dobrej edukacji.

Tak, kochałem sport, genetycznie, po amerykańskim ojcu, który był rasowym, zawodowym sportowcem; świetnie grał w tenisa, toczył mecze z Borotrą i innymi "muszkieterami". Matka miała na taśmie filmowej wiele jego meczy, ale pożar je strawił po brytyjskim zbombardowaniu Ancony, gdzie trzymaliśmy dobytek. Gdy wyszedłem z choroby, rzuciłem się w sport z pasją. Grałem w tenisa; urwałem nawet parę gemów Lew Hoadowi z daviscupowej reprezentacji Australii; w debla grywałem regularnie z Charliem Passarelem.

Tym, który rozegrał najdłuższy mecz na Wimbledonie?

Tak, 112 gemów z Pancho Gonzalezem. W latach 40. byłem też licencjonowanym ping-pongistą; jako deblista znajdowałem się na listach rankingowych.

Znałeś chyba wszystkich. Także z pracy w radiu, teatrze, filmie. Słyszałem, że piłeś z Humphreyem Bogartem i pracowałeś przy adaptacjach filmowych z Raymondem Chandlerem. Jesteś żywym dowodem na to, że Bogart bywał pijany, a Chandler genialny. Jesteś gwarantem naszych legend i fantazmatów.

Patrzeć, śledzić, kibicować, towarzyszyć - w tym byłem najlepszy. Byłem i pozostałem fanatykiem. To znaczy tym, kto popiera drugich. Na pierwszy mecz Chelsea poszedłem w 1936 r. W Londynie nie opuściłem bodaj żadnego ich spotkania, dzieci się śmieją, że będę się pytał o wynik Chelsea nawet na łożu śmierci. Przez długie lata parałem się dziennikarką sportową. Obsługiwałem wszystkie mistrzostwa świata, Formułę 1 i inne sporty motorowe dla "Sunday Timesa". Jeździłem za Cassiusem Clayem po całym świecie.

Znałeś go dobrze?

Pamiętam, jak uczyłem go, czym jest poezja, podczas długiego oczekiwania na walkę w Kinszasie, tę wielką walkę z Foremanem. Napisałem parę książek o sporcie i prowadziłem też, znając się na prawie, dziennikarskie śledztwa w organizacjach olimpijskich, w FIFA. Doskonale widziałem, jaką dewastację w sporcie zaczyna szerzyć korupcja za czasów wielkich kanciarzy jak Jo?o Havelange i lichych oszustów jak Sepp Blatter czy Michel Platini. Stało się dla mnie jasne, jak Wielka Forsa i narodowe interesy tworzą zakochaną parę. Jak np. francuski rząd podkupuje międzynarodowe sportowe instytucje... Ale, rzecze we mnie cynik, kto nie jest przekupny, gdy rządzi Mamona?

Bellow

Zostawiłem na koniec pytania o Saula Bellowa. Miał trzech tak zwanych "pierwszych czytelników": Ciebie, Philipa Rotha i Williama Kennedy’ego. Założyliście wspólnie to słynne pismo "The News from the Respublic of Letters" i Twoje nazwisko w dziejach literatury występuje siłą rzeczy razem z nazwiskiem Bellowa. Czy chciałbyś je jakoś oderwać?

Byliśmy przyjaciółmi od pewnego wrześniowego dnia w 1953 r. po dzień jego śmierci. Znałem wszystkie jego żony i dzieci. Z pewnością "oficjalna" opinia jest taka, że oto młodszy pisarz, goj, długo współpracował z Saulem i wyniósł z tego same korzyści. Otóż nie było to zupełnie tak. Jeden brał od drugiego to, co sam potrzebował lub czego mu brakowało. Od pierwszej chwili była to o wiele bardziej zrównoważona relacja, niż mogło się wydawać z zewnątrz. Nasze pismo literackie, w założeniu antyakademickie, pozapolityczne i pozaideologiczne - co w tamtym czasie nie było tak łatwe - wydawaliśmy za własne pieniądze; sami płaciliśmy autorom, których starannie wybieraliśmy. Byliśmy równym tandemem, on pierwszy zeskoczył z siodełka.

Jaki wpływ miał Bellow na Twoje pisanie, czytał Cię w ogóle? Napisałeś przecież dużo, kilkanaście powieści i pod pseudonimem I.I. Magdalen kilkanaście kryminałów, nie mówiąc o setkach artykułów i esejów.

Saul miał bardzo mały wpływ na moją prozę - nie jestem redukcją Saula, lecz pisarzem o zupełnie innym temperamencie. Pamiętam, jak raz mi zmienił słowo "ghost" (duch) na "spook" (duszek); to znaczący drobiazg. Podtrzymywał mnie jednak na duchu, czy na duszku, swą wiarą w moje pisanie. Jego słynne motto: "Weź czytelnika za rękę, a on da się zaprowadzić, gdzie zechcesz", jakie często powtarzał, było dla mnie wspaniałym prezentem, z którego korzystałem. Pamiętam, że o mojej pierwszej powieści "Benvenuto", poświęconej Mussoliniemu, powiedział, że "jest straconą okazją". "Przestraszyłeś się, nie dotrzymałeś kroku tej ponadwymiarowej osobowości. Napisałeś świetną powieść bez głównego bohatera".

Jakich pisarzy cenił?

Saul w miarę szczodrze traktował innych pisarzy, ale szczodrzej tych, którzy nie działali na jego terytorium, czy też na jego poziomie. Nie ma co ukrywać, że miał swoją normalną dawkę zazdrości, ambicji czy arogancji. Nie leżało w jego zwyczaju lansowanie tych, których uznawał za potencjalnych rywali. Doszło między nim a Philipem Rothem, przy okazji późniejszych książek Philippa, do ostrej wymiany zdań; w moim przypadku natomiast dawał mi różne sugestie, pomagał przy wydawaniu moich rzeczy. Bardzo niechętnie pisał jednak o innych; w tym sensie ja jednak byłem ostatecznie bardziej hojny. Naszą relację, relację laureata Nobla i młodszego pisarza, równoważył fakt, że dostarczyłem mu wiedzy: o Europie, o innych literaturach, o tym, gdzie kupować najlepsze ubrania, gdzie się zatrzymywać i gdzie iść na kolację.

Jednak pisarzowi, który nie dostał Nobla, nie było chyba łatwo przyjaźnić się z pisarzem, który dostał Nobla.  

Istniały między nami głębokie różnice charakteru, języka, edukacji, pochodzenia. Saul cenił opinię świata, lubił być konsekrowanym, co mu często złośliwie wytykałem. W pierwszym okresie naszej przyjaźni zdawałem mu się młodym dzikusem, którego lubił przywoływać do porządku; zagrażałem nieco Bellowskiemu Przedsięwzięciu, kondycji Wielkiego Pisarza, czyli sztuce bycia lwem. Pomagała mu ona w zdobywaniu kobiet, zdobywaniu przepustek do miejsc, o których marzył. Był często przewrażliwiony, pamiętający, kłótliwy; nie sięgałem raczej po broń, nie stawiałem oporu, był mimo wszelkich wad doprawdy wielkim, prawdziwym pisarzem. Miłość innych dawała mu szczęście i doprawdy kochaliśmy się. Nigdy nie doszło między nami do poważnego zgrzytu. Nadawaliśmy na tej samej fali myśli, ogromną frajdę sprawiało nam dzielenie się książkami, które lubiliśmy, muzyką, jedzeniem.

Łączyła nas ogromna pasja do literatury. Zawsze czytał to, co mu poleciłem, i na odwrót; zawdzięczam mu choćby Sa­­muela­­ Butlera. Jego oceny pisarzy, ich wartości artystycznej były doskonałe; miał - jak powiada się o muzykach - nadzwyczajny dotyk: nieomylne wyczucie. Oczywiście, niektórych pisarzy ja lubiłem bardziej, on mniej, na przykład Edmunda Wilsona; miał więcej w literaturze antypatii i niechęci niż ja - co świadczy może, że mój smak był bardziej "katolicki". Jego bohaterowie, tak jak on sam, byli na szerszą skalę niż samo życie, przyjemność przebywania w jego towarzystwie nie miała sobie równych, jego umiejętność słuchania innych (z wyjątkiem intelektualistów i akademików) była fenomenalna i była, jak u Balzaca, nie tylko źródłem jego inspiracji, gdy tworzył swych bohaterów, wymyślał ich sposoby mówienia, lecz także kopalnią wszystkich tych bezcennych szczegółów, które urealniają pisanie.

Bellow wydaje się idealnym obiektem biografii.

Tak, Zack Leader pisze już bodaj czwartą. Jako człowiek Saul był księciem: innym słowem nie umiem tego wyrazić. Miał ową hauteur, jaką osiągają w sposób naturalny ci, którzy wiedzą, jak bardzo są dobrzy, i wiedzą, że mają jedno zadanie: być jeszcze lepszymi. Saul czytał mi wszystko, co napisał. "Herzoga" pisał w moim domu w Puerto Rico - walczyłem wówczas ciężko, by uchronić go przed okropnym błędem, jakim byłoby poślubienie Susan. Byłem w środku wielkiej burzy, gdy zrywał z Sandrą Cherbassov, biegając od niego do Jacka Ludwiga i z powrotem. Sandra chciała obrazić go wiążąc się z Jackiem, odbywały się cudowne sceny rodem z żydowskich dowcipów. ON: Doprawdy, mam to gdzieś, kochanie, że jesteś niewierna. ONA: Ok, właśnie spałam z Iksem. ON: O Boże, nie z tym dentystą!

Czym się teraz zajmujesz? Ciągle kładziesz się o północy i wstajesz o czwartej rano? Mimo osiemdziesięciu lat?

O czwartej, o trzeciej. Kiedy rozum (innych) śpi, ja czytam. Na tym polega sedno życia, o którym rozmawiamy: mam więcej czasu i mogę więcej czytać, a reszta jest tego pochodną. Nadal wydaję pismo. Jeżdżę z wykładami po świecie, chętnie przyjechałbym dać parę wykładów do Polski, już nie jako Gérard de Nerval. Pracuję ostatnio nad książką o historii Śródziemnomorza i zbiorową biografią niekomunistycznej lewicy w latach 1930-1968: Victor Serge, Czesław Miłosz, George Orwell, Kot Jeleński, Ignazio Silone, Stephen Spender, Man?s Sperber, Nicola Chiaromonte, Melvin Lasky, François Bondy i wielu innych. Dużo tłumaczę, wkrótce wyjdą moje dwie nowe powieści.

Już chyba wiem, jak zatytułuję ten wywiad. Słowami Ciorana o Eliadem: "Wreszcie jedno udane życie".

Jak ci wygodnie, mój drogi, ale mam wrażenie, że może za dużo czytasz.

Keith Botsford (ur. 1928) jest pisarzem, wydawcą, publicystą, dziennikarzem, kompozytorem. Najbliższy przyjaciel Saula Bellowa, z którym założył pismo "The News from The Republic of Letters", autor powieści kryminalnych, wydawanych pod pseudonimem I. I. Magdalen.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2008