Błogosławiona wina Baracka Obamy

Mówiąc o „polskich obozach śmierci”, prezydent USA ośmieszył nie Polskę, ale siebie. I może niechcący oddał nam przysługę: tak dobitnie, że bardziej nie można, wywołał problem, z którym Polska od lat przebija się do światowej opinii publicznej.

05.06.2012

Czyta się kilka minut

 / fot. Wiesław M. Zieliński / East News
/ fot. Wiesław M. Zieliński / East News

Do historii II wojny światowej, a zwłaszcza tematu niemieckich obozów, Barack Obama wyraźnie nie ma szczęścia.

Wtedy także zaczęło się od pomyłki. Nie tak rażącej, jak ta z minionego tygodnia – gdy prezydent USA poinformował świat o istnieniu rzekomych „polskich obozów śmierci” – ale również fatalnej. I groźnej dla Obamy, bo poczynionej w trakcie kampanii wyborczej, gdy rywalizował z Hillary Clinton o nominację Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich.

JAK AMERYKANIE WYZWALALI AUSCHWITZ

W maju 2008 r. Obama wystąpił przed weteranami na Memorial Day – święcie upamiętniającym Amerykanów poległych podczas XIX- i XX-wiecznych wojen. Przeciwnicy zarzucali mu wtedy, że nie ma pojęcia o polityce bezpieczeństwa, był to więc dlań moment ważny.

Pragnąc zdobyć serca słuchaczy (wpływowego lobby weteranów), absolwent Harvardu sięgnął po chwyt emocjonalny: odwołał się do historii swej rodziny. Podkreślając, jak konieczne jest pomaganie żołnierzom wracającym z wojen, opowiedział historię swego wuja, prostego żołnierza 89. Dywizji Piechoty US Army. W opowieści Obamy po przejściu do cywila wuj miesiącami nie wychodził z domu, izolował się od świata – klasyczne symptomy syndromu zaburzeń psychicznych wśród żołnierzy z traumą wojny. A wszystko dlatego, że był on wśród tych, którzy „wyzwalali obóz śmierci w Auschwitz” („Auschwitz death camp”; tamtym razem szczęśliwie bez przymiotnika „polski”...) i wstrząsnęło nim to, co tam zobaczył.

Na reakcję nie trzeba było długo czekać: z obozu Republikanów natychmiast sypnęły się drwiny – i pytanie, czy wuj Obamy nie służył aby w Armii Czerwonej? Po czym nastąpiła seria sprostowań: najpierw okazało się, że chodzi nie o Auschwitz, ale o Buchenwald; potem, że nie o Buchenwald, tylko o obóz w Ohrdruf (był to tzw. podobóz Buchenwaldu). I że nie był to wuj Obamy, ale krewniak trochę bardziej odległy: brat babci. Na koniec dziennikarze, którzy dotarli do żyjącego jeszcze weterana, dowiedzieli się, że nie miał on żadnej wojennej traumy. 84-latek wyraził przypuszczenie, że jego prominentny krewniak musiał paść ofiarą fantazji swej babci...

Ostatecznie pomyłka uszła Obamie na sucho – choć przez pewien czas był on obiektem kpin nie tylko ze strony politycznych przeciwników, ale także mediów i internetu.

BUCHENWALD: PRZECIWWAGA KAIRU

Minął rok – i historia II wojny światowej znów stała się dla Baracka Obamy, już prezydenta USA, przydatnym narzędziem politycznym.

Tym razem obyło się bez wpadek. Jeśli więc warto przypomnieć wydarzenia z czerwca 2009 r., to z innego powodu: krótka, ale bogata w symbolikę wizyta, jaką Obama złożył wtedy w Niemczech, powinna być analizowana przez polskich polityków i publicystów spierających się nawet dziś, po waszyngtońskiej wpadce Obamy, czy państwo powinno w ogóle prowadzić politykę historyczną. Jest ona bowiem modelowym przykładem takiej właśnie polityki. W tym przypadku – w wydaniu Obamy oraz kanclerz Angeli Merkel.

Na początku czerwca 2009 r. prezydent USA wygłosił na Uniwersytecie Kairskim przemówienie skierowane do świata islamskiego. Napisane, jak ktoś to ujął, „językiem poezji”, miało stanowić nowy początek w fatalnych relacjach USA z krajami islamskimi. Co z tego wyszło, inna sprawa. W tym miejscu istotne jest, że Obama skrytykował w nim także politykę Izraela wobec Palestyńczyków.

Z Kairu Obama miał udać się do Normandii, by wziąć udział w 65. rocznicy lądowania aliantów, co (jak przy tej okazji mówią zgodnie – i mylnie – amerykańscy politycy) było początkiem „wyzwolenia Europy”. Ale po drodze prezydent USA zrobił krótki przystanek – w Niemczech, aby odwiedzić miejsce pamięci w Buchenwaldzie, jednym z pierwszych obozów koncentracyjnych w III Rzeszy.

Na pozór skierowana w przeszłość wizyta miała w istocie charakter sygnału politycznego, skierowanego do Izraela i społeczności żydowskiej w USA. Buchenwald miał stworzyć przeciwwagę dla Kairu. Miał być przesłaniem, że próbując otworzyć się na świat islamski, dla którego probierzem intencji USA jest kwestia palestyńska, Stany nie zapominają o zobowiązaniach wobec Izraela, także wynikających z historii. Prezydenccy doradcy uznali, że taki kontrapunkt będzie wskazany, gdy – jak pisał „Neue Zürcher Zeitung” – „podczas kairskiego wykładu nikt z obecnych nie klaskał, gdy Obama przypominał los milionów Żydów w Europie, za to potężny aplauz wybuchł, kiedy mowa była o cierpieniu Palestyńczyków”.

LEGITYMIZACJA NIEMIECKIEJ NARRACJI

Kto pierwszy zaproponował, aby podczas krótkiego przystanku w Niemczech Obama przenocował nie w Weimarze koło Buchenwaldu, ale dalej – w Dreźnie? Prasa niemiecka twierdziła, że propozycja wyszła od amerykańskiej delegacji przygotowującej wizytę, której Drezno spodobało się bardziej.

Ale niemieccy dziennikarze twierdzili również, że gdy ustalano program pobytu Obamy, krótki i napięty, to już rząd niemiecki niezwykle mocno naciskał, aby znalazła się w nim wspólna wizyta obojga przywódców w drezdeńskim Frauenkirche, symbolu miasta. Ten rokokowy kościół ewangelicki został zniszczony – podobnie jak niemal całe miasto – w lutym 1945 r., podczas nalotów bombowców brytyjskich i amerykańskich (w ataku uczestniczyło też kilkanaście polskich samolotów).

Dla Niemców, dla niemieckiej pamięci zbiorowej, a także dla polityki historycznej Berlina, Drezno (w tym Frauenkirche, odbudowany z ruin dopiero kilka lat temu) jest dziś symbolem cierpień, których ludność cywilna Niemiec doświadczyła podczas II wojny światowej. Choć wiele miast ucierpiało bardziej, to właśnie Drezno, z liczbą 25 tys. zabitych, jest symbolem pamięci o nalotach i ich ofiarach (w całych Niemczech: 600 tys. zabitych).

Nie rozwijając tego wątku, powiedzmy tylko, że dla Niemców fakt, iż podczas tej krótkiej wizyty Obama znalazł czas, by spędzić dłuższą chwilę we Frauenkirche – gdzie wraz z Merkel modlił się, zapalał świece i wysłuchał utworów w wykonaniu organisty i trębacza – miał podobną wagę symboliczną, polityczną i emocjonalną, jaką miałaby w Polsce wizyta prezydenta USA w Muzeum Powstania Warszawskiego i na Powązkach.

Wolno sądzić, że Obama nie uczynił tego gestu nieświadomie. W tamtym momencie, po okresie „zlodowacenia” między Berlinem a Waszyngtonem za rządów Busha juniora, Stany były zainteresowane odbudową dobrych relacji. Natomiast z punktu widzenia polityki historycznej Merkel, ściągnięcie Obamy do Frauenkirche było posunięciem mistrzowskim: prezydent USA legitymizował nową niemiecką narrację o II wojnie światowej, w której centrum jest miejsce i na pamięć o Holokauście, i na pamięć o własnych ofiarach (alianckich nalotów, powojennych wysiedleń, gwałtów Armii Czerwonej itd.), a inne wątki schodzą na coraz dalszy plan. „Drezno blisko Buchenwaldu”: ten tytuł z konserwatywnego dziennika „Frankfurter Allgemeine Zeitung” był czymś więcej niż tylko geograficznym opisem miejsc odwiedzonych przez Obamę.

Gdyby szukać przykładów, jak wielowątkowo polityka przecina się nadal z historią – i jak ta ostatnia może być skutecznie wykorzystywana do kreowania aktualnej polityki – podróż Obamy na trasie Kair–Drezno–Buchenwald–Normandia wydaje się posunięciem modelowym.

NIE SŁUCHALI KIEDYŚ, NIE SŁYSZĄ DZIŚ

Inaczej – niestety – niż wystąpienie prezydenta USA w minionym tygodniu, podczas wręczania pośmiertnie Janowi Karskiemu najwyższego cywilnego odznaczenia w Stanach: Prezydenckiego Medalu Wolności.

Mamy tu bowiem sytuację mniej więcej taką: prawie 70 lat temu, w 1943 r., Jan Karski – oficer AK i kurier Polskiego Państwa Podziemnego – na polecenie rządu Rzeczypospolitej leci do Stanów Zjednoczonych, by przedstawić raport o dramatycznej sytuacji w okupowanej Polsce, gdzie od roku trwa „Unternehmen Reinhardt”: planowa i systematyczna operacja mordowania Żydów w specjalnie do tego celu zbudowanych obozach zagłady, jak Bełżec, Treblinka i Sobibór. Karski spotyka się z politykami > i wojskowymi (a także z przywódcami społeczności żydowskiej w USA) i składa relację – występując też w roli świadka; zanim bowiem opuścił Polskę, był potajemnie w warszawskim getcie i w obozie w lubelskiej Izbicy („przedsionku” Bełżca; więcej o misji Karskiego pisze w następnym artykule Bogdan Białek).

Ale Amerykanie nie chcą go słuchać. Nie chcą wierzyć w to, co opowiada. Przyjmują jego opowieść do wiadomości dopiero, gdy amerykańscy żołnierze docierają w końcu do obozów koncentracyjnych.

I choć historycy mogą spekulować, czy w 1943 r. Zachód był w stanie powstrzymać Holokaust – bardziej prawdopodobna wydaje się hipoteza, że nie było to możliwe, militarnie ani politycznie – to jednak bez wątpienia popełniono grzech politycznego zaniechania: mając relacje o tym, co się dzieje, nie uczyniono nic, aby choć spróbować temu zapobiec. Tamta lekcja powraca dziś często – nie tylko w polityce historycznej państwa Izrael, ale także wtedy, gdy wspólnota międzynarodowa staje wobec konieczności wyboru. Kiedyś na Bałkanach, w Rwandzie, w Libii czy dziś w Syrii – gdzie także zaniechanie działania okazuje się być działaniem o poważnych konsekwencjach.

Od misji Karskiego minęło 70 lat. I można odnieść wrażenie, że Amerykanie nadal nie chcą go słuchać – tak samo jak nie słyszeli go wtedy. Owszem, uhonorowali go swoim najwyższym odznaczeniem – ale najwyraźniej prawda, jaką miał im do przekazania, nadal do nich nie dotarła. Albo: dotarła, lecz w formie przekręconej, fałszywej.

CIĄG DALSZY NASTĄPIŁ

Właściwie na tym można zakończyć komentarz do pomyłki Baracka Obamy – gdyby nie dwie istotne okoliczności.

Pierwsza to kontekst, w jakim doszło do tej pomyłki, czyli fakt przyznania Karskiemu Medalu Wolności. „Jeszcze niedawno nikt w Stanach nie słyszał o Karskim – mówi w rozmowie obok prof. Timothy Snyder, którego książki o dziejach Europy Środkowej w XX wieku wypełniają w USA istotną lukę edukacyjną. – A teraz jest już, na zawsze, na samym szczycie honorów politycznych w USA”.

Druga okoliczność to reperkusje wystąpienia Obamy: w USA odnotowywano nie tylko samą pomyłkę prezydenta i gwałtowne polskie protesty (nawet jeśli uznając je za „przesadne”), ale przy okazji dyskutowano o samym problemie – czyli o posługiwaniu się fałszującym historię pojęciem „polskich obozów” (tu dygresja: tym, którzy twierdzą, że pojęcie „polskich obozów” jest dopuszczalne, jako że oddaje ich położenie geograficzne, można odpowiedzieć prosto: nikomu w Niemczech nie przyszło dotąd – i słusznie – do głowy, aby nazywać „niemieckimi” obozy, które w latach 1945-50 na terenie sowieckiej strefy okupacyjnej prowadziło NKWD, choć niewątpliwie leżały na ziemi niemieckiej; zginęło w nich może nawet 200 tys. ludzi).

PRAWO DO PRAWDY

„Polityka zbiorowej pamięci – niemożliwa do zmierzenia, trudno ujmowalna w badaniach opinii, a mimo to jak najbardziej realna – stanowi jeden z najważniejszych czynników publicznego sporu. Określa granice tego, co dozwolone, i dla znacznej części obywateli definiuje elementarne pojęcia jak duma, wstyd, lęk, zemsta i pociecha” – tak w 1998 r. pisało dwoje amerykańskich politologów, Andrei S. Markovits i Simon Reich, w książce „Niemiecki dylemat”, poświęconej m.in. związkom między historią a polityką zagraniczną współczesnych Niemiec.

Duma i wstyd, w wymiarze nie tylko indywidualnym, ale także wspólnotowym: czy nasze dyskusje z ostatnich kilkunastu lat, w których mowa była zarówno o powstaniu warszawskim, Katyniu czy Wołyniu, jak o Jedwabnem, nie dotykały właśnie takich emocji? Oczywiście nawet gdyby w Polsce nie było debaty o Jedwabnem (i o innych podobnych zbrodniach, nie tylko zresztą na Żydach), również mielibyśmy prawo walczyć z fałszującym historyczną prawdę pojęciem „polskich obozów”. Ale właśnie dlatego, że jak mało który kraj w Europie podjęliśmy wysiłek „przepracowania” czarnych kart z własnej przeszłości; że uważaliśmy, iż należy mówić głośno i o Westerplatte, i o Jedwabnem, mogliśmy odebrać „przejęzyczenie” prezydenta USA w sposób szczególnie bolesny.

PRZYSŁUGA, CHOĆ NIECHCĄCY

Słowa prezydenta USA mogą się jednak okazać (mówi o tym również prof. Adam Daniel Rotfeld w rozmowie na str. 6), paradoksalnie i niechcący, winą błogosławioną. Swoją ignorancją prezydent USA mógł wyświadczyć Polsce przysługę, postawił bowiem na porządku dziennym sprawę, z którą nasza dyplomacja usiłuje przebijać się do opinii publicznej w świecie, jak dotąd ze skutkiem raczej umiarkowanym. Co więcej: uczynił tak dobitnie, że bardziej już nie można – chyba że wynajmując w USA najlepsze agencje pijarowskie albo adwokackie, i płacąc za ich usługi miliony.

Taką można mieć dziś nadzieję. A czy się ona sprawdzi, przekonamy się za jakiś czas – gdy polski MSZ przedstawi kolejny bilans akcji przeciwko „polskim obozom” i dowiemy się, czy zjawisko to jest w zaniku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2012