Barbara od bogactw daremnych

Ewa Winnicka, reporterka: Piasecka-Johnson darzyła szacunkiem tylko tych, których podziwiała, oraz tych, którzy nie byli od niej zależni. Budziła negatywne uczucia i cierpiała z tego powodu.

12.03.2017

Czyta się kilka minut

Barbara Piasecka-Johnson przyjmuje dziennikarzy w swoim domu w Princeton, czerwiec 1986 r. / Fot. Jack Kanthal / AP / EAST NEWS
Barbara Piasecka-Johnson przyjmuje dziennikarzy w swoim domu w Princeton, czerwiec 1986 r. / Fot. Jack Kanthal / AP / EAST NEWS

JOANNA WIŚNIOWSKA: Barbara Piasecka-Johnson była Kopciuszkiem czy Królową Śniegu?

EWA WINNICKA: Nie mam przekonania do bajkowych porównań w przypadku życia mojej bohaterki. Miała życie znacznie ciekawsze i bardziej dramatyczne niż te postaci. Ale jeśli musimy, to proszę bardzo: była Kopciuszkiem, Królową Śniegu, dziewczynką z zapałkami, dobrą wróżką i złą macochą. I to raczej nie koniec...

Ale do Ameryki pojechała jako Kopciuszek.

Wyjechała, tak jak setki tysięcy Polaków przed nią i po niej, szukać lepszego życia. Jej rodzina nie była zamożna ani wpływowa. Ojciec, rolnik, pracował po wojnie we wrocławskim MZK. Barbara skończyła historię sztuki i przy wielkim szczęściu mogła liczyć na posadę w prowincjonalnym muzeum lub w szkole. To jej zupełnie nie interesowało. W czasach studenckich zwiedziła kilka krajów i chciała od życia więcej.

Zapowiedziała: „Jeśli wrócę, to tylko rolls-royce’em”.

Tak myślą wszyscy, którzy wyjeżdżają. Zwłaszcza myśleli tak ci, którzy dekady temu wyruszali do Ameryki. Jeśli decydujesz się wyjechać za ocean, na bilet składa się cała rodzina i wiesz, że odwiedzisz ją dopiero, kiedy zalegalizujesz swój pobyt (co może oznaczać, że jest to droga w jedną stronę) – to nie mówisz ludziom, iż masz zamiar zarobić 100 dolarów i wrócić. Poza tym sukces w Ameryce jest nieporównywalny do żadnego innego. Jest sukcesem docelowym. Wielu ludzi nie wraca do swoich rodzin, bo nie udało im się kupić mitycznego rolls-royce’a, nie zrobili kariery w Hollywood ani w biznesie, tylko stracili pracę na budowie, rozpili się i się wstydzą.

A potem bywała Królową Śniegu?

Napisałam jej biografię z kilku powodów. M.in. chciałam sprawdzić, czego doświadcza człowiek, który nagle staje się obrzydliwe bogaty, czyli według powszechnych standardów spełnia warunek szczęścia. No więc trzeba umieć być bogatym. I paradoksalnie nie wszyscy bogaci są w tej sztuce biegli.

Domyślam się, że kiedy była już bardzo bogata, świadomie lub nieświadomie wchodziła w rolę bezdusznej i cynicznej, by przetrwać.

Jedna z osób w Pani książce mówi: „Barbara Piasecka nie należała do świata, w którym rzeczy przychodzą stopniowo i z pewnym wysiłkiem. Wszystko mogła sobie kupić. Nie wiem, czy umiała to docenić”. Umiała?

Raczej: czy potrafiła uporać się z konsekwencjami? Kiedy pisałam książkę, rozmawiałam z mnóstwem osób o konsekwencjach, jakieniosą ze sobą wielkie pieniądze. Andrzej Garapich, kolega socjolog, opowiedział mi o badaniach zamówionych przez jedną z ważniejszych loterii. Dotyczyły losów osób, które trafiły największą wygraną. I te losy układały się w schemat.

Najpierw realizujesz swoje małe marzenia: kupujesz rzeczy – domy, samochody, skomplikowane roboty kuchenne, szampany i wycieczki na Hawaje. Potem próbujesz inwestować: najpierw z kimś z rodziny, potem zaczynasz myśleć samodzielnie, ale doradcy, których sobie dobierasz, są przypadkowi, niekompetentni albo chcą cię oszukać. Następnie zgłaszają się do ciebie ludzie, którzy czegoś od ciebie chcą: żebyś dołożyła do chrzcin, pokryła koszty naprawy dachu lub leczenia ciotki. Na początku próbujesz, ale potem te prośby cię zalewają, irytują, więc odsuwasz się od ludzi, rozluźniają się więzi z najbliższymi. Oczywiście nawiązujesz kontakty z osobami o podobnym statusie finansowym, ale te relacje nie są już bliskie, bo nikt nikomu nie ufa albo w środowisku ważne są inne czynniki niż twoje bogactwo.

Zaczyna doskwierać ci samotność, która nikogo specjalnie nie przekonuje. Powroty na stare śmieci też są niemożliwe. Większość badanych nagłych milionerów traciła swoje pieniądze, nie budując niczego. Z drugiej strony: wychodząc za mąż, Barbara weszła do znanej, zamożnej WASP-owskiej rodziny Johnsonów, która dysponowała wielkimi pieniędzmi od końca XIX wieku i teoretycznie miała więcej doświadczenia w tym, jak żyć będąc bogaczem. Ale kiedy czytelnik prześledzi losy drugiego pokolenia spadkobierców tych słynnych aptekarzy i przedsiębiorców, to zobaczy, że ich życie nie było, mówiąc delikatnie, specjalnie harmonijne.

Zarzucano jej, że kupowała często dla poklasku, nie zawsze były to przemyślane wybory.

Nie wiem, czy to zarzut, bo Piasecka-Johnson nie musiała podejmować racjonalnych decyzji w kwestii zakupów. Nie musiała się z niczym i z nikim liczyć. Nie było tak, że kupiła obraz Rafaela, a potem nie mogła zapłacić za prąd w pałacu. Dla niej nie stanowiło różnicy, czy kupuje Rembrandta za 38, czy 48 milionów. Możemy się tylko zastanawiać, po co człowiekowi tyle rzeczy, nawet jeśli są bardzo ładne? I gdzie jest granica? Zgadzam się, że musiała mieć świadomość, iż była często naciągana. Gdyby była silniejsza, nic by sobie z tego nie robiła.

Oprócz obrazów kolekcjonowała znajomości z ważnymi osobami. Czy wiedziała, że większość przyjaźni była związana z jej portfelem?

Człowiek o jej statusie materialnym nie może mieć pewności, z jakiego powodu wzbudza zainteresowanie. To może być mordercze na dłuższy dystans.

Radziła sobie z tym?

Nie, stąd jej nieufność i chłód, z jakim kończyła znajomości. Stąd też nie do końca przemyślane ruchy finansowe. Ludzie, którzy byli wokół niej, kiedy po zakończonym brutalnym procesie o spadek z rodziną Johnsonów częściej zaczęła podróżować do Europy, mówili, że była przybita i osamotniona, co nie oznacza, że zmieniła sposób postrzegania świata.

Kochała swojego męża?

Zastanawiałam się nad tym, bo w powszechnej, zwłaszcza amerykańskiej opinii była zwykłą gold diggerką. Myślę, że kiedy wychodziła za niego za mąż, musiała być nim zafascynowana. Ta sytuacja była dla niej początkiem niewyobrażalnej zmiany i ona to wiedziała. Nie mogła przegapić zainteresowania ze strony jednego z najbogatszych mężczyzn w Ameryce, ona, pokojówka w jego rezydencji. Seward Johnson, według relacji znajomych, był miłym starszym panem w stylu hemingwayowskim. Dlaczego nie. Oparłabyś się takiej sytuacji?

Niejedna osoba nie wierzyła w jej zapewnienia o miłości do niego.

Zofia Romaszewska, żona Zbigniewa Romaszewskiego, która przyjechała do pałacu po pieniądze dla opozycji, była bardzo wobec tych opowieści nieufna. Ale widziałam zdjęcia państwa Johnsonów z ich wakacji na wyspach Bahama pod koniec lat 70. Seward leży na kolanach żony, ona głaszcze go po siwej głowie. Między nimi na pewno była tkliwość. Jak długo trwała, tego nie wiem. Na pewno irytowało Barbarę, że mąż staje się niedołężny, męczy się, przestaje być żwawy. Staje się rozczarowujący.

Barbara była ostatnią, atrakcyjną fanaberią milionera?

Ich małżeństwo można widzieć i w taki sposób. Seward przeżył swoją trzecią młodość. Ale kosztem tej fanaberii był rodzaj ubezwłasnowolnienia, o co miały pretensje dorosłe dzieci Sewarda.

Ubezwłasnowolnienia?

Gdy stawał się niedołężny, mógł liczyć na opiekuńczą żonę, ale na jej warunkach. W pewnym momencie w domu była tylko polska służba. Kiedy chciał zjeść owsiankę, a Barbara uznawała, że jeszcze za wcześnie, musiał prosić swojego amerykańskiego kierowcę, żeby chyłkiem pojechał do miasta, a potem wysłuchać wymówek. Taki był jeden z dowodów przeciwko Barbarze, kiedy z dziećmi męża procesowała się o spadek. Złożył go najstarszy syn jej męża.

Czy jej działanie było celowe?

Nie była mistrzynią kompromisu. Chciała żyć na własnych zasadach.

Jaką była żoną?

Gdy doszło do procesu (nazywanego zresztą najbardziej obrzydliwym praniem brudów w historii Ameryki), Johnsonowie podkreślali jej wybuchy wściekłości, których mąż nie rozumiał, bo krzyczała głównie po polsku. Ale sędzina z włoskimi korzeniami stwierdziła, że niektóre małżeństwa takie po prostu są. Problemem było, że Barbara upierała się, iż byli idealni.

Jej największą miłością był słynny pianista Witold Małcużyński?

Była zafascynowana Małcużyńskim. Poznała go podczas Konkursu Chopinowskiego w 1975 r., na który przyjechała razem z mężem. Był światowej sławy pianistą i, tak jak Seward, przypominał jej ojca. Jeszcze przez kilkanaście lat po jego śmierci w 1977 r. pokój, w którym się zatrzymywał, był urządzony tak, jak lubił Małcużyński.

Czy był w jej otoczeniu ktoś, na kogo mogła liczyć?

Przez 12 lat przyjaźniła się z polskim lekarzem, też emigrantem, którego poznała dzięki Małcużyńskiemu. Nie założył rodziny, był doskonałym towarzyszem spontanicznych wyjazdów do Włoch lub na wyspę Barbary na Bahamach. Nie miał pretensji, nie potrzebował pieniędzy Johnsonów, miał dobrą posadę w znanym szpitalu. Kiedy umierający Seward przeprowadził się na Florydę, latał tam na prośbę Barbary, żeby sprawdzać, czy leczenie jest dobrze prowadzone. W latach 90. poznała Sławomira Pietrasa, dyrektora teatrów operowych. Łączyła ich miłość do muzyki.

Ale znajomości Barbary przebiegały według takiej samej trajektorii. Zachwyt, krótki moment trwania, potem koniec. Lekarza też porzuciła, znajomość ze Sławomirem Pietrasem rozluźniła się przed jej śmiercią.

Wystarczyło najmniejsze nieporozumienie.

W pewnym momencie traciła zainteresowanie, albo wściekała się na człowieka. I to był koniec. Potraktowała tak i doktora, i ulubioną stypendystkę Agnieszkę Romaszewską, i przyjaciółkę ze studiów. Nawet marszanda, z którym tworzyła kolekcję. Jedna z bliskich jej osób powiedziała, że Barbara darzyła szacunkiem tylko tych, których podziwiała, oraz tych, którzy od niej nie byli zależni. Im była starsza, tym mniej takich osób miała dookoła. Budziła negatywne uczucia i cierpiała z tego powodu. Niestety, tkwiła już w pułapce, w którą wpadają osoby z jej pozycją finansową. Nie było powrotu do dobrych relacji z osobami, które byłe jej bliskie przed małżeństwem z Johnsonem.

Poznała polską emigracyjną elitę intelektualną. Mogła na nich liczyć?

Dzięki Witoldowi Małcużyńskiemu poznała Felicję Kranc, Nelę Rubinstein, Anielę Rodzińską, zaprzyjaźniła się z jej synem, Richardem Rodzińskim. Jednak ktoś, kto nie życzył jej źle i bywał w domu Felicji, powiedział, że Piasecka w gruncie rzeczy była zakompleksioną prowincjuszką, która wylądowała w innej galaktyce. Ci, wśród których żyła wcześniej, patrzyli na nią krzywo. Czuła, iż te dwa światy łączy tylko fakt emigracji. W Polsce nie miałaby szans siedzieć z nimi przy jednym stole.

Szybko zaczęła pomagać polskiej opozycji.

Przekazywała kwoty organizacjom, które ją o to prosiły. Przede wszystkim założyła fundację, która przyznawała stypendia, głównie artystom.

Chciała, żeby Polacy ją pokochali?

Bardzo. Ale na jej warunkach.

Po 1989 r. chciała koniecznie poznać Lecha Wałęsę.

Była pod jego wielkim urokiem. Kiedy padła propozycja, by kupiła stocznię, i kiedy Barbara nie zaprzeczyła – Wałęsa był zachwycony. Co prawda świat go kochał, ale w Gdańsku stoczniowcy mieli do niego pretensje, że interesy upadającej stoczni poświęcił dla kariery politycznej. Barbara miała być remedium. Uratowanie kolebki Solidarności było celem na miarę jej ambicji. Portrety Piaseckiej zawisły na bramie stoczni, zaczęła uczestniczyć w uroczystych mszach u Św. Brygidy. Ale gdy plan kupna stoczni zaczęli analizować prawnicy z Londynu i Nowego Jorku, okazało się, że inwestycja w stocznię będzie dla Piaseckiej katastrofą. Już nie była wspaniałą dobrodziejką, stała się niesłowną zołzą.

Po stoczni przyszedł czas na Tołpę.

Profesor Stanisław Tołpa był wtedy u szczytu popularności. We Wrocławiu przed jego laboratorium koczowali ludzie zdesperowani, by dostać preparat torfowy, który miał pomagać w leczeniu nowotworów. Bycie sponsorem lekarstwa na raka to kolejny cel na miarę ambicji Barbary. Kolejny niespełniony.

Potem przyszedł czas na Religę i przeszczepy serca.

Jeden z lekarzy w klinice profesora Religi był stypendystą jej fundacji. Przypomniał sobie o niej, kiedy powstał pomysł na koncerty charytatywne. Zadzwonił, a ona pomogła sprowadzić do Polski tenora Placida Dominga, którego nazywała swoim przyjacielem, a on nie zaprzeczał. Domingo – to była jedna z bardziej wartościowych znajomości, które kolekcjonowała.

Przyjechał Placido Domingo, ale podniosły się głosy: „dlaczego nie Luciano Pavarotti?”.

Pytanie, dlaczego nie Pavarotti, padło podczas nagrania jakiegoś programu telewizyjnego. W głowie jej się nie mieściło, że zamiast cieszyć się z Domingiem, jej rodacy narzekają, że to nie Pavarotti. Znów była niedoceniona i niezrozumiana.

Problemem było, że swoje pieniądze rozdawała kompulsywnie i nie panowała nad nimi.

Tak się zdarzało. Dostawała tysiące listów z prośbą o pomoc, ludzie na różne sposoby starali się do niej dotrzeć. Wiele zależało od jej humoru. Ale trzeba powiedzieć, że rozdała w sumie kilkadziesiąt milionów dolarów.

Niewiele osób o tym pamięta.

Uderzająca jest pogarda, jaką mieli dla niej ludzie, w tym działacze solidarnościowi i nie tylko, którzy byli beneficjentami. Przyjeżdżali do bogaczki z pałacu, ale podkreślali, że nie mają zamiaru się z kimś tak prostym zaprzyjaźniać, tylko pozyskać pieniądze na cel i wyjechać. Pod koniec lat 70. namówiona przez Małcużyńskiego dofinansowywała zadłużoną Bibliotekę Polską w Paryżu. Wszystko było okej, dopóki z pomocą swoich prawników nie napisała, że jej pomoc powinna zostać sformalizowana i że pomagać będzie jej fundacja. A skoro fundacja będzie pomagać, to chce też mieć wpływ na działanie tej instytucji. I rozpętała się awantura, ponieważ polska emigracja w Paryżu uznała za wysoce niestosowne, by ktoś taki wtrącał się w sprawy Biblioteki. Piasecka się obraziła i wycofała.

Była rozczarowana, ale nie odrzuciła Polski, jej rezydencja Jasna Polana w Princeton była pełna polskich elementów.

Nie znam emigranta, który odrzuciłby swoje korzenie. Jeśli upiera się, że nie chce mieć z Polską nic do czynienia, to przecież oznacza, że ma bolesne relacje z ojczyzną. I że one istnieją. A Piasecka chciała być ambasadorką kultury polskiej, cokolwiek miała na myśli.

Kiedy budowała swoją rezydencję, fotografowała fragmenty ozdobnych balustrad w Gdańsku czy w Krakowie i odtwarzała je u siebie. Kopiowała fasady i bramy. Sponsorowała artystów i profesjonalistów. Zatrudniała polską służbę. Tak przeżywała swoje przywiązanie do Polski.

Ta promocja działała?

Jeśli chodzi o Jasną Polanę, to pod bramę rzeźbioną przez polskich artystów i rzemieślników przyjeżdżały wycieczki, by podziwiać jej kunszt.

Podobno praca przy budowie pałacu była horrorem.

Słynna jest opowieść o tym, że trzeba było kilka razy skuć jedną z zewnętrznych ścian pałacu, bo kamień na jej części miał zły odcień. Główny architekt musiał wrócić do Carrary we Włoszech, by znaleźć właściwy kolor marmuru. Robotnicy znosili tyrady i wybuchy gniewu.

Córka jednego z głównych architektów mówi, że przez pracę ojca w Jasnej Polanie rozpadła się jej rodzina. Sposób traktowania jej ojca przez Barbarę i jej groźby, że już nigdzie w Ameryce nie znajdzie pracy, spowodowały, że człowiek się załamał i wyjechał ze Stanów, zostawiając żonę z dziećmi. A wszystko przez to, że miał swoje zdanie, którego nie akceptowała.

Na jej pogrzebie nie pojawiły się osoby, które nazywała przyjaciółmi.

Placido Domingo uznał, że nie ma potrzeby rozmowy o Barbarze Piaseckiej-Johnson. To była jedna z osób, do których była najbardziej przywiązana. On dobrze się czuł w jej towarzystwie, był w jakimś stopniu beneficjentem jej majątku, ale nie na tyle, żeby przyjechać na pogrzeb. Podobnie wiele osób z Polski, które sporo jej zawdzięczały. Niektórzy mieli żal, np. z powodu kolekcji obrazów, które obiecała zostawić Polsce. Jeszcze zanim umarła – sprzedała prawie wszystkie.

Dlaczego po śmierci amerykańskie media nadal traktowały ją z wyższością i pogardą?

W Polsce była kontrowersyjną dobrą wróżką, a dla nich po prostu była sprzątaczką lub łowczynią majątków. Chociaż oczywiście zauważano, że miała świetną kolekcję obrazów i wpłacała na szczytne cele. Nie potrafiła tego zmienić, więc po zakończeniu procesu o spadek zaczęła więcej czasu spędzać w Europie. Po jej śmierci dwóch członków rodziny Johnsonów napisało żartobliwy poradnik dla tych, którzy wspinają się po drabinie społecznej i chcą być częścią amerykańskich elit. Autorzy powoływali się na przykład Gatsby’ego, bohatera książki Francisa Scotta Fitzgeralda: „Jak już jesteś wysoko na tej drabinie społecznej, to, czego ci nigdy nie wybaczą ci, którzy są wyżej, i ci niżej, to ostentacji”. Johnsonowa właśnie taka była – ostentacyjna.

Wpłacała pieniądze na kaplicę, golgotę, żeby zostać pochowana na Jasnej Górze.

Jej grób jest wciąż we Wrocławiu. I nikt się o nią nie upomina. ©

EWA WINNICKA jest reporterką. Autorka m.in. „Londyńczyków” i „Angoli”. Dwukrotnie wyróżniona nagrodą Grand Press (2005 i 2008) za artykuły o tematyce społecznej. Nominowana do Nagrody Nike, laureatka Nagrody Literackiej Gryfia w 2015 r. W wydawnictwie Znak ukaże się pod koniec marca jej książka „Milionerka. Zagadka Barbary Piaseckiej-Johnson”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2017