Bądź otwarta, bo Indie to matka

Lachkhung nigdy nie pomyślał, że kogoś może obchodzić jego los; sądzi, że dramat jego narodu jest schowany za wysokimi Himalajami. Nie pamięta też przeszłości, nie myśli, żeby ona była ważniejsza od tego, co tu i teraz.

23.03.2010

Czyta się kilka minut

Święto Pudża w klasztorze Sakya, północne Indie / fot. Agnieszka Walkiewicz /
Święto Pudża w klasztorze Sakya, północne Indie / fot. Agnieszka Walkiewicz /

W Rajpur często siedzę u Manu, przy stoliku przydrożnym. Ani to restauracja, ani kafejka, ani kawiarnia - żadne z zachodniokulturowych określeń tu nie pasuje. Taka "mała gastronomia": kilka krzywych stołów, piec, na którym Manu gotuje czaj i pierożki, telewizor podwieszony pod kawałkiem płótna chroniącego gości przed słońcem i kurzem drogi. Przy moim stoliku (kawałek dykty położony na zardzewiałej, metalowej konstrukcji) piję gorzką, mleczną herbatę z korzennymi przyprawami. Starannie oglądam ulicę.

Staje przede mną grupa mnichów buddyjskich. Są podobni: duże, lekko uśmiechnięte twarze, nagie głowy, ciała skryte pod bordowymi szatami, tylko jedno ramię odsłonięte, drugie obciążone mnisią torbą. Za chwilę zjedzą momo (pierożki tybetańskie z warzywami), wypiją bardzo słodki czaj, wpatrując się w duży ekran starego telewizora, i ruszą w górę drogi, do swojej szkoły, Sakya College.

Kolonia starych Tybetańczyków

Mieszka tu 30 rodzin, niewiele powyżej 60 osób, bo te rodziny są dwuosobowe: stara kobieta i stary mężczyzna, czasem jeszcze dorosłe dziecko albo dorastająca wnuczka czy wnuk. Moją tłumaczką jest Tenzin Passang Dolma, wnuczka uciekinierów z Tybetu. Mówi płynną angielszczyzną, starannie wykształconą w Indiach, pracuje w tybetańskiej szkole w Mossouri i wieczorem jeździ na skuterze do klubów w Dehradun. Jest miła, pomocna i wdzięczna, bo mówi, że dzięki moim pytaniom dowiaduje się o swojej przeszłości - sama jakoś nigdy nie myślała, żeby zapytać.

Spotykamy się o 9 rano w niedzielę przed główną bramą osiedla zwanego w okolicy Tibetan old people’s colony. Teren jest otoczony wysokim murem. Kilkanaście takich samych jednopiętrowych, trochę ciężkich w architekturze, jakby z wysokich gór przeniesionych, kamiennych domów - zbudowano je ok. 10 lat temu i oddano w użytkowanie Tybetańczykom na rządowej emeryturze. Wokół równo przycięte trawniki, symetrycznie posadzone krzaki: dróżka poniżej domu, dróżka do szeregu na skarpie; trochę jak w bardzo małym kibucu w Galilei.

Jesteśmy umówione z Lachkhung, sąsiadem Dolmy. Wita nas w drzwiach ze szczoteczką do zębów w ustach, jeszcze kilka ruchów i odkłada szczoteczkę za ucho. Jest uśmiechnięty, trochę niepewny, zadowolony, zaprasza do środka.

Wąski, ciemny pokój, przystrojony zszarzałymi dywanami i zdjęciami Dalajlamy i Pałacu Potala. W szafce za szkłem mały ołtarz: złocony Budda, suszone kwiaty, kartki z bóstwami buddyjskimi, świeczniki mosiężne i lampki maślane. Siadamy na kanapie, Lachkhung przygotowuje czaj, stawia na stoliku herbatniki i zasiada na krześle obok. To inne rozmawianie niż moje żydowskie o Zagładzie: Lachkhung nigdy nie pomyślał, że kogoś może obchodzić jego los; sądzi, że dramat jego narodu i ojczyzny jest schowany za wysokimi Himalajami. Nie pamięta też przeszłości, nie myśli, żeby ona była jakoś ważniejsza od tego, co tu i teraz. W małych, porwanych kawałeczkach próbuję odklejać jego historię.

- Pochodzę z wioski Daro, to jest w regionie Kham. Chyba mam 73 lata, ale nie jestem pewien. Kiedy w 1959 straciliśmy nasz kraj, uciekaliśmy z mamą i tatą, ale tatę zastrzelili w drodze. Przyłączyliśmy się z mamą do innych i szliśmy przez góry razem. Było nas chyba dwadzieścia rodzin. Szliśmy przez półtora roku. Jednych zastrzelili, inni umarli. My z mamą i braćmi doszliśmy do Nepalu. Niewiele pamiętam, bo byłem młody bardzo, miałem może 17, a może 18 lat. Mam jeszcze starszą siostrę, ale ona została w Tybecie, w Daro, w naszej wiosce. Nie wiem, czy żyje. Nigdy tam nie wróciłem.

- W Daro ojciec robił małe interesy. Był pasterzem, mieliśmy jaki. Nasi mężczyźni wymieniali mleko i wełnę jaka za sól, handlowali z Nepalczykami. Wtedy pieniądze nie były jeszcze tak w użyciu. A mama? Zajmowała się domem i dziećmi.

Lachkhung ma pięknie rzeźbioną twarz: prawie pionowe pęknięcia na smagłej skórze i ciemnobrązowe oczy są skrótem do jego porwanej opowieści sprzed wielu lat. Jest bardzo niski, choć mężczyźni z rejonu Kham i Amdo są trochę wyżsi niż ci z centralnego czy zachodniego Tybetu, z U-tsang.

- Co pamiętam z tej ucieczki? Głód. Był straszny głód. Ludzie bardziej z głodu umierali niż z zimna czy z chorób. Myśmy czasem walczyli z Chińczykami. Mieliśmy broń, którą nasi mężczyźni robili: taką długą strzelbę, ale nie na kulki, na dynamit. Raz spotkaliśmy wielkie zwierzę. Tylko najstarszy z grupy wiedział, że to niedźwiedź. Chcieliśmy go zastrzelić, ale się sam wycofał, zaoszczędziliśmy trochę dynamitu.

- Czy ja chodziłem do szkoły? Nie, nigdy. U nas żadne dziecko nie chodziło. Nie było świeckich szkół. Chłopcy mogli się uczyć tylko w klasztorach. Z mojej rodziny nikt nie został mnichem. My jesteśmy wierzący, buddyści, ale my jesteśmy handlarze, nomadzi, a nie mnisi. W Indiach też nie nauczyłem się liter. Umiem przeczytać kilka modlitw w tybetańskim, ale pisać nie potrafię. Do pracy tutaj nie potrzebowałem czytania: byłem szeregowcem oddziału tybetańskiego w wojsku hinduskim, a potem robiłem herbatę w biurze. (Jeśli w Polsce były kiedyś kawiarki, to w Indiach są do dziś herbaciarze).

Lachkhung jest gościnny, ale nieporadny. Dziś jest sam w domu, bo żona pojechała do Deckyling, do żeńskiego klasztoru, na pudżę. Niewiele wie o żonie, nigdy nie rozmawiali o jej życiu w Tybecie, bo ona też mała była, gdy stamtąd uciekała, tak jak on - więc nie może wiedzieć. Od kiedy są w Indiach (wcześniej byli 17 lat w Nepalu), jeżdżą często - co dwa, trzy lata - do Dharamsali.

- Napisz o niepodległości - mówi Lachkhung. Że my wiemy, iż jej nigdy nie dostaniemy, nie damy Chińczykom rady militarnie, ale modlimy się o autonomię. Wierzymy Dalajlamie!

Pudża w Sakya Monastery

Buddyjskie święto Indry w tym roku przypadło w moje urodziny. W panteonie bogów wedyjskich Indra to wojownik-bohater i hedonista rozkoszujący się sokiem z somy. Jest panem burzy, błyskawic i gromów. W tradycji buddyjskiej znany jest jako Śakra, bóg-obrońca religii buddyjskiej.

Kiedy lama, otoczony mnichami, wprowadzany był po szerokich, wysokich schodach do świątyni, wszyscy usłyszeli grzmot, jakby ziemia pękała od uderzenia piorunu. Kilka następnych tłukło się po niebie przez kolejne minuty, spadł drobny deszcz. Nikt pod wielkim baldachimem chroniącym nas przed słońcem nie miał wątpliwości, że to Śakra daje dobry znak. Przecież o tej porze deszcz już nie pada.

Kilkuset mnichów i mniszek, wszyscy siedzący na kocach, matach, dywanikach - na ziemi; nawet najstarsi. Taki człowieczy dywan w bordowo-żółtym kolorze. (Zaledwie kilkunastu świeckich Tybetańczyków z przodu, jakby w pierwszym rzędzie). Modlitwy odbywają się wysoko nad nami, w świątyni bliżej nieba. Tam, w środku, są lamowie, wyróżnieni mnisi i uczniowie. Tu, przed dwoma niespecjalnie dużymi ekranami, mniszki, mnisi dorośli i najmłodsi. Wszyscy czytają mantry zapisane w cienkich, pomarańczowych książeczkach i rozsypują ryż w ofierze bóstwom. Male (sznury modlitewne) przełożone przez dłonie jak różaniec katolika. Ci najmłodsi, nazywani z angielska little baby monks, a w tybetańskim tha truk, mają nie więcej niż 5-6 lat i bardzo poważnie uczestniczą w ceremonii, tylko czasem się zapomną i z niemnisią ciekawością rozglądają się wokół. A kiedy nasze oczy się spotkają, odpowiadają serdecznym uśmiechem.

Siedzę obok młodego człowieka w czarnej sztruksowej marynarce. Ceremonia jest długa, ale są krótkie przerwy - na tyle długie, że mogłam zapytać. Wang jest nauczycielem chińskiego (sic!) w szkole dla najmłodszych mnichów. Mieszkał w Kam, jednej z trzech historycznych prowincji Tybetu. Przyjechał do Indii, a właściwie przyszedł z Tybetu do Nepalu w 2003 r. (przekupił straż graniczną - dość częste zjawisko) i po kilku miesiącach w obozie dla uchodźców dostał wizę indyjską. Szukał pracy między Tybetańczykami, bo zżył się z nimi przez 20 lat, kiedy tam mieszkał (jego rodzina została osiedlona w Kam w ramach chińszczenia Tybetu).

Dagpo

Do Sakya College jechałam autostopem, szłam pod górę wąskimi ścieżkami. Po drodze mijałam wielkie, kute, kolorowe bramy wysokich ogrodzeń zasłaniających domy zamożnych Hindusów. Wyższa szkoła dla mnichów studiujących w tradycji Sakya (jedna z czterech w buddyzmie tybetańskim) została zbudowana przez 41. opata Sakya Monastery w 1972 r. Kampus, w którym dziś mieszkają i studiują mnisi, był budowany przez ponad 20 lat. Wygląda jak z kolorowego obrazka: jednopiętrowe budynki na planie kwadratu, architektura pagodowa, kolumny i daszki malowane w bordowe, żółte i niebieskie detale, a duże patio zieleni się trzycentymetrową trawą. Czysto, wręcz sterylnie, inny świat niż ten za ogrodzeniem.

Studenci tego koledżu są wybierani spośród mnichów tradycji Sakya z klasztorów w Indiach, Butanie, Nepalu i Tybecie. Przyjeżdżają tu, mając 16 lat, a opuszczają to miejsce po 7-8, niektórzy po 13 latach. Wtedy wracają do swoich rodzimych lub nowych klasztorów, zostają nauczycielami w szkołach buddyjskich albo udają się na odosobnienie. Rozmawiałam z kilkoma: w barku przy momo, na ulicy Rajpur, w autobusach. Do klasztoru pojechałam zaproszona przez Dagpo i Khyentse. W ich celi wyrozmawiałam trochę dla siebie.

- Jakie wartości w buddyzmie są dla ciebie najważniejsze? - pytam Dagpo.

- Koncept pustki i koncept współczucia.

- Są cztery szkoły buddyzmu tybetańskiego i odmienne tradycje buddyjskie geograficznymi granicami przedzielone...

- Ale wszyscy rozważają pustkę, tylko mają na to różne sposoby i różnie ją opisują.

- Jakich przedmiotów uczycie się w Sakya College?

- Ogólnie mówiąc - filozofii.

- A jak się przedmioty nazywają?

- Logika. Poglądy - tu głównie studiujemy teksty na temat pustki. Wiedza. O życiu Buddy. Jak powstał świat. Metafizyka. Dyscyplina klasztorna.

- Angielski?

- Nie.

- Historia powszechna?

- Nie.

- Elementy biologii?

- Nie. Żadnych przedmiotów świeckich. Nam ta wiedza nie jest potrzebna. A jeśli jest, to dziś łatwy jest do niej dostęp. Nie trzeba studiować geografii z nauczycielem.

- Ilu studentów jest w koledżu?

- 220.

- Ilu nauczycieli?

- Trzech mistrzów i kilkunastu zwykłych nauczycieli.

- Jak wygląda twój dzień tutaj?

- Każdy jest taki sam. Wstaję o 5.45. Mam 15 minut na mycie. Od 6.00 do 6.45 jest pudża. 6.45-7.45 - śniadanie.

- Co jecie na śniadanie?

- Tingmo, ciepły chleb, i pijemy herbatę. 7.45-9.00 czas na własne studia. Od 9.00 do 9.30 czaj. 9.30-11.00 zajęcia w grupie. Od 11 do 12 nauka własna. Od 12 do 13.30 lunch: soczewica, ryż i warzywo. 13.30-15.00 nauka własna. 15 do 15.30 czas na herbatę. 15.30-16.30 klasa powtórkowa. 16.30-18.00 debata.

- Jak wygląda debata?

- Jak chińskie kungfu. Debata odbywa się na dworze, bo jest taka głośna, że ściany by popękały.

- Zawsze?

- Nie. W każdą niedzielę jedna z klas prowadzi debatę w klasztorze, a reszta się przysłuchuje.

- Na czym polega debata?

- Studenci dyskutują w parach i klaszczą w dłonie, kiedy ich argument jest silniejszy. Nauczyciele przysłuchują się debacie i wtrącają swoje uwagi.

- Zupełnie jak w jesziwie. Ta metoda nauki nazywa się po hebrajsku pilpul.

- Ciekawe, kto od kogo się nauczył? No i nauczyciele pilnują też, czy mnisi nie rozprawiają o filmach Bollywood. Spór zawsze dotyczy szczegółu, np. jaka wartość czyni człowieka człowiekiem.

- Co po 18?

- 18.00-19.00 obiad: warzywa, kluseczki, chleb. Trzy razy w miesiącu jest zupa i momo.

- Czy jecie czasem mięso?

- Kuchnia w koledżu jest wegetariańska, ale niektórzy mnisi jedzą mięso. To taka tybetańska, z gór tradycja.

- I dalej?

- 19.00-20.15 czas na naukę własną. 20.15-

-20.30 czas na herbatę. 20.30-21.30 debata.

- Lubisz debatę?

- Tak. Myślę, że to najlepszy sposób poznawania filozofii. 22.45 - czas do łóżek, światła muszą być zgaszone.

- A czas wolny?

- Pół środy, cały czwartek i dwa i pół miesiąca wakacji. Wtedy możemy jechać do rodziny, do klasztorów, do Dharamsali. Ale większość zostaje tutaj. Niektórzy robią odosobnienie, śpiewają mantry, robią pokłony. Ja kiedyś przez dwa miesiące robiłem pokłony - 100 tys. razy, bardzo trudne to było.

- Ile pieniędzy ma mnich?

- Nie ma nic. Dostajemy 50 rupii miesięcznie [około 3 zł 50 gr]. Jak potrzebujemy iść do lekarza albo kupić nulen, żółtą bluzkę, czy zen, szal.

- Jakie są najczęstsze przekroczenia, których dopuszczają się mnisi?

- Nam nie wolno mieć telewizora, komputera, sprzętu grającego w celach. I świeczek nie możemy mieć. Więc zdarza się, że po 23.00 jest palone światło albo że ktoś słucha muzyki z komórki. Niektórzy mnisi przebierają się w cywilne ciuchy, jak jadą do Rajpur czy gdzie indziej.

- I jaka za to kara?

- Czyszczenie kibli. Aaa, można jeszcze zostać wyrzuconym za bijatykę z Hindusami.

- A czemu się z nimi bijecie?

- Oni nas zaczepiają, krzyczą za nami "czerwone małpy" i bywa, że jakiś mnich nie wytrzyma i przyłoży takiemu chudzinie.

- Jak traktowane są relacje homoseksualne?

- Mnisi są wykluczani. To jest surowo zabronione.

- Zdarza się?

- Ja osobiście nie znam takiego przypadku.

- Jak często mnich odchodzi z klasztoru, wraca do świeckiego życia?

- Mnisi składają śluby, więc jeśli po ślubowaniu chcą wyjść z klasztoru, to jest wstyd. W ostatnich dwóch latach odeszło od nas chyba 5 mnichów.

Dagpo jest tu od 7 lat. Miał 15, kiedy przyjechał do Rajpur. Przedtem, od jedenastego roku życia, był w Katmandu, tam uczyli go mnisi, jak się robi pudżę, jak odprawia rytuały w świątyni. A jeszcze wcześniej mieszkał w Sikkim, z rodzicami, był zwykłym chłopcem...

Dagpo był zwykłym chłopcem, póki któregoś razu do jego szkoły nie przybył pewien mnich z Tybetu. Ów mnich od wielu miesięcy był w drodze, odwiedzał wszystkie szkoły tybetańskie w Sikkim (a jest ich tam sporo) w poszukiwaniu kilkuletniego chłopca, który jest inkarnacją lamy o imieniu Kalsang Gyaltsen z klasztoru o nazwie Dagpo, położonego niedaleko Lhasy. Mały Dagpo był jednym z tysiąca testowanych. Po miesiącach badań, rozważań i modłów lamowie orzekli, że jemu właśnie przysługuje tytuł rimpocze. Dagpo chce być prawdziwym klejnotem, nauczycielem dla innych.

- Opowiedz o Dagpo Monastery.

- Jest tam ok. 30 starych mnichów. A było ich prawie czterystu przed 1959. Wielu uciekło, wielu trafiło do więzień, wielu zmarło. Nowym nie wolno zamieszkiwać klasztorów w Tybecie. W Dagpo Monastery jest podobnie jak w innych - klasztor pustoszeje i upada. Ok. 5000 mnichów siedzi w więzieniach chińskich, wielu na emigracji, a klasztory giną.

- Czy pojedziesz do Dagpo Monastery?

- Bardzo bym chciał. Ale muszę to zrobić nielegalnie. Nie mogę jechać jako mnich.

- Czy czujesz czasem strach, niepokój?

- Hmm. A co to jest strach, niepokój?

- Takie bolesne zamieszanie w duszy.

- Aaa. Nie. Ja nie mogę czuć niepokoju, bo ja nie myślę o przyszłości.

- A pamięć? Do czego jej potrzebujemy?

- Żeby pamiętać nasze dobre i złe uczynki, i żeby móc wiedzieć, których unikać, a które mnożyć.

- Czy lubisz swoje życie?

- Tak. Bardzo. Ono na pewno jest łatwiejsze niż wasze. Choć każde życie jest wielkim bojem. A jeśli przyglądamy się życiu dokładniej, to widzimy, że ono jest iluzją - tak jak sen. A jeśli patrzymy jeszcze głębiej, to widzimy, że jest pustką, bo wszystko nie jest dokładnie tym, co widzimy. Musimy starać się nie krzywdzić naszego życia. Nawet, jeśli jest snem.

- Taszi delek! Dziękuję.

Khyentse Lodoe

To Khyentse jest mnichem, który odnalazł małego Dagpo Rimpocze w szkole sikkimskiej. Bardzo piękny mężczyzna. Mało mówi, właściwie prawie nie mówi. Jakby uważał, że rozmawianie nie jest potrzebne. Siedzi z nami na ziemi, uśmiecha się łagodnie i słucha, trochę z daleka.

Od Dagpo wiem, że jego rodzina została w Lhoka, w południowym Tybecie: ojciec, matka nie żyje, siostry i bracia, wujowie, kuzyni... Jedna z jego sióstr przedarła się przez góry kilka lat temu i jest teraz pielęgniarką w szpitalu w niedalekim Dehradun. Khyentse przekraczał granicę, jak większość: przez miesiące szedł górami, potem z innymi przekupywał pograniczników, groziła mu śmierć z głodu, z zimna i wycieńczenia, a i też z ręki chińskiego żołnierza polującego na uciekinierów.

Wychował się w rodzinie nomadów, pomagał ojcu przy owcach i przy jakach, prowadził je w góry, osiołkiem rozwoził towary po wioskach. Szkoły świeckiej nie było, uczył się tylko chińskiego i tybetańskiego - żeby umieć czytać i trochę pisać. Kiedy miał 15 lat (1987), przyjęto go do Dagpo Monastery. Wszyscy w jego wiosce, duża rodzina przede wszystkim, byli dumni z Khyentse. A w klasztorze już było inne życie: studiowanie buddyzmu, nauka, czym jest współczucie, medytacja i rozważania trudnych kwestii z nauczycielem.

O tym, że ma odnaleźć inkarnację lamy, usłyszał od swojego mistrza w Lhasie, kiedy uczył się astrologii. Wiedział tylko, że mały Rimpocze urodził się w północno-wschodnich Indiach i znał pierwsze litery imion jego rodziców. Khyentse podróżował przez wiele miesięcy, nim znalazł Dagpo. Już razem pojechali do klasztoru w Katmandu. Od tamtej pory są nierozłączni w klasztornym życiu i studiowaniu - Khyentse jest nauczycielem, a Dagpo jego uczniem - i w ojcowsko-synowskiej przyjaźni. Kiedy rozmawialiśmy, siedząc w zimnej celi, Khyentse przygotowywał herbatę i podawał Dagpo chusteczki higieniczne, bo Dagpo był tego dnia trochę przeziębiony.

Lozang Yoenten

Taras Kriszna Hotel, w którym mieszkam. Już dość długo jestem sama. Odpoczywam: czytam, notuję, patrzę w niebo, które tuż nade mną, i pozdrawiam orły od Joasi. Za moimi plecami siada młoda biała kobieta w mnisich strojach. Inaczej się rusza niż tybetańskie mniszki: ma dziedziczoną białą pewność i nabytą buddyjską równowagę. Jest ładna. Najpierw ją tylko czuję w plecach, czasem odwracam się z uśmiechem, wreszcie zaczynamy rozmawiać.

Lozang Yoenten była piekarką w małym amerykańskim miasteczku. Wychowała się w domu hippisów-chrześcijan, których nie zjadły narkotyki i wolna miłość. Przeciwnie: rodzice Lozang (wtedy miała na imię Larisa) zdołali pokończyć studia i zrobić umiarkowane kariery. Dziewczynka miała 12 lat, kiedy zaczęła medytować w grupie buddystów zen. Potem studiowała teologię chrześcijańską i piekła mafiny przy głównej ulicy miasteczka. Jasność i klarowność buddyjskich zasad przekonała ją bardziej niż mroczność chrześcijaństwa.

A jednak. Po dwóch latach w klasztorze Yoenten zapadła się w sobie. Nie umiała się uśmiechać i radować nowym życiem. Świat wokół łatwo zmienić: trochę organizacyjnego wysiłku, podróż samolotem - i wszystko jest inne. Ale trudno siebie od środka przystosować do nowego. W amerykańskim miasteczku Larisa miała ciepłe mieszkanie na poddaszu, fajnego chłopka, wykastrowanego kota, mnóstwo przyjaciół (prawie wszyscy to buddyści) i swoją pracę - mafinki czekoladowe najlepsze w całym mieście. Tu, w klasztorze, wszystko, co wokół, było wspólne, podobne, takie samo; tylko w środku pojedynczy, własny ciężar, strach i zagubienie. Mówi, że gdyby nie ciężka fizyczna praca i rozmowy ze starszymi mniszkami, nie poradziłaby sobie.

Tamta depresja trwała rok. Następna była krótsza i łatwiejsza. Może kolejnej już nie będzie, mówi Yoenten. Dziś ma 27 lat, a od 6 jej domem jest klasztor w australijskim Queensland. Regularnie wraca do amerykańskiego miasteczka na kilka miesięcy w roku i już jako mniszka buddyjska wypieka smakowite mafiny - w ten sposób zarabia na mnisie życie w Australii. Teraz będzie w Indiach - uczy się tybetańskiego dla dalszych studiów filozoficznych. Potem pojedzie do Tajwanu, żeby przygotować się do złożenia kolejnych ślubów. I znowu wróci do klasztornego domu w Queensland. Będzie tam przez kolejnych 6 lat. Gdzie później - jeszcze nie wie.

Fragment książki przygotowywanej dla Wydawnictwa Czarne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2010